Lois McMaster Bujold
Lustrzany taniec
Dla Patricii Collins Wrede,
za zaangażowanie w akuszerię literacką daleko głębsze, niż nakazywałoby jej poczucie obowiązku.
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Rząd stanowisk komunikacyjnych w holu pasażerskim największej orbitalnej stacji transferowej na Escobarze był zaopatrzony w lustrzane drzwi, których powierzchnię dzieliły ukośne, mieniące się tęczowym światłem linie. Ktoś niewątpliwie miał specyficzne poczucie piękna. Płaszczyzny były ustawione pod kątem i dzieliły odbijający się w nich obraz na nierówne części. Niski człowiek w szarobiałym mundurze skrzywił się do swojej zdeformowanej twarzy.
Odbicie skrzywiło się w odpowiedzi. Pozbawiony dystynkcji mundur oficera najemników — kurtka z kieszeniami, szerokie spodnie włożone do sięgających kostek butów — wyglądał prawidłowo w każdym calu. Człowiek przyjrzał się swojemu ciału okrytemu mundurem. Wyciągnięty karzeł z krzywym kręgosłupem, o krótkiej szyi i dużej głowie. Lekko koślawa postura pozbawiała go szansy, że pozostanie niezauważony, był tego niemal pewien. Miał równo przycięte ciemne włosy. Spod czarnych brwi spoglądały ponuro szare oczy. Ciało było również prawidłowe w każdym calu. Nie cierpiał go.
Wreszcie lustrzane drzwi rozsunęły się i z budki wyszła kobieta ubrana w miękką tunikę i zwiewne spodnie. Jej status społeczny podkreślał modny pas wypchany drogim elektronicznym ekwipunkiem, zawieszony na piersi na zdobionym drogimi kamieniami łańcuchu. Ruszyła raźno przed siebie, lecz na jego widok przystanęła i wzdrygnęła się, zmrożona jego ponurym, pustym spojrzeniem, a potem minęła go, mamrocząc:
— Przepraszam…
Zreflektował się poniewczasie i wykrzywił usta w imitacji uśmiechu, mruknąwszy coś niezrozumiałego, co mogło uchodzić za stosowną do sytuacji uprzejmą formułkę. Wcisnął klawisz, by zamknąć za sobą drzwi i ukryć się przed wzrokiem innych. Nareszcie sam, przez krótką ostatnią chwilę, choćby w ciasnym wnętrzu publicznej budki komunikacyjnej. W powietrzu unosiła się mdła woń perfum kobiety oraz przykra mieszanina zapachów stacji: powietrza poddanego recyklingowi, jedzenia, ciał, napięcia, plastików, metali i środków czyszczących. Odetchnął głęboko, usiadł i położył dłonie płasko na pulpicie, by przestały drżeć.
Odkrył, że nie jest całkiem sam. W kabinie znajdowało się jeszcze jedno lustro, aby klienci mogli doprowadzić swój wygląd do porządku przed transmisją holowizyjną. Po chwili przestał zwracać uwagę na wrogie spojrzenie własnych podkrążonych oczu. Wyłożył na pulpit zawartość kieszeni. Cały jego doczesny dobytek mieścił się na powierzchni nie większej od dwóch dłoni. Ostatni remanent. Jak gdyby powtórne przeliczenie mogło zmienić sumę, jaką dysponował…
Na górze spoczywał bon kredytowy na jakieś trzysta dolarów betańskich; można było za to przeżyć zupełnie nieźle tydzień na stacji orbitalnej albo — gdyby gospodarować oszczędnie — kilka skromniejszych miesięcy na planecie w dole. Trzy fałszywe identyfikatory, ale żaden na nazwisko człowieka, za którego teraz uchodził. I żaden na nazwisko człowieka, którym był naprawdę. Kimkolwiek był. Zwykły kieszonkowy grzebień z plastiku. Kostka danych. Nic więcej. Do różnych kieszeni kurtki munduru pochował rzeczy z wyjątkiem bonu kredytowego, wkładając pieczołowicie każdy przedmiot do osobnej kieszeni. Rzeczy skończyły się, zanim zdołał zapełnić wszystkie kieszenie. Mogłeś przynajmniej zabrać szczoteczkę do zębów… teraz już za późno.
I robiło się coraz później. Starał się odpędzić strach, ale przeżywał straszliwe chwile grozy. Uspokój się. Przecież już to robiłeś. Teraz też potrafisz. Wcisnął kartę kredytową do szczeliny, po czym wstukał zapamiętany numer kodu. Mimowolnie ostatni raz zerknął do lustra, usiłując przybrać w miarę neutralny wyraz twarzy. Mimo praktyki nie sądził, aby był w stanie przywołać uśmiech. Zresztą i tak gardził tym uśmiechem.
Talerz holowidu zasyczał i ożył. Po chwili zjawił się nad nim wizerunek kobiety. Postać miała na sobie podobnie jak on biało-szary mundur, lecz z odpowiednimi dystynkcjami i naszywką z nazwiskiem. Beznamiętnie wyrecytowała:
— Oficer łączności Hereld, „Triumph”, Wolna… Korporacja Dendarii. — W przestrzeni Escobaru flota najemników już na zewnętrznej stacji w punkcie skokowym zawieszała broń na kołku pod czujnym okiem escobarskich inspektorów wojskowych, a przed uzyskaniem zgody na wejście w przestrzeń składała deklarację o czysto handlowych intencjach wizyty. Widocznie na orbicie Escobaru trzymano się tej fikcyjnej, lecz kulturalnej wersji.
Oblizał wargi i rzekł spokojnym głosem:
— Proszę mnie połączyć z oficerem dyżurnym.
— Admirał Naismith! Wrócił pan! — W jej wyprostowanej sylwetce i rozpromienionej twarzy dostrzegł niewątpliwe oznaki radości i podniecenia, mimo że widział tylko holowid. Zaskoczyło go to niczym niespodziewany cios. — Jakie nowiny? Kiedy stąd wreszcie odlecimy?
— W swoim czasie, poruczniku… Hereld. — Niezłe nazwisko dla oficera łączności. Zdobył się na niewyraźny uśmiech. Admirał Naismith na pewno by się uśmiechnął. — Dowiecie się w swoim czasie. Tymczasem potrzebuję transportu z orbitalnej stacji transferowej.
— Tak jest. Zajmę się tym. Czy jest z panem komandor Quinn?
— Hm… nie.
— A kiedy możemy się jej spodziewać?
…Później.
— Aha, w porządku. A więc zaraz poproszę o pozwolenie na… będziemy ładować jakiś sprzęt?
— Nie, chodzi tylko o mnie.
— Czyli zezwolenie od Escobaran na ładownik pasażerski… — Na parę chwil odwróciła się na bok. — Za dwadzieścia minut mogę przysłać kogoś do doku E17.
— Bardzo dobrze. — Mniej więcej tyle czasu zajmie mu przejście z holu do tej części stacji. Może powinien dorzucić porucznik Hereld słowo od siebie? Znała go; w jakim stopniu? Od tej chwili w każdym zdaniu, jakie wypowie, będzie czaiło się ryzyko, ryzyko nieznanego, ryzyko popełnienia błędu. Za błędy ponosi się karę. Czy jego betański akcent nie budzi zastrzeżeń? Niepokój wprost skręcał mu trzewia. — Chcę polecieć od razu na „Ariela”.
— Dobrze, admirale. Mam powiadomić komandora Thorne’a?
Czy admirał Naismith miał zwyczaj wpadać na niespodziewaną inspekcję? Chyba tym razem sobie daruje.
— Tak. Proszę mu powiedzieć, żeby zaczęli przygotowania do opuszczenia orbity.
— Tylko „Ariel”? — Uniosła brwi.
— Tak, poruczniku. — Tym razem doskonały, przeciągły akcent z Bety. Pogratulował sobie, bo nareszcie zaczął się odnajdywać w roli nudnego służbisty. W jego głosie zabrzmiała delikatna nuta przygany, jak gdyby Hereld złamała zasady bezpieczeństwa lub dobrych manier, więc powinna się wstrzymać od dalszych ryzykownych pytań.
— Zrobi się, admirale.
— Naismith, bez odbioru. — Przerwał połączenie. Kobieta zniknęła w mgiełce błysków, a on głośno odetchnął. Admirał Naismith. Miles Naismith. Musiał się znów nauczyć reagować na to imię i nazwisko, nawet we śnie. Na razie trzeba zostawić lorda Vorkosigana; bycie Naismithem jest wystarczająco trudne. Ćwiczyć. Jak masz na imię? Miles. Miles. Miles.
Lord Vorkosigan udawał admirała Naismitha. On także. Co za różnica?
Ale jak naprawdę się nazywasz?
Z rozpaczy i wściekłości pociemniało mu w oczach. Przymknął powieki, uspokajając oddech. Nazywam się tak, jak zechcę. Teraz chcę się nazywać Miles Naismith.
Wyszedł z kabiny i ruszył w głąb holu, przebierając krótkimi nogami i czując na sobie zdumione spojrzenia mijających go nieznajomych. Patrzcie na Milesa. Patrzcie, jak biegnie. Patrzcie, jak dostaje, na co zasłużył. Maszerował ze spuszczoną głową i nikt nie wchodził mu w drogę.
Gdy tylko czujniki włazu błysnęły zielonym światłem i rozsunęły się drzwi, wskoczył do kapsuły ładownika maleńkiego, czteroosobowego wahadłowca. Błyskawicznie wdusił przycisk, by jak najszybciej zamknąć za sobą właz. Ładownik był za mały, żeby utrzymać sztuczne pole grawitacyjne. Przepłynął nad fotelami, po czym ostrożnie zajął miejsce obok samotnego pilota, człowieka w szarym kombinezonie technika dendariańskiego.
— W porządku. Możemy lecieć.
Pilot wyszczerzył zęby w uśmiechu i zasalutował od niechcenia, podczas gdy on zapinał pasy. Choć pilot wyglądał na rozsądnego dorosłego człowieka, na jego twarzy malował się ten sam wyraz co na obliczu oficer Hereld; radosnego podniecenia i zniecierpliwienia, jak gdyby jego pasażer za chwilę miał wyciągnąć z kieszeni garść smakołyków.
Obejrzał się przez ramię, a ładownik posłusznie oderwał się od blokad doku i zawrócił. Zanurkowali w otwartą przestrzeń, oddalając się od powierzchni stacji. Na konsoli nawigacyjnej błyskały różnobarwne linie korytarzy ruchu, tworząc labirynt, przez który pilot przeprowadzał ich kapsułę.
— Dobrze znów pana widzieć, admirale — rzekł, kiedy tylko wyplątali się z najgęstszej sieci kolorowych linii. — Co się dzieje?
Na szczęście w głosie pilota dał się słyszeć wyraźnie oficjalny ton. Po prostu towarzysz broni, nie żaden Stary Przyjaciel ani tym bardziej Dawny Ukochany. Spróbował uniku.
— Dowiesz się, gdy będzie trzeba. — Starał się mówić przyjaźnie, nie używając imienia ani stopnia.
Pilot wydał z siebie zaintrygowane „Hm”, a potem uśmiechnął się nieznacznie, najwyraźniej zadowolony.
Miles rozparł się w fotelu z twarzą stężałą w uśmiechu. Wielka stacja transferowa zmalała, przypominając dziecinną zabawkę, a po chwili było widać już tylko błyski świateł.
— Przepraszam, jestem trochę zmęczony. — Wtulił się głębiej w oparcie i zamknął oczy. — Obudź mnie w doku, gdybym zasnął.
— Tak jest — odrzekł z szacunkiem pilot. — Chyba przyda się panu drzemka.
Odpowiedział zmęczonym ruchem ręki i udawał, że zasnął.
Zawsze od razu wiedział, kto ze spotykanych przez niego ludzi sądzi, że ma przed sobą Naismitha. Wszyscy mieli ten sam głupi, przejęty wyraz twarzy. Nie wszystkim lśnił w oczach blask uwielbienia; spotkał już wrogów Naismitha, których mina zamiast nabożnej czci wyrażała mordercze intencje. Ale wszyscy wyglądali, jak gdyby nagle włączono im dodatkowe zasilanie, i stawali się dziesięć razy bardziej ożywieni niż dotychczas. Jak on to, u diabła, robił? Jak mu się udawało tak ich natchnąć? Zgoda, Naismith cierpiał na hiperaktywność, lecz jakim cudem ta przypadłość stała się tak zaraźliwa?
Obcy, którzy spotykali go i rozpoznawali, nie witali go w ten sposób. Byli obojętni i uprzejmi lub obojętni i nieuprzejmi albo po prostu obojętni, nieprzystępni i chłodni. Nie okazywali tego, ale krępowały ich jego drobne ułomności i znacznie odbiegający od normy wzrost — metr trzydzieści. Byli nieufni.
Wzburzenie wzbierało w nim i dokuczało jak ból zatok. To całe uwielbienie dla przeklętego bohatera, czy kim on tam jest. Wszystko dla Naismitha. Dla Naismitha, nie dla mnie… Dla mnie nigdy…
Musiał opanować dreszcz grozy przed tym, co za chwilę go czekało. Najpierw stanie przed Belem Thorne’em, kapitanem „Ariela”. Oko w oko z jego przyjacielem, oficerem, Betańczykiem, na pewno trudna próba. Lecz Thorne wiedział o istnieniu klona od tamtego chaotycznego spotkania na Ziemi przed dwoma laty. Nigdy nie spotkali się twarzą w twarz. Jednak nawet drobny błąd, który uszedłby uwagi innego Dendarianina, mógłby wzbudzić w Thornie podejrzenia, nieokreślone domysły…
Naismith ukradł mu nawet tę cechę. Admirał najemników publicznie i kłamliwie twierdził teraz, że on jest klonem. Jeszcze lepsza zasłona, za którą mógł ukryć swą drugą tożsamość, drugie życie. Ty masz dwa życia, mówił w duchu do nieobecnego wroga. Ja żadnego. Niech to diabli, to ja jestem prawdziwym klonem. Nie mogę liczyć nawet na tę jedną wyjątkową cechę? Musiałeś zabrać mi wszystko?
Nie. Trzeba być dobrej myśli. Da sobie radę z Thorne’em. Wszystko będzie dobrze pod warunkiem, że uniknie spotkania z okropną Quinn, jego osobistą ochroną, ukochaną Quinn. Zetknął się z nią oko w oko na Ziemi i raz udało mu się ją nabrać i utrzymać w fałszywym przekonaniu przez cały ranek. Drugi raz chyba się nie uda. Ale Quinn nie odstępowała na krok prawdziwego Milesa Naismitha; nic z jej strony mu nie groziło. Tym razem nie będzie żadnych spotkań z kochankami.
On sam nigdy jeszcze nie miał kochanki. Być może jednak nie byłoby uczciwie obwiniać o to Naismitha. Przez dwadzieścia lat swojego życia był praktycznie więźniem, choć nie zawsze zdawał sobie z tego sprawę. A dwa ostatnie… z goryczą doszedł do wniosku, że te dwa lata stanowiły ciąg katastrof. Teraz miał szansę, która się może nie powtórzyć. Nie chciał myśleć o dalszej przyszłości. Już nie. Musiało się udać teraz.
Siedzący obok niego pilot drgnął, a on otworzył oczy, czując, jak podczas hamowania pasy wpijają mu się w ciało. Zbliżali się do „Ariela”. Z kropeczki zmienił się w mały model, a potem w statek. Lekki krążownik produkcji illyrikańskiej mieścił na pokładzie dwudziestoosobową załogę, ładunek oraz oddział komandosów. Wyposażony był w dość mocny napęd jak na swoje małe rozmiary, co stanowiło typowe dla okrętów wojennych rozwiązanie. Smukła linia sugerowała wielką szybkość. Świetny statek kurierski; świetny statek, by uciekać nim, gdzie pieprz rośnie. Doskonały. Uśmiechnął się ledwie zauważalnie, przyglądając się okrętowi, chociaż nastrój miał podły. Teraz ja rozdaję karty, Naismith.
Pilot, doskonale zdając sobie sprawę, że wiezie swojego admirała, dołożył wszelkich starań, żeby kapsuła dobiła do blokad doku niemal bez dźwięku i żadnego wstrząsu.
— Mam zaczekać, panie admirale?
— Nie. Raczej nie będę cię już potrzebował.
Jego pasażer nadal zmagał się z klamrą pasów, a tymczasem pilot pobiegł poprawić uszczelnienie tunelu, a potem pożegnał go, salutując z równie dumnym uśmiechem jak przy powitaniu. Odpowiedział uśmiechem i salutem, po czym złapał uchwyty włazu i wyskoczył w pole grawitacyjne „Ariela”.
Wylądował na obu nogach w małej zatoczce ładunkowej. Pilot zaraz zamknął za nim właz, zamierzając odprowadzić ładownik do swojego statku — zapewne flagowego okrętu „Triumph”. Uniósł głowę, by spojrzeć w górę — zawsze musiał patrzeć w górę — na twarz dendariańskiego oficera, którą wcześniej widział tylko na holowidzie.
Komandor Bel Thorne był betańskim hermafrodytą, przedstawicielem rasy stanowiącej pozostałość po dawnych eksperymentach inżynierii genetycznej i społecznej, której jedynym sukcesem było wyprodukowanie kolejnej mniejszości ludzkiej. Pozbawioną zarostu twarz Thorne’a okalały miękkie ciemne włosy średniej długości, jakie mógł nosić zarówno mężczyzna, jak i kobieta. Pod rozpiętą kurtką mundurową i czarnym podkoszulkiem widniał zarys niewielkich, lecz niewątpliwie kobiecych piersi. Luźne szare spodnie munduru dendariańskiego ukrywały niedwuznaczną wypukłość w kroczu. Niektórzy ludzie czuli się niezwykle skrępowani w obecności hermafrodytów. Z ulgą spostrzegł, że ta cecha osoby Thorne’a wywołuje w nim jedynie lekkie zażenowanie. Klony mieszkające w szklanych domach nie powinny… czego? Prawdziwym niepokojem przejął go jednak promienny uśmiech „uwielbiam Naismitha” na twarzy hermafrodyty. Czując bolesny skurcz żołądka, oddał honory kapitanowi „Ariela”.
— Witam na pokładzie, admirale! — W dźwięcznym alcie brzmiał szczery entuzjazm.
Właśnie wywoływał na twarz powściągliwy uśmiech, kiedy hermafrodyta zbliżył się i objął go. Serce w nim zamarło i ledwie się powstrzymał, by nie krzyknąć i nie wymierzyć mu ciosu. Wytrzymał uścisk, starając się nie zesztywnieć i odzyskać zachwianą równowagę, przy okazji przywoływał w myślach starannie przećwiczone kwestie. Chyba mnie to nie będzie całować?
Hermafrodyta odsunął się, trzymając ręce na jego ramionach, lecz nie zabierał się do całowania. Odetchnął z ulgą. Thorne przekrzywił głowę, przypatrując mu się z zatroskaną miną.
— Co się stało, Miles?
Jesteśmy na „ty”?
— Przepraszam, Bel. Jestem trochę zmęczony. Możemy od razu przystąpić do odprawy?
— Faktycznie wyglądasz na bardzo zmęczonego. Mam zwołać całą załogę?
— Nie… możesz im później przekazać wszystkie szczegóły. — Na tym polegał plan, jak najmniej bezpośrednich kontaktów z Dendarianami.
— A więc chodźmy do mojej kabiny. Będziesz mógł położyć nogi wyżej i napić się herbaty.
Pierwszy wszedł do korytarza. Nie wiedząc, w którą stronę skręcić, przystanął i pod pozorem uprzejmości przepuścił przodem hermafrodytę. Szedł za Thorne’em, mijając kilka zakrętów, aż znaleźli się na wyższym poziomie. Wnętrze statku nie było tak ciasne, jak się spodziewał. Dokładnie zapamiętywał drogę. Naismith na pewno dobrze znał swój statek.
Kabina kapitana „Ariela” była małym pomieszczeniem, w którym panował żołnierski porządek. Pozamykane na zasuwy szafki nie mówiły nic o osobowości gospodarza. Lecz Thorne otworzył jedne drzwiczki, za którymi znajdował się starożytny ceramiczny serwis oraz kilkanaście małych puszek z rozmaitymi gatunkami herbaty pochodzącymi z Ziemi i innych planet. Wszystkie pojemniczki zabezpieczono przed zniszczeniem specjalnymi opakowaniami z pianki.
— Jaką? — zawołał Thorne, zatrzymawszy wyczekująco rękę nad puszkami.
— Tę, co zwykle — odparł, siadając na krześle przymocowanym do podłogi obok niewielkiego stolika.
— Mogłem się domyślić. Przysięgam, że pewnego dnia nauczę cię większej fantazji. — Thorne posłał mu przez ramię szczególny uśmieszek — czyżby jego uwaga miała oznaczać coś jeszcze? Po kilku chwilach głośnej krzątaniny komandor postawił przed nim porcelanową filiżankę i spodek, ręcznie malowane w delikatny wzorek. Ujął kruche naczynie i ostrożnie pociągnął łyk, a tymczasem Thorne ustawił i umocował przy stoliku drugie krzesło, postawił filiżankę dla siebie i zasiadł, wydając cichy pomruk zadowolenia.
Na szczęście bursztynowy płyn miał zupełnie dobry, choć cierpki smak. Cukier? Nie śmiał poprosić. Thorne nie podał cukru, a na pewno by to zrobił, gdyby Naismith słodził herbatę. Chyba komandor nie postanowił przeprowadzić pierwszej subtelnej próby? A więc wygląda na to, że admirał pił bez cukru.
Najemnicy pijący herbatkę. Napój nie wyglądał na truciznę, jeśli spojrzało się na wystawę, nie — na prawdziwy arsenał broni zawieszonej na ścianie: kilka ogłuszaczy, igłowce, łuki plazmowe oraz błyszcząca metalowa kusza z wiszącą obok ładownicą pełną granatów błyskowych. Thorne był widocznie dobry w tym, co robił. Jeśli to prawda, zupełnie go nie obchodziło, co ten stwór pije.
— Myślisz i myślisz — odezwał się Thorne po kolejnej chwili milczenia. — Przypuszczam, że tym razem przywiozłeś nam coś miłego?
— Zgadza się, jest zadanie. — Miał nadzieję, że hermafrodyta właśnie o tym myślał. Komandor skinął głową, unosząc brwi w oczekiwaniu na ciąg dalszy. — Chodzi o przerzut. Nie jest to najpoważniejsza misja, jaka nam się trafiła…
Thorne zaśmiał się.
— Ale nieco skomplikowana.
— Nie może być bardziej skomplikowana niż sprawa Dagooli IV. Mów dalej, proszę.
Potarł usta charakterystycznym dla Naismitha gestem.
— Musimy zrobić skok na żłobek klonów Domu Bharaputra w Obszarze Jacksona. Opróżnić.
Thorne właśnie zakładał nogę na nogę; obie stopy błyskawicznie wylądowały z hukiem na podłodze.
— Zabić? — zapytał z przestrachem.
— Klony? Nie, ocalić! Trzeba je wszystkie uratować.
— Och. Uff. — Thorne’owi najwyraźniej kamień spadł z serca. — Przez moment miałem okropną wizję… w końcu to są dzieci. Nawet jeżeli klonowane.
— Otóż to. — Ku swemu zdumieniu zauważył, że kąciki jego ust unoszą się w autentycznym uśmiechu. — Cieszę się… że tak to pojmujesz.
— A jak mógłbym inaczej? — Thorne wzruszył ramionami. — Ten proceder z klonami i przeszczepianiem mózgów to najobrzydliwsza działalność w całym katalogu płatnych świństw Bharaputry. Chyba że jest coś gorszego, o czym jeszcze nie wiem.
— Też tak uważam. — Uspokoił się, ukrywając zaskoczenie z powodu takiego poparcia dla swego planu. Czy Thorne mówił szczerze? On najlepiej ze wszystkich znał wszystkie okropności i grozę przemysłu klonowania w Obszarze Jacksona. Sam to przeżył. Nie spodziewał się jednak, że ktoś, kto nie miał takich doświadczeń, będzie podzielał jego ocenę.
Ściśle biorąc, specjalnością Domu Bharaputra nie było klonowanie. Sprzedawano tam nieśmiertelność, a jeśli nie dosłownie, to na pewno sprzedawano dłuższe życie. Interes przynosił całkiem niezłe dochody, bo jaką cenę można ustalić na życie? Taka, jaką wytrzyma rynek. Proceder uprawiany przez Bharaputrę był ryzykowny z punktu widzenia medycyny, niedoskonały… w obliczu rychłej śmierci wybierali go tylko majętni, bezwzględni i — musiał przyznać — obdarzeni zdolnością przewidywania klienci.
Wszystko odbywało się według prostych zasad, choć pod względem chirurgicznym był to potwornie skomplikowany zabieg. Z komórki klienta wyrastał klon, który następnie umieszczano w replikatorze macicznym, a potem w żłobku Bharaputry — rodzaju sierocińca z niewiarygodnie bogatym wyposażeniem — gdzie osiągał dojrzałość fizyczną. Klony były przecież niezwykle cenne, a ich zdrowie i kondycja najważniejsze. Później, gdy nadszedł czas, trafiały na stół. Podczas operacji, które udawały się w raczej mniej niż stu procentach przypadków, mózg pierwowzoru klona przeszczepiano ze starego lub uszkodzonego ciała do ciała repliki, które dopiero rozkwitało. Mózgi klonów uznawano natomiast za odpadki pooperacyjne.
Proceder ów był nielegalny w całej sieci czasoprzestrzennej z wyjątkiem Obszaru Jacksona, z czego cieszyły się zbrodnicze Domy, które tam rządziły. Dzięki temu miały monopol, a dzięki umierającym bogaczom interes stale się kręcił i zespoły chirurgów utrzymywały się w najwyższej formie. Z jego dotychczasowych obserwacji wynikało, że reszta świata patrzy na tę praktykę przez palce. Błysk współczucia i szlachetnego gniewu w oczach Thorne’a poruszył go, dotykając najboleśniejszych miejsc w jego duszy, o których niemal zapomniał, i po chwili z przerażeniem zdał sobie sprawę, że za moment wybuchnie płaczem. To pewnie jakaś sztuczka. Odetchnął głęboko w typowo naismithowski sposób.
Thorne ściągnął w zamyśleniu brwi.
— Jesteś pewien że powinniśmy brać „Ariela”? Słyszałem niedawno, że baron Ryoval jeszcze żyje. Statek może zwrócić jego uwagę.
Dom Ryoval był jednym z pomniejszych rywali Bharaputry w nielegalnych przedsięwzięciach medycznych. Specjalizował się w fabrykowaniu za pomocą inżynierii genetycznej lub chirurgii istot ludzkich do różnych celów, włącznie z seksem. W istocie produkowano tam niewolników na zamówienie; może było to zło, ale nie takie jak dręczące go mordowanie klonów. Co jednak miał wspólnego „Ariel” z baronem Ryovalem? Nie miał pojęcia. Niech Thorne się tym martwi. Być może później hermafrodyta zdradzi mu coś więcej na ten temat. On tymczasem odnotował w pamięci, aby przy najbliższej okazji przejrzeć zapis misji statku.
— Ta misja nie ma nic wspólnego z Domem Ryoval. Ich będziemy unikać.
— Mam nadzieję — zgodził się skwapliwie Thorne. Zamilkł, sącząc w zamyśleniu herbatę. — Pomijając fakt, że Obszarowi Jacksona już dawno należało się sprzątanie, najlepiej środkami atomowymi, przypuszczam, że nie robimy tego tylko z dobroci serca. Jaka tym razem, hm… misja kryje się pod tą misją?
Na to pytanie miał dobrze wyćwiczoną odpowiedź.
— Naszego zleceniodawcę w rzeczywistości interesuje tylko jeden klon, a właściwie jego pierwowzór. Reszta to kamuflaż. Klienci Bharaputry mają w swoim gronie wielu wrogów. Nie będą wiedzieli, kto kogo atakuje. W ten sposób tożsamość naszych zleceniodawców będzie jeszcze lepiej chroniona, na czym im bardzo zależy.
Thorne uśmiechnął się z zadowoleniem.
— Podejrzewam, że ten zręczny manewr to twój pomysł.
Wzruszył ramionami.
— W pewnym sensie.
— Nie lepiej by było, gdybyśmy wiedzieli, o którego klona chodzi, żeby uniknąć wypadku, gdyby przyszło się nam stamtąd wycofać? Jeśli naszemu zleceniodawcy zależy na żywym klonie — a w ogóle zależy im, czy będzie żywy, czy martwy? Jeśli prawdziwym celem jest staruch, z którego go wyhodowano…
— Zależy im na żywym klonie. Ale… ze względów praktycznych załóżmy, że chodzi nam o wszystkie klony.
Thorne rozłożył ręce w geście przyzwolenia.
— Z mojej strony zgoda. — W oczach hermafrodyty rozbłysnął entuzjazm. Nagle komandor plasnął pięścią w otwartą dłoń. — Najwyższy czas, żeby ktoś odpowiednio potraktował te kanalie z Jacksona! Och, ale się szykuje zabawa! — Obnażył zęby w groźnym uśmiechu. — Jakiej pomocy możemy się spodziewać na Obszarze Jacksona? Jakieś zabezpieczenia?
— Nie licz na żadne.
— Hm. Co nam będzie przeszkadzać? Oczywiście, poza Bharaputrą, Ryovalem i Fellem.
Dom Fell zajmował się głównie handlem bronią. Co Fell mógł mieć z tym wspólnego?
— Wiem tyle, co ty.
Thorne zmarszczył brwi; widocznie nie była to typowa dla Naismitha odpowiedź.
— Ale mam dużo poufnych informacji na temat żłobka, które mogę ci przekazać w drodze. Słuchaj, Bel, chyba ci nie muszę ci mówić, co do ciebie należy. Ufam ci. Zajmij się logistyką i planami, a ja sprawdzę finał.
Thorne wyprężył się jak struna.
— W porządku. Ile dzieci wchodzi w grę?
— Bharaputra na ogół przeprowadza jeden taki przeszczep tygodniowo. Powiedzmy, że hodują jakieś pięćdziesiąt rocznie. W ostatnim roku życia klonów umieszcza się je w specjalnym budynku niedaleko kwatery głównej Domu, gdzie przechodzą ostatni etap przygotowań. Zabierzemy całoroczną partię. Pięćdziesiąt albo sześćdziesiąt klonów.
— Na pokład „Ariela”? Ciasno będzie.
— Chodzi o szybkość, Bel, szybkość.
— Tak. Chyba masz rację. Kiedy początek?
— Jak najszybciej. Każdy tydzień zwłoki kosztuje jedno niewinne życie. — Odmierzył tym zegarem ostatnie dwa lata. Jak dotąd zmarnowałem sto istnień. Sama podróż z Ziemi na Escobar kosztowała go tysiąc betańskich dolarów i cztery martwe klony.
— Rozumiem — rzekł ponuro Thorne. Wstał, odsuwając filiżankę. Przestawił krzesło do konsoli. — To dziecko czeka operacja, tak?
— Owszem. A jeśli nie ono, to inne ze żłobka.
Thorne zaczął stukać w klawisze.
— Co z funduszami? To przecież twoja działka.
— Za tę misję zapłacą przy odbiorze. Weź, ile będzie trzeba ze środków Floty.
— W porządku. Połóż tu dłoń, żeby potwierdzić wypłatę. — Thorne podsunął mu czytnik.
Bez wahania przyłożył do niego dłoń. Ku swemu przerażeniu ujrzał czerwony kod informujący o braku rozpoznania odczytu. Nie! Przecież musi się zgadzać, musi…!
— Cholerna maszyna. — Thorne trzepnął czytnikiem o blat stołu. — Bądź grzeczna. Spróbuj jeszcze raz.
Tym razem przyłożywszy dłoń, lekko ją skręcił; komputer przetrawił nowe dane, po czym wyświetlił błogosławioną akceptację. Są pieniądze. Uspokoił się szalony rytm serca.
Thorne wstukał więcej danych i rzucił przez ramię:
— Nie pytam, który oddział desantowy chcesz zabrać tym razem.
— Nie pytaj — odrzekł głucho. — Do dzieła, Bel. — Musi stąd wyjść, bo inaczej nie wytrzyma napięcia i maskarada wyjdzie na jaw mimo tak obiecującego początku.
— Chcesz tę samą kabinę co zwykle? — zapytał Thorne.
— Jasne. — Wstał.
— Chyba już niedługo… — Hermafrodyta zerknął na wskaźnik błyszczący wśród skomplikowanych wyświetlaczy logistycznych nad holowidowym talerzem konsoli. — Czytnik przy wejściu nadal jest zaprogramowany na ciebie. Połóż się. Wyglądasz na zupełnie wypompowanego. Wszystko jest pod kontrolą.
— Dobrze.
— Kiedy przyjedzie Elli Quinn?
— Nie będzie brała udziału w tej misji.
Thorne w zdumieniu otworzył szeroko oczy.
— Naprawdę? — Jego twarz rozpromienił zagadkowy uśmiech. — Jaka szkoda. — W jego głosie nie było słychać nawet cienia żalu. Czyżby jakaś rywalizacja? O co?
— Niech przyślą z „Triumpha” mój ekwipunek — polecił. Tak, najlepiej zlecić tę kradzież. Zlecić jak najwięcej. — I… jeśli będziesz miał okazję, każ przysłać posiłek do mojej kabiny.
— Zrobi się — obiecał Thorne, energicznie kiwając głową. — Cieszę się, że masz lepszy apetyt, chociaż mało sypiasz. To dobrze. Tak trzymać. Martwimy się o ciebie.
Lepszy apetyt, do diabła. Przy swojej sylwetce musiał bezustannie walczyć o utrzymanie niskiej wagi. Głodził się przez trzy miesiące, aby się zmieścić w skradziony przed dwoma laty mundur Naismitha. Poczuł kolejną falę nienawiści do swego pierwowzoru. Zasalutował w nadziei, że zachęci w ten sposób Thorne’a do pracy, i wyszedł, dusząc w sobie gniewny pomruk, dopóki drzwi kabiny nie zasunęły się za nim z sykiem.
Nie zostało mu nic innego, jak tylko sprawdzać zamek w każdych drzwiach w korytarzu, aż któryś ustąpi. Miał nadzieję, że żaden Dendarianin nie zauważy go, kiedy będzie przykładał dłoń do czytników. Wreszcie znalazł swoją kabinę, która znajdowała się dokładnie naprzeciw drzwi hermafrodyty. Tym razem drzwi się rozsunęły, gdy tylko położył dłoń na czujniku, obyło się bez mrożących krew w żyłach awarii.
Było to niewielkie pomieszczenie, niemal takie samo jak kabina Thorne’a, tylko bardziej bez wyrazu. Sprawdził szafki. Większość była pusta, lecz w jednej znalazł mundur polowy i poplamiony kombinezon w swoim rozmiarze. W maleńkiej łazience kabiny znajdowały się używane przybory toaletowe, między innymi szczoteczka do zębów, na której widok uśmiechnął się ironicznie. Składane, chowane w ścianie i starannie posłane łóżko wyglądało bardzo zachęcająco, toteż opadł na nie niemal bez czucia.
Jestem w drodze. Udało się. Dendarianie przyjęli go, posłuchali rozkazów z tą samą ślepą ufnością co rozkazów Naismitha. Jak bezwolne owieczki. Teraz musiał uważać, żeby tego nie popsuć. Najtrudniejsze miał za sobą.
Wziął szybki prysznic i właśnie wkładał spodnie Naismitha, gdy przyniesiono posiłek. Wymawiając się negliżem, szybko odprawił usłużnego Dendarianina, który przyniósł tacę. Uniósłszy pokrywkę, zauważył, że zamiast przydziałowej racji żywnościowej dostał prawdziwe jedzenie. Stek z grilla, warzywa, które wyglądały na świeże, i prawdziwą kawę; to, co miało być gorące, było gorące, a to, co zimne, było zimne, pięknie ułożone w porcjach przystosowanych do apetytu Naismitha. Nawet lody. Rozpoznał gust swojego pierwowzoru i znów ogarnęło go uczucie oszołomienia graniczące z odrazą. Tylu nieznanych ludzi chciało mu dać dokładnie to, czego chciał, w najdrobniejszych szczegółach. Ranga miała swoje przywileje, ale to zakrawało na prawdziwe szaleństwo.
W przygnębieniu zjadł wszystko i właśnie zaczął się zastanawiać, czy mętna zielona substancja wypełniająca puste miejsca na talerzu też jest jadalna, gdy ponownie rozległ się dźwięk brzęczyka.
Tym razem był to dendariański podoficer z lotopaletą, na której znajdowały się trzy duże skrzynie.
— Ach. — Zmrużył oczy. — Mój ekwipunek. Na razie proszę postawić na podłodze.
— Tak jest. Chce pan wyznaczyć ordynansa? — Ochocza mina podoficera nie pozostawiała wątpliwości, kto pierwszy zgłosi się na ochotnika do tej funkcji.
— Nie… nie podczas tej misji. Później będziemy mieli bardzo mało miejsca. Proszę to zostawić.
— Chętnie rozpakuję, panie admirale. To ja spakowałem skrzynie.
— Poradzę sobie.
— Jeśli o czymś zapomniałem, proszę dać mi znać, a natychmiast przywiozę.
— Dziękuję, kapralu. — W jego głosie dało się słyszeć tłumione rozdrażnienie, co na szczęście pohamowało entuzjazm kaprala. Dendarianin dźwignął i zdjął skrzynie z lotopalety, a potem wyszedł z uśmiechem lekkiego zażenowania, jak gdyby chciał powiedzieć: „To naprawdę nie moja wina, starałem się”.
On także uśmiechnął się przez zaciśnięte zęby i gdy tylko zamknęły się drzwi, skupił całą uwagę na skrzyniach. Zwolniwszy zatrzaski, zawahał się przez chwilę, zaskoczony własną niecierpliwością. Pewnie tak czuje się człowiek, kiedy otrzymuje prezent na urodziny. On nigdy w życiu nie dostał prezentu urodzinowego. A więc czas nadrobić zaległości.
Po otwarciu pierwszego wieka jego oczom ukazały się ubrania — więcej, niż miał kiedykolwiek przedtem. Kombinezony robocze, mundur polowy i galowy — uniósł tunikę z szarego aksamitu, zdumiewając się na widok srebrnych guzików i połyskliwości tkaniny — wysokie buty, półbuty, pantofle, piżama, wszystkie stroje przepisowe i idealnie skrojone na jego sylwetkę. Do tego rzeczy cywilne, osiem czy dziesięć kompletów, w kilku stylach planetarnych i galaktycznych, typowe dla osób z różnych warstw społecznych. Urzędowy strój z czerwonego jedwabiu z Escobaru, barrayarska tunika w stylu wojskowym oraz oblamowane spodnie, ciepłe swetry, betański sarong i sandały, wystrzępiona kurtka, koszula i spodnie odpowiednie dla jakiegoś biednego dokera skądkolwiek. Mnóstwo bielizny. Trzy rodzaje chronometrów z wbudowanymi komunikatorami, jeden przydziałowy, zgodny z przepisami Dendarian, drugi elegancki i bardzo drogi, a ostatni, na pozór zniszczony i tandetny, w rzeczywistości okazał się doskonałym uzupełnieniem wojskowego ekwipunku. W skrzyni znajdowało się jeszcze wiele innych rzeczy.
Uniósł wieko drugiej paki i zatrzymał wzrok na jej zawartości. Zbroja kosmiczna. Najszybszy bojowy pancerz kosmiczny z gotowym do użycia układem zasilającym i aparatem tlenowym oraz naładowaną bronią. Dokładnie w jego rozmiarze. Spoczywający w skrzyni ciemny strój wydawał się błyszczeć złowrogo. W nozdrzach poczuł jego szczególną woń, wyjątkowo wojskową — zapach metalu, plastiku, energii i chemikaliów… oraz starego potu. Wydobył hełm i zajrzał z podziwem w przyciemnianą lustrzaną przyłbicę. Nigdy nie miał na sobie takiego pancerza, choć często oglądał takie na holowidach, aż zaczynały go boleć oczy. Groźna, śmiercionośna skorupa…
Wypakował zbroję, kładąc na podłodze wszystkie części po kolei. Lśniącą powierzchnię znaczyły tu i ówdzie dziwne plamy, zadrapania i łaty. Jaka broń i jakie ciosy zdołały naruszyć tę metalizowaną powłokę? Którzy wrogowie strzelali do osoby odzianej w tę zbroję? Zauważył, że każda szrama na pancerzu jest śladem po ataku, który miał zadać śmierć. Bez markowania.
Niepokojący wniosek. Nie. Nie podda się chłodnej fali zwątpienia. Skoro on potrafi, to ja też. Starając się nie zwracać uwagi na ślady napraw i plamy na skafandrze ciśnieniowym oraz miękkiej chłonnej warstwie spodniej, spakował wszystko z powrotem i odstawił skrzynię na bok. Co to za plamy? Krew? Kał? Ślady po ogniu? Olej? Tak czy inaczej, wszystko było wyczyszczone i bezwonne.
W trzeciej skrzyni, nieco mniejszej od drugiej, znalazł rodzaj półpancerza bez wbudowanej broni, który nie był przeznaczony do użycia w przestrzeni kosmicznej, lecz do walki na Ziemi, w normalnym lub prawie normalnym ciśnieniu, temperaturze i innych warunkach atmosferycznych. Wzrok przyciągał przede wszystkim hełm z gładkiego i twardego stopu, miał wbudowany system telemetryczny oraz projektor holowidowy umieszczony na obrzeżu nad czołem, wyświetlający dane na siatce tuż przed oczyma dowódcy. Przepływem danych sterowało się za pomocą mimiki i pewnych poleceń słownych. Odłożył hełm na blat, by później przyjrzeć mu się dokładniej, a następnie wypakował resztę.
Zanim skończył układać wszystkie rzeczy w szafkach i szufladach, zaczął żałować, że tak pochopnie odesłał ordynansa. Padł na łóżko i przykręcił trochę regulator światła. Kiedy się obudzi, będzie już w drodze do Obszaru Jacksona…
Właśnie zapadał w drzemkę, kiedy rozbrzmiał sygnał na konsoli. Zwlókł się z łóżka, aby odebrać.
— Tu Naismith — wymamrotał sennie, starając się mówić w miarę zrozumiale.
— Miles? — powiedział głos Thorne’a. — Jest już oddział komandosów.
— Ach… to dobrze. Kiedy będziecie gotowi, znikamy z orbity.
— Nie chcesz ich zobaczyć? — spytał zdziwiony Thorne.
Inspekcja. Wciągnął powietrze.
— Dobrze. Zaraz… tam będę. Bez odbioru.
Pospiesznie wciągnął z powrotem spodnie mundurowe i tym razem włożył kurtkę z odpowiednimi dystynkcjami, a potem wyświetlił na konsoli schemat wewnętrznego układu okrętu. Na statku znajdowały się dwie śluzy dla wahadłowców desantowych: na sterburcie i bakburcie. Którą miał wybrać? Prześledził drogę prowadzącą na obydwie burty.
Na początek postanowił sprawdzić luk wahadłowca operacyjnego. Na chwilę przystanął w cieniu za zakrętem korytarza, nasłuchując. Przypatrywał się scenie, zanim został zauważony.
W doku tłoczyło się dwanaście osób w szarych strojach kamuflażowych, obok których piętrzył się ekwipunek i bagaże z zapasami. Broń ręczna i ciężka była ustawiona w symetrycznym szyku. Najemnicy stali lub siedzieli, prowadząc głośną rozmowę, gęsto przetykaną wulgarnymi zwrotami i wybuchami śmiechu. Wszyscy byli bardzo wysocy i wprost rozsadzała ich energia; potrącali się w rubasznych zabawach, jak gdyby szukali pretekstu, by krzyczeć jeszcze głośniej. Na pasach, w kaburach albo ładownicach nosili ostentacyjnie noże i inną broń osobistą. Na ich twarzach malowała się zwierzęca zawziętość. Przełknął ślinę, a potem wkroczył między nich.
Efekt był natychmiastowy.
— Baczność! — krzyknął ktoś i bez dalszych rozkazów stanęli w równym dwuszeregu wyprężeni jak struny, w absolutnej ciszy, a każdy miał przed sobą tobołek z ekwipunkiem. Było to chyba straszniejsze niż wcześniejszy chaos.
Z nikłym uśmiechem postąpił naprzód, udając, że przygląda się każdemu z osobna. Wtedy z włazu wahadłowca wyrzucono ostatni ciężki worek, który łukiem wylądował na pokładzie, a w ślad za nim wypełzł trzynasty komandos, wstał i zasalutował.
Ujrzawszy tę postać, skamieniał z przerażenia. Co to jest, u diabła? Utkwił spojrzenie w błyszczącej klamrze pasa, po czym odchylił głowę w tył, napinając mięśnie szyi. Dziwaczny stwór miał prawie dwa i pół metra wzrostu. Olbrzymie ciało emanowało energią, którą niemal poczuł jako falę gorąca, a twarz — twarz była koszmarna. Ciemnożółte oczy jak u wilka, zniekształcone, wywinięte usta odsłaniające kły, długie i białe, zachodzące na brzeg karminowej wargi. Wielkie ręce zakończone pazurami, grubymi, mocnymi i ostrymi jak brzytwy — pociągniętymi karminowym lakierem… Co? Wrócił spojrzeniem do twarzy potwora. Oczy były pociągnięte tuszem i złotym cieniem, a na wysokiej kości policzkowej połyskiwała naklejona złota gwiazdka. Mahoniowe włosy zostały splecione w zawiły warkocz. Talię ściągał mocno pas, podkreślając mimo luźnego szarego stroju polowego figurę… najwyraźniej kobiecą. Czyżby to coś było rodzaju żeńskiego?
— Sierżant Taura i Oddział Zielonych meldują się na rozkaz, panie admirale! — rzekł stwór głębokim barytonem, który rozległ się głośnym echem w doku.
— Dziękuję… — wykrztusił szeptem, po czym odkaszlnął, aby rozluźnić gardło. — Dziękuję, to na razie wszystko, rozkazy otrzymacie od komandora Thorne’a, potem możecie się rozejść. — Słysząc go, wyprężyli się jeszcze bardziej, musiał więc powtórzyć: — Rozejść się!
Rozpierzchli się, a może sformowali jakiś inny znany tylko sobie szyk, w mgnieniu oka zniknął bowiem cały ekwipunek z doku. Pozostała tylko sierżant olbrzymka, górując nad nim swym monstrualnym ciałem. Siłą woli unieruchomił kolana, by nie uciec ile sił w nogach od tego… od niej.
— Dzięki, że wybrałeś Oddział Zielonych, Miles — powiedziała przyciszonym głosem. — Pewnie masz dla nas jakieś fantastyczne zadanie.
Znów na „ty”?
— Komandor Thorne poinformuje was w drodze. Ta misja to… prawdziwe wyzwanie. — A to ma być sierżant dowodzący oddziałem desantowym?
— Komandor Quinn powie nam o szczegółach, jak zwykle? — Uniosła krzaczastą brew.
— Komandor Quinn… nie będzie brała udziału w misji.
Mógłby przysiąc, że źrenice złotych oczu się rozszerzyły. Wargi odsłoniły kły i dopiero po chwili zorientował się, że potwór się uśmiechnął. Dziwne, lecz przypomniał mu się w tym momencie uśmiech Thorne’a, który podobnie zareagował na tę wiadomość.
Sierżant rozejrzała się; w doku nie było już nikogo.
— Ach… — W jej dudniącym głosie usłyszał coś na kształt kociego mruczenia. — Będę twoją ochroną, kiedy zechcesz, kochany. Tylko daj mi znak.
Jaki znak, co, u diabla…
Pochyliła się, rozciągając wargi i łapiąc go szponiastą ręką za ramię — przez chwilę miał wrażenie, że oderwie mu głowę, obedrze ze skóry i zje — ale ona przykryła ustami jego wargi. Wstrzymał oddech i pociemniało mu w oczach. Był bliski omdlenia, kiedy wyprostowała się i spojrzała na niego zdziwiona i urażona.
— Miles, co się stało?
To był naprawdę pocałunek. O, nieodgadnieni bogowie.
— Nic — wykrztusił. — Nie czuję się… najlepiej. Chyba nie powinienem wstawać, ale musiałem przyjść na inspekcję.
Wyglądała na bardzo zaniepokojoną.
— Rzeczywiście nie powinieneś wstawać — drżysz na całym ciele! Słaniasz się na nogach. Chodź, zaniosę cię do szpitala pokładowego. Oszalałeś!
— Nie! Nic mi nie jest, to znaczy… leczą mnie. Mam tylko odpoczywać i niedługo dojdę do siebie.
— W takim razie natychmiast wracaj do łóżka!
— Tak.
Obrócił się na pięcie. Klepnęła go w pośladek. Ugryzł się w język.
— Przynajmniej masz lepszy apetyt. Dbaj o siebie, dobrze?
Pomachał przez ramię i uciekł, nie oglądając się za siebie. Czy na tym polegają stosunki między towarzyszami broni? Między admirałem i sierżantem? Nie sądził. To była poufałość. Naismith, ty cholerny, trącony kretynie, coś ty wyrabiał w wolnych chwilach? Chyba w ogóle nie miałeś wolnej chwili. Musisz być niespełna rozumu samobójcą, żeby posuwać takie coś…
Zamknął za sobą drzwi kabiny i oparł się o nie plecami, trzęsąc się i śmiejąc histerycznie z niedowierzaniem. Niech to diabli, zbadał przecież wszystkie szczegóły życia Naismitha, wszystkie. To niemożliwe. Kto by się bał wrogów, mając takich przyjaciół?
Rozebrał się i położył, rozmyślając niespokojnie o skomplikowanym życiu Naismitha/Vorkosigana i zastanawiając się, jakie jeszcze pułapki na niego czyhają. Wreszcie lekka zmiana w szmerach i skrzypieniu okrętu oraz krótkie szarpnięcie i przesunięcie pól grawitacyjnych uświadomiły mu, że opuszczają orbitę Escobaru. A więc udało mu się skraść w pełni uzbrojony szybki krążownik wojenny razem z załogą i nikt się o tym nie dowiedział. Byli w drodze do Obszaru Jacksona. Wybrany przez niego cel. Przez niego, nie przez Naismitha. W końcu jego myśli zaczęły się rwać, a on wolno pogrążał się we śnie.
Skoro potrafisz wyznaczyć swój cel, wyszeptał w nim głos demona, zanim jeszcze ogarnęła go nieświadomość, dlaczego nie potrafisz wypowiedzieć własnego imienia?
ROZDZIAŁ DRUGI
Wyszli z rękawa statku pasażerskiego równym krokiem, trzymając się pod ręce. Quinn niosła na ramieniu worek, Miles trzymał swą torbę podróżną w wolnej ręce. Wszystkie głowy w hali przylotów orbitalnej stacji transferowej odwróciły się w ich stronę. Zadowolony Miles zerknął ukradkiem na swoją towarzyszkę, prowadząc ją pod ostrzałem rzucanych z ukosa zazdrosnych spojrzeń mężczyzn. Moja Quinn.
Tego ranka (ale czy to rzeczywiście był ranek? — będzie musiał sprawdzić czas obowiązujący flotę Dendarii) Quinn wyglądała szczególnie wspaniale, prawie już przypominała dawną Quinn. Udało się jej nadać szarym spodniom mundurowym z wieloma kieszeniami modny wygląd, wpuszczając nogawki w cholewki czerwonych zamszowych butów (stalowa nakładka pod wąskim noskiem buta pozostała niezauważona). Miała też na sobie kusą jasnoczerwoną bluzkę bez rękawów. Biel skóry odcinała się od czerwieni bluzki oraz ciemnych krótkich włosów. Skupiając wzrok na ostrych barwach, nie dostrzegało się atletycznej budowy jej ciała, o którego sile ktoś mógłby się przekonać, gdyby chciał sprawdzić ciężar tego cholernego worka.
Bystre spojrzenie brązowych oczu zdradzało inteligencję. Jednak mężczyźni milkli w pół słowa na widok całej twarzy o doskonałych rysach i proporcjach. Była to bardzo kosztowna twarz, dzieło chirurga artysty obdarzonego niewątpliwym geniuszem. Postronny obserwator mógłby powziąć podejrzenie, że za tę twarz zapłacił niski brzydal prowadzący pod rękę piękność, którą też najprawdopodobniej kupił. Postronny obserwator nigdy by się nie domyślił, jaka była prawdziwa cena: kobieta musiała zapłacić swoją dawną twarzą, spaloną w walce w przestrzeni Tau Verde. Była to jedna z pierwszych strat odniesionych w bitwie przez oddział admirała Naismitha — przed dziesięciu laty. Boże. Miles uznał, że nie będzie się przejmował postronnymi obserwatorami.
Ostatnim reprezentantem tego gatunku był jakiś bogaty prezes, który przypominał Milesowi cywilną blond wersję kuzyna Ivana i który przez większą część dwutygodniowej podróży z Sergyaru na Escobar usiłował uwieść Quinn. Miles dostrzegł go teraz, jak ładował bagaż na lotopaletę, wzdychając z poczuciem klęski, a potem ruszył ciężkim krokiem w swoją stronę. Pomijając fakt, że człowiek przypominał Ivana, Miles nie czuł do niego wrogości. Właściwie nawet mu współczuł, ponieważ Quinn miała niezwykle ostry język i szybki refleks.
Miles wskazał ruchem głowy umykającego Escobarczyka, pytając półgłosem:
— Co mu powiedziałaś na koniec, żeby się go pozbyć, kochana? Quinn spojrzała w tę stronę. W jej oczach zaigrały wesołe iskierki i zaśmiała się.
— Gdybym ci powiedziała, mógłbyś się poczuć zażenowany.
— Na pewno nie. Powiedz.
— Powiedziałam mu, że potrafisz robić pompki na języku. Zapewne uznał, że nie sprosta takiej konkurencji.
Miles oblał się purpurą.
— Nie zwodziłabym go tak długo, tylko że z początku nie byłam pewna, czy nie jest jakimś agentem — dodała przepraszająco.
— A teraz jesteś pewna?
— Tak. Szkoda. Mogło być jeszcze zabawniej.
— Mnie nie. Nastawiłem się na małe wakacje.
— Tak, i chyba bardzo ci się przydały. Wyglądasz na wypoczętego.
— Naprawdę spodobał mi się pomysł udawania w podróży małżeństwa — zauważył. — Nawet mi to na rękę. — Nabrał trochę więcej powietrza. — Mamy już za sobą miodowy miesiąc, może więc dorzucimy do kompletu ślub?
— Nigdy nie dajesz za wygraną, co? — Powiedziała to swobodnym tonem. Tylko lekkie drgnienie ramienia powiedziało mu, że jego słowa sprawiły jej ból. Przeklął się w duchu.
— Przepraszam. Obiecałem, że nie będę poruszał tego tematu.
Wzruszyła wolnym ramieniem, jak gdyby przypadkiem uwalniając się z jego uścisku. Szła obok niego i wymachiwała gwałtownie ręką.
— Kłopot w tym, że nie chcesz, żebym została madame Naismith, Postrachem Dendarii. Chcesz, żebym została lady Vorkosigan z Barrayaru. To przyziemna funkcja. A ja urodziłam się do życia w przestrzeni. Gdybym nawet wyszła za jakiegoś ziemskiego szczura, zamieszkała w jakiejś dziurze z grawitacją i nigdy już nie miała wznieść się w przestworza… to nie wybrałabym Barrayaru. Nie, wcale nie chcę obrażać twojej ojczyzny.
Czemu nie? Wszyscy to robią.
— Moja matka cię lubi — powiedział.
— Podziwiam ją. Spotkałam ją jakieś sześć razy i za każdym razem robiła na mnie większe wrażenie. Mimo to… im bardziej mi imponuje, tym bardziej jestem oburzona, że Barrayar w tak skandaliczny sposób marnuje jej talenty. Gdyby została na Kolonii Beta, mogłaby dzisiaj być Głównym Inspektorem w Betańskiej Agencji Astrometrycznej. Albo kimkolwiek by miała ochotę.
— Miała ochotę zostać księżną Vorkosigan.
— Miała ochotę ulec czarowi twojego taty. Przyznaję, że jest czarujący. Nic jej nie obchodzi reszta kasty Vorów. — Quinn zamilkła, ponieważ zbliżali się do stanowiska celników escobarskich. Miles zatrzymał się obok niej. Nie patrzyli na siebie, ale w głąb hali. — Mimo że usiłuje trzymać fason, tak naprawdę jest bardzo zmęczona. Barrayar za dużo z niej wyssał. Barrayar jest jak rak. Zabija ją bardzo powoli.
Miles w milczeniu pokręcił głową.
— Ciebie też, lordzie Vorkosigan — dodała ponuro Quinn. Tym razem to on się wzdrygnął.
Wyczuła to i odrzuciła do tyłu głowę.
— W każdym razie admirał Naismith to szaleniec bardziej w moim typie. Lord Vorkosigan jest natomiast obowiązkowym i posłusznym nudziarzem. Widziałam cię na Barrayarze, Miles. Wyglądasz tam jak pół siebie samego. Stłamszony, jak gdyby przytłumiony. Nawet mówisz ciszej. To bardzo dziwne.
— Nie mogę… muszę się dopasować. Jeszcze za życia poprzedniego pokolenia ktoś z takim ciałem jak moje zostałby od razu uśmiercony jako podejrzany mutant. Nie mogę się wyrywać, muszę znać swoje miejsce. Zbyt łatwo mógłbym się stać celem ataków.
— Czy dlatego Cesarska Służba Bezpieczeństwa ciągle wysyła cię w misje pozaplanetarne?
— Żebym rozwijał się jako oficer. Żebym poszerzał horyzonty, zdobywał doświadczenia.
— A pewnego dnia złapią cię i sprowadzą z powrotem na stałe, abyś im służył swoimi doświadczeniami. Wycisną cię jak gąbkę.
— Ja już im służę, Elli — przypomniał jej poważnie. Mówił tak cicho, że musiała się nachylić. — Teraz, wtedy i zawsze.
Odwróciła wzrok.
— Dobra… kiedy więc uziemią cię na Barrayarze, chcę przejąć twoje stanowisko. Chcę kiedyś zostać admirał Quinn.
— Z mojej strony zgoda — rzekł przyjaźnie. Stanowisko, praca, otóż to. Czas, żeby odłożyć na bok lorda Vorkosigana i jego osobiste ambicje. Zresztą i tak musiał przerwać tę masochistyczną powtórkę głupiej rozmowy z Quinn o małżeństwie. Quinn to była Quinn; nie chciał, żeby przestała być Quinn nawet dla… lorda Vorkosigana.
Mimo przygnębienia, które go ogarnęło, na myśl o powrocie do Dendarian przyspieszył kroku. Minęli stanowisko celne i znaleźli się w gigantycznej stacji transferowej. Quinn miała rację. Niemal czuł, jak w jego ciele odradza się Naismith, poczynając od najgłębszych zakamarków umysłu, a kończąc na czubkach palców. Żegnaj, nudny poruczniku Milesie Vorkosiganie, tajny agencie Cesarskiej Służby Bezpieczeństwa Barrayaru (któremu od dawna należy się awans); witaj, dzielny admirale Naismith, kosmiczny najemniku, wszędobylski żołnierzu fortuny.
Albo ofiaro kaprysów fortuny. Zwolnił kroku, gdy doszli do rzędu publicznych kabin komunikacyjnych w holu pasażerskim, i wskazał ich lustrzane drzwi.
— Sprawdźmy najpierw, co słychać u Oddziału Czerwonego. Jeżeli na tyle odzyskali już siły, żeby wyjść, chciałbym ich osobiście wypuścić ze szpitala.
— Dobra. — Quinn rzuciła worek, który wylądował niebezpiecznie blisko obutych w sandały stóp Milesa, wskoczyła do najbliższej pustej kabiny, włożyła kartę do szczeliny i wstukała kod.
Miles postawił torbę podróżną, usiadł na worku i przyglądał się Quinn. Kątem oka dostrzegł swoje pokawałkowane odbicie w lustrzanej mozaice na opuszczonych drzwiach sąsiedniej kabiny. Jego ciemne spodnie i luźna biała koszula nie były utrzymane w żadnym stylu typowym dla konkretnej planety, ale jako cywilny strój podróżny stanowiły dobre zabezpieczenie. Swobodny, nieformalny ubiór. Zupełnie niezły.
Kiedyś nosił mundury jak żółw skorupę, by w ten sposób ochronić osobliwe ułomności swego ciała. Ta zbroja była znakiem przynależności, który mówił: „Nie zaczynaj ze mną. Mam przyjaciół”. W którym momencie przestał tak bardzo potrzebować munduru? Nie pamiętał dokładnie.
I kiedy właściwie przestał nienawidzić własnego ciała? Minęły dwa lata od ostatniego poważnego urazu, jakiego doznał podczas misji ratowania zakładników, zaraz po niewiarygodnym zamieszaniu z jego bratem na Ziemi. Od długiego czasu był zupełnie zdrowy. Poruszył rękami, w których kości zostały zastąpione plastikowymi protezami, i stwierdził, że ma nad nimi taką samą władzę jak przed ostatnim wypadkiem, w którym zostały złamane. Jak przed wszystkimi wypadkami. Od wielu miesięcy nie dokuczały mu stany zapalne kości. Nie boli mnie, zdał sobie sprawę, kwaśno się uśmiechając. I to wcale nie była zasługa Quinn, choć Quinn miała działanie… wielce terapeutyczne. Czyżbym na starość odzyskiwał rozsądek?
Ciesz się tym, dopóki jest. Miał dwadzieścia osiem lat, osiągnął więc szczyt sprawności fizycznej. Czuł, że to szczyt, radosne apogeum, po którym w niedługiej przyszłości krzywa zacznie spadać.
Głosy z kabiny wyrwały go z tych rozważań i kazały wrócić do teraźniejszości. Quinn połączyła się z Sandy Hereld i powiedziała do niej:
— Cześć, wróciłam.
— Cześć, Quinnie, spodziewałam się ciebie. W czym mogę ci pomóc? — Nawet patrząc z boku, Miles zauważył, że Sandy znowu zrobiła z włosami coś dziwnego.
— Właśnie wysiadłam ze statku skokowego, jestem na stacji. Zamierzam trochę zboczyć z trasy. Potrzebuję transportu na dół, żeby zabrać ocalałych z Oddziału Czerwonego, a potem z powrotem na „Triumpha”. W jakim są stanie?
— Poczekaj chwilę, zaraz ci powiem… — Porucznik Hereld odwróciła się w lewo, żeby postukać w klawisze i wyświetlić na monitorze odpowiednie dane.
W zatłoczonym holu mignął jakiś człowiek w szarym dendariańskim mundurze. Ujrzał Milesa i z wahaniem, ostrożnie skinął mu głową, nie wiedząc, czy cywilny strój admirała jest jakimś przebraniem. Miles uspokoił go gestem, więc człowiek uśmiechnął się i ruszył dalej. Pamięć natychmiast podsunęła Milesowi niepotrzebne informacje: człowiek nazywał się Travis Gray, był technikiem polowym przydzielonym obecnie do statku „Peregrine”, od sześciu lat we flocie, ekspert od sprzętu łącznościowego, zbierał pochodzącą z Ziemi klasyczną muzykę sprzed ery Skoku… ile podobnych kartotek osobowych Miles miał w głowie? Setki? Tysiące?
Właśnie szykowały się nowe. Hereld odwróciła się z powrotem i zaczęła terkotać:
— Ives dostał przepustkę, a Boyd wrócił na „Triumpha” na dalsze leczenie. Centrum Życia Beauchene melduje, że mogą już wypuścić Durhama, Vifian i Aziza, ale najpierw chcą porozmawiać z kimś z dowództwa.
— Dobra.
— Kee i Zelaski… też chcą o nich rozmawiać.
Quinn zacisnęła usta.
— Dobrze — odparła sucho. Miles poczuł lekki i nieprzyjemny skurcz w żołądku. Podejrzewał, że nie będzie to miła rozmowa. — Daj im znać, że jesteśmy w drodze — dodała Quinn.
— Tak jest. — Hereld przerzuciła dane na holowizyjnym monitorze. — Zrobi się. Który chcesz wahadłowiec?
— Wystarczy mniejszy wahadłowiec pasażerski z „Triumpha”, chyba że trzeba przy okazji zabrać jakiś ładunek z portu Beauchene.
— Nie, niczego stamtąd nie bierzemy.
— W porządku.
Hereld zerknęła na monitor.
— Według escobarskiej kontroli lotów, mogę wam przysłać wahadłowiec dwa do doku J26 za trzydzieści minut. Dostaniecie zgodę na natychmiastowy start na ląd.
— Dzięki. Przekaż wiadomość — po naszym powrocie odbędzie się odprawa dla komandorów i właścicieli. Która godzina jest teraz w Beauchene?
Hereld rzuciła okiem w bok.
— Dziewiąta sześć. Doba trwa dwadzieścia sześć godzin i siedem minut.
— Czyli rano. Świetnie. Jaka na dole pogoda?
— Śliczna. Ciepło i przyjemnie.
— Dobrze, nie będę się musiała przebierać. Kiedy będziemy gotowi do odlotu z Portu Beauchene, damy ci znać. Quinn, bez odbioru.
Miles siedział na worku ze spojrzeniem wbitym we własne sandały, zatopiony w przykrych wspomnieniach. Była to jedna z bardziej męczących przygód Najemników Dendarii, którzy otrzymali zadanie przemycenia doradców wojskowych i materiałów na Marilac, stawiający nieustanny opór cetagandańskiej inwazji. Podczas ostatniego kursu bojowy wahadłowiec desantowy A4 z „Triumpha”, na którego pokładzie znajdował się cały Oddział Czerwony oraz kilku ważnych Marilakan, dostał się pod obstrzał nieprzyjaciela. Pilot, porucznik Durham, choć został śmiertelnie ranny i doznał szoku, sprowadził płonący i uszkodzony wahadłowiec do blokad doku na „Triumphie” z dostatecznie małą prędkością, dzięki czemu zespół ratowników zdołał dołączyć do pojazdu rękaw awaryjny, przeciąć powłokę i wydobyć wszystkich na zewnątrz. Udało się odrzucić uszkodzony wahadłowiec tuż przed jego eksplozją, a „Triumph” zdążył opuścić orbitę, zanim dosięgła go zemsta Cetagandan. I tak misja, która z początku miała być zupełnie prosta, spokojna i niewzbudzająca niczyich podejrzeń, znów przeistoczyła się w chaotyczny akt heroizmu, czego Miles zaczął szczerze nie cierpieć. Chaosu, nie heroizmu.
Po przygnębiającym przeliczeniu strat bilans wyglądał następująco: dwanaście osób ciężko rannych; „Triumph” nie miał odpowiednich środków, aby reanimować siedmiu najemników, zostali więc zamrożeni w kriostacie w nadziei, że uda się im pomóc później; u trzech osób stwierdzono definitywne ustanie funkcji życiowych. Teraz Miles będzie się musiał dowiedzieć, ilu z drugiej kategorii trzeba przenieść do trzeciej. W jego myślach wirował kalejdoskop twarzy, nazwisk i związanych z nimi niemiłych faktów. Według pierwotnych planów Miles miał być na pokładzie ostatniego wahadłowca, lecz postanowił polecieć wcześniej, żeby zająć się inną niecierpiącą zwłoki sprawą…
— Może nie będzie z nimi tak źle — powiedziała Quinn, odgadując powód jego miny. Wyciągnęła rękę, którą złapał i wstał z worka, a potem wziął swoją torbę podróżną.
— Sam spędziłem w szpitalach tyle czasu, że aż za dobrze potrafię postawić się na ich miejscu — wyjaśnił swą zadumę. Żeby choć jedna misja była doskonała. Ile by dał za jedną jedyną misję doskonałą, w której nie zdarzy się nic złego. Może najbliższa wreszcie się taka okaże.
Zaraz po wejściu do Centrum Życia Beauchene, specjalistycznej kriokliniki na Escobarze, z której usług korzystali Dendarianie, nozdrza Milesa zaatakował szpitalny zapach. Nie była to brzydka woń, w żadnym razie nie można jej było nazwać odorem — był to ledwie wyczuwalny dziwny zapaszek unoszący się w klimatyzowanym pomieszczeniu. Serce zabiło mu jednak szybciej, ponieważ woń jednoznacznie kojarzyła mu się z bólem i cierpieniem. Atak lub ucieczka. Żadne nie wchodziło tu w grę. Oddychał głęboko, opanowując pulsowanie w trzewiach i rozglądając się. Hol był utrzymany we współczesnym stylu pałacowo-technicznych wnętrz obowiązującym na Escobarze — czysty, lecz umeblowany niewielkim kosztem. Prawdziwe pieniądze zainwestowano w urządzenia na górze — sprzęt kriogeniczny, laboratoria regeneracyjne oraz sale operacyjne.
Wyszedł ich przywitać doktor Aragones, główny wspólnik kliniki, za którym poszli do jego gabinetu. Milesowi podobał się gabinet zapchany po sufit dyskami danych, kartami pacjentów i odbitkami artykułów, świadczył o tym, że jego właściciel jest technokratą, który bezustannie i poważnie myśli o tym, co robi. Podobał mu się także sam doktor Aragones, korpulentny, prostoduszny człowiek o brązowej skórze, szlachetnym nosie i siwiejących włosach, sympatyczny i szczery.
Doktor Aragones był bardzo zmartwiony, że nie ma dla nich lepszych wiadomości. Miles uznał, że najwyraźniej została zraniona jego duma.
— Przywozicie nam ludzi w okropnym stanie i oczekujecie cudów — narzekał, kręcąc się na krześle, kiedy Miles i Quinn zajmowali swoje miejsca. — Jeżeli chcecie mieć pewność, że cud nastąpi, trzeba przystąpić do działania od razu, gdy moi biedni pacjenci przeszli fazę wstępną.
Aragones nigdy nie nazywał ich „mrożonkami” i nie nadawał im innych przydomków wymyślanych przez żołnierzy. Zawsze mówił „moi pacjenci”. To również podobało się Milesowi.
— Na ogół — niestety — liczba i stan ofiar nie zależą od żadnego określonego i regularnego porządku — niemal przepraszającym tonem odrzekł Miles. — W tamtej akcji do szpitala pokładowego trafiło naraz dwadzieścia osiem osób z różnymi obrażeniami — poważnymi urazami, oparzeniami, zatruciami chemicznymi. Przez pewien czas panował straszny bałagan, dopiero po chwili udało się ustalić, kto jest najciężej ranny. Moi ludzie robili, co w ich mocy. — Zawahał się. — Sądzi pan, że warto by było nauczyć naszych medyków waszych najnowszych technik? A jeśli tak, byłby pan gotów poprowadzić takie zajęcia?
Aragones rozłożył ręce z zamyśloną miną.
— Można coś wykombinować… proszę przed wyjściem porozmawiać z administratorem Margarą.
Quinn zauważyła, jak Miles skinął głową, więc zanotowała coś w panelu raportowym.
Aragones wyświetlił na konsoli karty pacjentów.
— Najpierw najgorsze przypadki. Nie mogliśmy nic zrobić dla Kee i Zelaski.
— Widziałem… ranę głowy u Kee. Nie jestem zaskoczony. — Roztrzaskana jak melon. — Ale dysponowaliśmy kriokomorą, więc próbowaliśmy.
Aragones ze zrozumieniem pokiwał głową.
— Z panią Zelaski był podobny problem, choć nie mogliśmy tego stwierdzić od razu. W wyniku urazu większa część naczyń krwionośnych czaszki uległa zniszczeniu, toteż krew nie mogła swobodnie odpływać z mózgu i nie mogły się tam dostać kriopłyny. Komórki nerwowe pomiędzy krystalicznie zamrożoną warstwą a krwiakami uległy całkowitemu zniszczeniu. Przykro mi. Ich ciała znajdują się w naszej kostnicy, czekaliśmy na wasze instrukcje.
— Kee chciał, żeby jego ciało oddano rodzinie i pochowano go w ojczyźnie. Proszę polecić oddziałowi pogrzebowemu przygotować i wysłać ciało tymi kanałami co zwykle. Dostarczymy adres. — Dał znak Quinn, która znów coś zanotowała. — Zelaski nie podała nam adresu rodziny ani najbliższych krewnych. Kiedyś jednak mówiła kolegom z oddziału, co ma się stać z jej ciałem po śmierci. Proszę poddać ją kremacji, a prochy odesłać na „Triumpha” do naszych lekarzy.
— Dobrze. — Aragones usunął karty z wyświetlacza holowidu; zniknęły jak duchy. Na ich miejscu zjawiły się nowe. — Durham i Vifian są częściowo wyleczeni z obrażeń. Oboje cierpią na normalne w tym stanie zaburzenia układu nerwowego i tak zwaną krioamnezję. Utrata pamięci u Durhama jest nieco poważniejsza, między innymi z powodu komplikacji związanych z neuroimplantami pilota, które niestety musieliśmy usunąć.
— Czy w przyszłości będzie mu można wszczepić nowy układ?
— Za wcześnie, by cokolwiek konkretnego powiedzieć. Oboje mają raczej dobre rokowania, ale żadne nie zdoła wrócić do służby wojskowej co najmniej przez rok. Potem będą potrzebowali intensywnego i drobiazgowego szkolenia. W obu wypadkach zaleciłbym powrót do domu i rodzin, jeśli to tylko możliwe. Znajome otoczenie pomoże im z czasem odzyskać pamięć.
— Porucznik Durham ma rodzinę na Ziemi. Dopilnujemy, żeby tam trafił. Technik Vifian jest ze Stacji Kline. Zobaczymy, co da się zrobić.
Quinn energicznie pokiwała głową, znów zawzięcie notując.
— Mogę ich wam przekazać już dziś. Zrobiliśmy, co w naszej mocy, teraz wystarczą zwykłe urządzenia rehabilitacyjne. Zostaje jeszcze… Aziz.
— Mój żołnierz Aziz — przytaknął Miles. Aziz był w służbie Dendarian od trzech lat, zgłosił się i został przyjęty na szkolenie oficerskie. Miał dwadzieścia jeden lat.
— Aziz… znów żyje. To znaczy jego ciało zaczęło funkcjonować bez sztucznych środków zewnętrznych. Pozostał jeszcze drobny problem z regulacją temperatury, ale i to się poprawia bez naszej ingerencji.
— Przecież Aziz nie odniósł ran głowy. Co się stało? — zapytał Miles. — Chce pan powiedzieć, że czeka go wegetacja?
— Obawiam się, że Aziz jest ofiarą źle przeprowadzonego zamrożenia. Wszystko wskazuje na to, że za szybko i niedokładnie odprowadzono mu krew. Drobne grudki zamarzniętej krwi podziurawiły tkankę mózgu jak sito, doprowadzając do miejscowej martwicy. Usunęliśmy obumarłe części tkanki i zaczęliśmy tworzyć nowe komórki, które na szczęście zaczynają się rozrastać. Ale nie odzyska już swojej osobowości.
— Wszystko stracone?
— Być może zachowają się małe fragmenty wspomnień. Sny. Jednak nowe połączenia nerwowe ani wyuczone działania nie pozwolą mu odzyskać dawnych zasobów, bo nie ma już samej tkanki. To będzie nowy człowiek, który zacznie życie od poziomu zbliżonego do niemowlęcia. Na przykład, nie umie już mówić.
— Ale z czasem odzyska inteligencję?
Przed udzieleniem odpowiedzi Aragones długo się wahał.
— Może za kilka lat będzie potrafił wykonywać proste zadania, żeby żyć samodzielnie.
— Rozumiem. — Miles westchnął.
— Co chcecie z nim zrobić?
— On także nie podał adresu najbliższej rodziny. — Miles głęboko odetchnął. — Przetransportujcie go do jakiegoś zakładu długotrwałej opieki na Escobarze. Z dobrym oddziałem terapii. Poproszę, aby polecił pan instytucję tego typu. Utworzę mały fundusz, aby pokryć koszty leczenia, dopóki Aziz nie będzie mógł zacząć samodzielnego życia. Niezależnie od tego, ile czasu tam spędzi.
Aragones skinął głową, po czym on i Quinn zapisali stosowne informacje.
Ustaliwszy dalsze szczegóły administracyjne i finansowe, zakończyli naradę. Miles upierał się, że przed odebraniem dwojga rekonwalescentów odwiedzi Aziza.
— Nie pozna pana — ostrzegł go doktor Aragones, kiedy wchodzili do sali szpitalnej.
— Nie szkodzi.
Na pierwszy rzut oka Aziz nie wyglądał na ogrzanego nieboszczyka, jak obawiał się Miles, mimo niezbyt twarzowej szpitalnej koszuli, w jaką go ubrano. Na policzkach miał rumieńce, a dzięki odpowiedniemu poziomowi melaniny jego twarzy nie zdobiła szpitalna bladość. Leżał jednak w pościeli apatyczny, wychudły i powykręcany. Łóżko miało wysoko uniesione ścianki boczne, przywodząc na myśl łóżeczko dziecięce lub trumnę. Quinn stanęła pod ścianą i założyła ręce na piersi. Jej także szpitale i kliniki kojarzyły się z okropnymi przeżyciami.
— Azzie — zawołał cicho Miles, nachylając się nad nim. — Azzie, słyszysz mnie?
Oczy Aziza drgnęły i na moment skierowały się w jego stronę, lecz po chwili znów umknęły gdzieś w bok.
— Wiem, że mnie nie znasz, ale może później sobie przypomnisz. Byłeś dobrym żołnierzem, silnym i inteligentnym. W czasie katastrofy pomagałeś swoim kolegom. Miałeś wewnętrzną dyscyplinę, która kazała ci ratować życie. — Innych, nie własne. — Jutro pojedziesz do innego szpitala, gdzie pomogą ci wyzdrowieć. — Wśród obcych. Coraz więcej obcych. — Nie przejmuj się pieniędzmi. Zorganizuję. — Przecież nie ma pojęcia, co to są pieniądze. — Kiedy będę miał okazję, zawsze do ciebie zajrzę — obiecał Miles. Komu obiecywał? Azizowi? To już nie był Aziz. Sobie? Opuszczały go siły, mówił coraz ciszej, aż zamilkł zupełnie.
Pod wpływem bodźców dźwiękowych Aziz zaczął się rzucać na łóżku, wydając jakieś głośne nieartykułowane jęki; widocznie nie potrafił jeszcze panować nad natężeniem głosu. Mimo nadziei i najlepszych chęci, Miles nie mógł uznać tego za próbę porozumienia się. Pozostały jedynie zwierzęce odruchy.
— Trzymaj się — szepnął i wycofał się na korytarz, gdzie przez chwilę stał roztrzęsiony.
— Dlaczego to sobie robisz? — spytała cierpko Quinn. Jej skrzyżowane w obronnym geście ramiona zdawały się pytać: I dlaczego robisz to mnie?
— Po pierwsze, zginął właściwie przeze mnie, a po drugie — starał się mówić jak najswobodniej — nie fascynuje cię zaglądanie w oczy swoim największym lękom?
— Najbardziej boisz się śmierci? — spytała zaciekawiona.
— Nie. Nie śmierci. — Potarł czoło z wahaniem. — Utraty zmysłów. Przez całe życie pragnąłem się z tym pogodzić. — Poczuł, że przez jego ciało przepływa jakaś dziwna nieokreślona fala. — Bo zawsze byłem takim cwanym mądralą, który potrafi przechytrzyć każdego przeciwnika, i raz za razem to udowadniałem. Gdybym postradał zmysły… — Gdybym postradał zmysły, byłoby po mnie. Wyprostował się, choć w brzuchu czuł bolesne napięcie. Wzruszył ramionami, uśmiechając się do niej z trudem. — Naprzód, Quinn.
Po wizycie u Aziza spotkanie z Durhamem i Vifian było już łatwiejsze. Oboje umieli chodzić i mówić, choć trochę się zacinali, a Vifian nawet poznała Quinn. Zabrali ich do portu wynajętym wozem naziemnym. Ze względu na ich prawie wygojone rany Quinn starała się pohamować fantazję, z jaką zawsze prowadziła samochód. Kiedy dotarli do wahadłowca, Miles wysłał Durhama na przedni fotel obok pilota, jego towarzysza, i zanim dobili do „Triumpha”, Durham przypomniał sobie nie tylko jego imię, ale również niektóre zasady pilotażu. Miles przekazał oboje rekonwalescentów w ręce sanitariusza, który spotkał się z nimi w korytarzu wiodącym z włazu wahadłowca i zaprowadził ich do szpitala pokładowego, aby odpoczęli po trudach krótkiej podróży. Patrząc, jak odchodzą, Miles poczuł się trochę lepiej.
— Kosztowna sprawa — zauważyła w zamyśleniu Quinn.
— Tak. — Miles westchnął. — Rehabilitacja poważnie naruszy budżet oddziału medycznego. Mogę kazać księgowości floty wydzielić te fundusze, żeby medycy nie poczuli się zagrożeni czy oszukani. Ale co mam robić? Moi żołnierze wykazali się ogromną lojalnością; nie mogę ich zdradzić. Poza tym — uśmiechnął się przelotnie — płaci Cesarstwo Barrayaru.
— Zdawało mi się, że podczas odprawy przed misją szef CesBezu czepiał się twoich rachunków.
— Illyan musi się tłumaczyć, dlaczego co roku z jego budżetu znika suma wystarczająca do sfinansowania prywatnej armii, a nie może przyznać się, że taka armia w ogóle istnieje. Niektórzy księgowi cesarstwa oskarżają go o marnotrawstwo, co bardzo go… cii.
Unieruchomiwszy statek, dendariański pilot wahadłowca wyszedł schylony do korytarza i zaryglował właz. Skinął Milesowi głową.
— Kiedy czekałem na pana w porcie Beauchene, admirale, słyszałem w lokalnym kanale informacyjnym mało ważną wiadomość, która może pana zainteresować. Mało ważną tu, na Escobarze. — Człowiek kołysał się lekko na palcach.
— Słucham, sierżancie LaJoie. — Miles uniósł brwi z zaciekawieniem.
— Cetagandanie właśnie ogłosili, że wycofują się z Marilaku. Jak oni to określili… „Ze względu na ogromne postępy w sojuszu kulturalnym, przekazujemy nadzór nad porządkiem publicznym miejscowym władzom”.
Uradowany Miles zacisnął pięści.
— Innymi słowy porzucają swój marionetkowy rząd! Ha! — Przeskakiwał z nogi na nogę, klepiąc Quinn po plecach. — Słyszysz, Elli? Wygraliśmy! To znaczy oni wygrali, Marilakanie. — Nasza ofiara została odkupiona…
Udało mu się opanować ucisk w gardle, zanim zdążył uderzyć w płacz czy zrobić coś równie głupiego.
— Zrób coś dla mnie, Lajoie. Przekaż wiadomość flocie. Powiedz im ode mnie: chłopcy, robicie dobrą robotę. Zgoda?
— Tak jest. Z przyjemnością. — Pilot zasalutował z wesołą miną i pomaszerował korytarzem.
Twarz Milesa rozpromieniła się w radosnym uśmiechu.
— Widzisz, Elli? Simon Illyan kupił właśnie coś, na co warto było wydać tysiąc razy więcej. Gigantyczna inwazja planetarna Cetagandy — najpierw straciła impet — potem utknęła w miejscu — i wreszcie poniosła sromotną klęskę! Ja tego dokonałem — dodał głośnym od emocji szeptem. — To dzięki mnie.
Quinn także się uśmiechała, lecz jej piękna brew uniosła się z ironią.
— Ślicznie, ale jeżeli dobrze zrozumiałam prawdziwe intencje twojego CesBezu, Cesarstwo Barrayaru chciało uwikłać cetagandańską armię w wojnę partyzancką na Marilaku. Na długi czas. Aby odciągnąć uwagę Cetagandan od barrayarskich granic i punktów skokowych.
— Nie dostałem tego na piśmie. — Miles obnażył zęby niczym wilk. — Simon powiedział tylko: „Pomóż Marilakanom, kiedy nadarzy się okazja”. Taki rozkaz mnie obowiązywał, ani słowa więcej.
— Ale doskonale wiedziałeś, czego naprawdę chciał.
— Cztery lata krwawej wojny to chyba dość. Nie zdradziłem Barrayaru. Ani ja, ani nikt inny.
— Doprawdy? Jeżeli więc Illyan jest bardziej makiawelicznym typem niż ty, jak to się stało, że zwyciężyła twoja wersja? Pewnego dnia, Miles, zabraknie ci włosów, żeby je dzielić na czworo. I co wtedy poczniesz?
Uśmiechnął się tylko, kręcąc w odpowiedzi głową.
Uszczęśliwiony wieściami z Marilaku, miał wrażenie, że idąc do swojej kabiny na pokładzie „Triumpha”, niemal się unosi jak w stanie nieważkości. Rozejrzawszy się dyskretnie, aby sprawdzić, czy nikt nie nadchodzi korytarzem, objął i pocałował Quinn. Po gorącym i namiętnym pocałunku, który miał im wystarczyć na dość długo, Quinn poszła do siebie, a Miles wśliznął się do kabiny i westchnął, jak gdyby naśladując odgłos zasuwających się drzwi. Wreszcie w domu.
Rzucając torbę na łóżko i zmierzając prosto pod prysznic, zdał sobie sprawę, że to istotnie dom dla połowy jego osobowości. Dziesięć lat temu w pewnym krytycznym momencie lord Vorkosigan wymyślił na poczekaniu admirała Naismitha — swe alter ego — a potem dzięki brawurowej akcji objął na pewien czas dowództwo floty przemianowanej naprędce na Najemników Dendarii. Cesarska Służba Bezpieczeństwa Barrayaru doszła do wniosku, że taka przykrywka może się przydać… Nie, tę zasługę powinien przypisać sobie. To on przekonywał, intrygował, dowodził i w końcu zmusił CesBez, by znalazł flocie jakieś przeznaczenie. Uważaj, kogo udajesz. Możesz stać się nim naprawdę.
Kiedy właściwie admirał Naismith przestał być fikcyjną postacią i zaczął istnieć jako odrębna osoba? Naturalnie działo się to stopniowo, ale chyba od chwili rezygnacji jego nauczyciela-najemnika, komodora Tunga. A może przebiegły Tung domyślił się jeszcze przed Milesem, że jego rola we wspieraniu Milesa na tak wysokim stanowisku — bądź co bądź Miles był bardzo młody — jest już zakończona. W pamięci Milesa zaczęły się przesuwać po kolei kolorowe obrazy holowizyjne szczegółowej organizacji Wolnej Najemnej Floty Dendarii. Ludzie — sprzęt — administracja — logistyka — znał każdy statek, każdego żołnierza, każdy wahadłowiec i każdą sztukę broni. Wiedział, jak wszystko powinno do siebie pasować, co trzeba zrobić po pierwsze, co po drugie, trzecie, dwudzieste, aby z precyzyjnie obliczoną siła uderzyć w konkretny cel uzasadniony z taktycznego punktu widzenia. Doszedł do tego, że patrząc na statek taki jak „Triumph”, potrafił oczyma wyobraźni zobaczyć wszystko, co kryło się za każdą ścianą; każdy detal konstrukcyjny, każdy atut i słaby punkt; patrząc na oddział komandosów lub na komandorów i dowódców statków siedzących wokół stołu konferencyjnego, wiedział, co każdy z nich powie czy zrobi, zanim zdążyli o tym pomyśleć. Jestem górą. Wreszcie jestem górą. Dzięki temu zbrojnemu ramieniu mogę poruszać całe światy. Przełączył prysznic na suszenie i skierował na siebie strumień gorącego powietrza. Wychodząc z łazienki, wciąż chichotał pod nosem. Uwielbiam to.
Jednak wkrótce śmiech zamarł mu na ustach, ponieważ gdy otworzył szafkę ze swoimi mundurami, ujrzał puste wnętrze. Czyżby ordynans zabrał wszystko do czyszczenia albo naprawy? Jeszcze większe zdumienie ogarnęło go, kiedy zajrzał do innych szuflad i znalazł jedynie resztki przeróżnych cywilnych ubrań, które wkładał, zmieniając kolejny raz tożsamość i grając szpiega Dendarian. I trochę gorszej bielizny. To miał być jakiś kawał? Jeśli tak, to rzeczywiście się udał. Nagi i rozeźlony otworzył szafkę, w której trzymał broń. Pusto. To odkrycie było prawdziwym szokiem. Może ktoś ją zabrał do techników, żeby jeszcze raz skalibrować albo dodać jakieś programy taktyczne czy coś w tym rodzaju. Ale ordynans powinien już jednak dawno odnieść broń na miejsce. A gdybym nagle jej potrzebował?
Nie miał czasu. Zaraz zbiorą się jego ludzie. Kiedyś Quinn powiedziała, że Miles może paradować nago, wzbudzając tylko w pozostałych przekonanie, że są za bardzo ubrani. Przez chwilę kusiło go, by wypróbować jej teorię, lecz odsunąwszy od siebie tę upiorną wizję, włożył koszulę, spodnie i sandały, w których wszedł na pokład. Nie potrzebował munduru, żeby prowadzić odprawę. Już nie.
W drodze do sali konferencyjnej minął w korytarzu Sandy Hereld, która schodziła ze służby, i przyjaźnie skinął jej głową. Odwróciła się i spojrzała na niego zaskoczona, nie zatrzymując się.
— Już pan wrócił, admirale? Krótka podróż, nie ma co.
Nie określiłby raczej swej parotygodniowej podróży do cesarskiej kwatery głównej na Barrayarze jako krótkiej. Sandy musiała mieć na myśli wycieczkę na dół.
— Raptem dwie godziny.
— Co? — Zmarszczyła nos. Idąc tyłem, dotarła już do końca korytarza.
W sali czekali na niego wszyscy wyżsi oficerowie. Pomachał do Sandy i wskoczył do rury windowej.
Znajomy widok sali konferencyjnej oraz twarzy osób zgromadzonych przy lśniącym ciemnym stole podziałał na niego kojąco. Komandor Auson z „Triumpha”. Elena BothariJesek, niedawno awansowany komandor „Peregrine’a”. Jej mąż, komodor Baz Jesek, naczelny mechanik floty, kierujący podczas nieobecności Milesa wszystkimi naprawami i pracami remontowymi floty Dendarian na orbicie Escobaru. Oboje Jesekowie pochodzący z Barrayaru oraz Quinn należeli do nielicznej grupki Dendarian, którzy wiedzieli o podwójnej tożsamości Milesa. Komandor Truzillo z „Jayhawka” i kilkunastu innych. Wszyscy sprawdzeni i wierni. Jego ludzie.
Spóźniał się tylko Bel Thorne z „Ariela”. Rzadko się to zdarzało. Jedną z głównych cech Thorne’a była niezdrowa ciekawość; betański hermafrodyta zawsze traktował odprawę przed nową misją niczym prezent z okazji Święta Zimy. Miles odwrócił się do Eleny BothariJesek, aby porozmawiać z nią podczas czekania na pozostałych oficerów.
— Udało ci się odwiedzić matkę na Escobarze?
— Tak, dzięki. — Uśmiechnęła się. — Miło, że miałyśmy trochę czasu dla siebie. Porozmawiałyśmy o rzeczach, o których nie mogłyśmy mówić podczas naszego pierwszego spotkania.
Miles uznał, że rozmowa wyszła na dobre i matce, i córce. Z ciemnych oczy Eleny zdawał się znikać wieczny smutek. Coraz lepiej, kawałek po kawałeczku.
— To dobrze.
Syknęły drzwi i Miles uniósł głowę, ale to tylko weszła Quinn, niosła zabezpieczone pliki. W regulaminowym mundurze oficerskim wyglądała na osobę bardzo opanowaną i kompetentną. Wręczyła pliki Milesowi, który załadował je do konsoli i postanowił jeszcze czekać. Bel wciąż nie nadchodził.
Rozmowy umilkły. Oficerowie spoglądali na niego uważnie i ponaglająco. Uznał, że chyba lepiej będzie nie trzymać ich dłużej w niepewności, ale zanim uruchomił konsolę, spytał jeszcze:
— Czy jest jakiś powód spóźnienia komandora Thorne’a? Spojrzeli na niego, a potem po sobie. Nie stało się z nim chyba nic złego, na pewno natychmiast by mi zameldowano. Mimo to poczuł w żołądku bolesny ucisk niepokoju.
— Gdzie jest Bel Thorne?
Oficerowie milcząco wybrali na swojego przedstawiciela Elenę Bothari-Jesek. To bardzo zły znak.
— Miles — powiedziała z wahaniem. — Czyżby Bel miał wrócić przed tobą?
— Wrócić? Dokąd Bel się wybierał?
Patrzyła na niego jak gdyby zupełnie zwariował.
— Bel trzy dni temu odleciał z tobą „Arielem”. Quinn raptownie uniosła głowę.
— Niemożliwe.
— Trzy dni temu byliśmy jeszcze w drodze na Escobar — potwierdził Miles. Ból żołądka nasilał się, jakby narodziła się tam gwiazda neutronowa. Już nie panował nad salą, która pomału zaczynała wirować.
— Zabrałeś ze sobą Oddział Zielonych. Bel powiedział, że to miał być nowy kontrakt — dodała Elena.
— To jest nowy kontrakt. — Miles stuknął w konsolę. Jego żołądek zmienił się w czarną dziurę, a w głowie z wolna poczęło wyłaniać się rozwiązanie zagadki. Z twarzy oficerów, którzy wiedzieli o tamtej historii na Ziemi sprzed dwóch lat, mógł wyczytać, że i oni zaczęli się domyślać okropnej prawdy. Pozostali — większość — wyglądali na zupełnie zdezorientowanych…
— Dokąd niby miałem lecieć? — zapytał Miles. Sądził, że mówi łagodnie, ale kilka osób wzdrygnęło się.
— Do Obszaru Jacksona. — Elena patrzyła mu prosto w oczy wzrokiem zoologa, który zamierza przeprowadzić sekcję rzadkiego okazu. Nagła utrata zaufania…
Obszar Jacksona. Tylko tego brakowało.
— Bel Thome? „Ariel”? Taura? Dziesięć skoków do Obszaru Jacksona? — wykrztusił Miles. — Dobry Boże.
— Ale jeżeli ty to naprawdę ty — odezwał się Truzillo — kto to był trzy dni temu?
— Jeżeli ty to naprawdę ty — powtórzyła posępnie Elena. Grupa wtajemniczonych zaczęła spoglądać na niego równie podejrzliwie.
— Widzicie — rzekł głuchym głosem Miles, zwracając się do tej części oficerów, których miny mówiły: „O co tu do diabła chodzi?” — niektórzy mają złe bliźniacze rodzeństwo. Ja nie miałem takiego szczęścia. Mój brat bliźniak jest skończonym idiotą.
— Twój klon — rzekła Elena Bothari-Jesek.
— Mój brat — poprawił odruchowo.
— Mały Mark Piotr — powiedziała Quinn. — Och… niech to szlag.
ROZDZIAŁ TRZECI
Kabina drżała, żołądek wywracał mu się na lewą stronę i chwilami ciemniało mu w oczach. Dziwaczne doznania towarzyszące skokowi przez tunel czasoprzestrzenny zniknęły niemal zaraz po tym, jak się pojawiły, pozostawiając jednak przykre efekty somatyczne, przez które czuł się jak wibrujący gong. Nabrał głęboko powietrza, próbując się uspokoić. To był czwarty skok podczas tej podróży. Jeszcze pięć skoków pozostało przez sieć tuneli czasoprzestrzennych na krętym szlaku z Escobaru do Obszaru Jacksona. „Ariel” był w drodze już trzy dni, czyli niemal dokładnie w jej połowie.
Rozejrzał się po kabinie Naismitha. Nie mógł tu się dłużej ukrywać pod pretekstem złego samopoczucia czy podłego naismithowskiego nastroju. Thorne potrzebował szczegółowych danych, by dobrze zaplanować atak Dendarian na żłobek klonów. Na szczęście dobrze wykorzystał ten spędzony samotnie czas, przeglądając zapisy o misjach, które wypełnił „Ariel” w ciągu dwóch lat, jakie minęły od jego ostatniego spotkania z Dendarianami. Teraz wiedział o najemnikach dużo więcej i perspektywa rozmowy z przypadkowo spotkanym członkiem załogi okrętu nie napawała go już takim przerażeniem.
Niestety, w dziennikach nie znalazł zbyt wielu informacji, które pozwoliłyby mu zrekonstruować swoje pierwsze spotkanie z Naismithem na Ziemi z punktu widzenia Dendarian. Zapisy skupiały się przede wszystkim na pracach remontowych i modernizacyjnych, targach z różnymi sprzedawcami części oraz odprawach technicznych. W strumieniu danych odnalazł jeden rozkaz, który miał związek z jego przygodami — powiadamiający o tym, że na Ziemi widziano klona admirała Naismitha, i ostrzegający, iż klon może udawać admirała, podając (błędną) informację, że w obrazie skanera medycznego zamiast plastikowych protez w nogach klona będą widoczne normalne kości. Nakazywano także zatrzymać oszusta tylko i wyłącznie przy użyciu ogłuszaczy. Nie było żadnych wyjaśnień, żadnych korekt ani aktualizacji. Wszystkie najważniejsze rozkazy Naismith/Vorkosigan zazwyczaj wydawał ustnie i ze względów bezpieczeństwa (chodziło o ochronę przed Dendarianami, nie o ich ochronę) nie zostały one nigdzie udokumentowane — zwyczaj ten był mu bardzo na rękę.
Odchylił się do tyłu na krześle, spoglądając spode łba na ekran konsoli. Dendarianie nadali mu imię „Mark”. „Na to także nie będziesz miał wpływu — mówił wtedy Miles Naismith Vorkosigan. — Mark Piotr. Na Barrayarze jesteś lordem Markiem Piotrem Vorkosiganem”.
Ale nie był na Barrayarze i nigdy się tam z własnej woli nie wybierze. Nie jesteś moim bratem, a Rzeźnik Komarru nie był moim ojcem, mówił tysięczny raz do swego nieobecnego pierwowzoru. Moją matką był replikator maciczny.
Lecz siła tamtej sugestii zapadła mu odtąd mocno w pamięć, osłabiając satysfakcję z każdego nowego pseudonimu, jaki sobie wybierał, mimo że przeglądał bardzo długie listy przeróżnych imion. Były wśród nich imiona pretensjonalne i zwyczajne, egzotyczne, dziwne, popularne i głupie… Najdłużej występował jako Jan Vandermark, co było jego pierwszą nieśmiałą próbą zyskania prawdziwej tożsamości.
„Mark! — krzyczał Miles, kiedy, jak sądził, wlekli go na śmierć. — Masz na imię Mark!”.
Nie jestem Mark. Nie jestem twoim bratem, pomyleńcu. Sprzeciwiał się głośno i z całego serca, lecz gdy przebrzmiały echa jego protestów, poczuł w głowie pustkę i przemknęło mu przez myśl, że jest nikim.
Bolała go głowa, pulsujący ból zdawał się pełznąć po kręgosłupie, ramionach i szyi, a potem rozpływać się po skórze czaszki. Mocno potarł kark, ale napięcie barków wcale nie minęło, tylko usztywniło jego ręce.
Nie jest jego bratem. Ale, ściśle biorąc, nie mógł winić Naismitha za zmuszenie go do życia tak jak inne pierwowzory klonów z Domu Bharaputra. Owszem, pod względem genetycznym byli identyczni. To była raczej sprawa… intencji. I źródła pochodzenia pieniędzy.
Lord Miles Naismith Vorkosigan miał zaledwie sześć lat, gdy z laboratorium klinicznego na Barrayarze skradziono próbkę jego tkanki pobraną podczas biopsji. Na Komarze dogorywało właśnie powstanie przeciw inwazji barrayarskiej. Mały kaleki Miles nie obchodził nikogo, żadnego Barrayarczyka ani Komarrczyka. W centrum uwagi był jego ojciec. Admirał książę Aral Vorkosigan, regent Barrayaru, Zdobywca (lub Rzeźnik) Komarru. Dzięki sile woli i sprytowi Arala Vorkosigana Komarr stał się pierwszą ofiarą pozaplanetarnych podbojów Barrayaru, a sam admirał głównym obiektem zemsty i oporu Komarrczyków. Z czasem nadzieje na powodzenie powstania zaczęły się rozwiewać. Rozgoryczeni wygnańcy żywili jeszcze nadzieję na zemstę. W jednej z takich komarrskich grupek, pozbawionej wojska, broni i czyjegokolwiek wsparcia, zaczął powstawać plan odłożonego nieco w czasie okrutnego odwetu. Uderzyć w ojca, posługując się jego synem, poza którym podobno świata nie widział…
Niczym czarnoksiężnicy z dawnych baśni Komarrczycy zawarli pakt z diabłem, by stworzyć kopię pierwowzoru. Klonbękart, pomyślał, śmiejąc się w duchu drwiąco. Ale coś poszło nie tak. Kaleki chłopiec, otruty jeszcze przed narodzinami przez innego śmiertelnego wroga ojca, rozwijał się w niespotykany i nieprzewidywalny sposób; jego duplikat genetyczny rozwijał się normalnie… pomyślał, że była to dla niego pierwsza wskazówka, iż jest inny od pozostałych klonów. Kiedy inne klony szły do lekarzy, wracały zdrowsze, silniejsze i znacznie szybciej rosły. Ilekroć on trafiał w ręce medyków, poddawano go bolesnym zabiegom, przez które stawał się bardziej chorowity i coraz bardziej karlał. Klamry, jakie założono mu na kości, szyję i plecy, w ogóle nie pomagały. Zrobili z niego garbatego kurdupla, jak gdyby wtłaczając prasą jego ciało w matrycę odlaną według kształtu ciała jego pierwowzoru. Mógłbym być normalny, gdyby Miles Vorkosigan nie był kaleką.
Kiedy zaczął podejrzewać, jakie jest prawdziwe przeznaczenie innych klonów — ponieważ mimo wysiłków i uwagi ich opiekunów pogłoski szerzyły się bardzo szybko — ucieszył się w duchu ze swych postępujących ułomności cielesnych. Z pewnością takiego ciała nie zechcą wykorzystać do transplantacji mózgu. Być może pozbędą się go — być może uda mu się uciec od tych życzliwie uśmiechniętych strażników…
Kiedy miał czternaście lat, przybyli po niego jego komarrscy właściciele — stał się cud, mógł uciec naprawdę. A potem rozpoczęło się szkolenie. Niekończąca się ciężka nauka, bezustanna musztra, indoktrynacja. Z początku cieszyła go świadomość, że jego życie ma jakiś cel, czego nie mogły powiedzieć inne klony ze żłobka. Ostro zabrał się do ćwiczeń, aby zastąpić swój pierwowzór i w ten sposób zaatakować zły Barrayar, którego nigdy nie widział, w obronie ukochanego Komarru, którego także nigdy nie widział. Nauka bycia Milesem Vorkosiganem okazała się jednak podobna do wyścigu z paradoksem ruchu Zenona z Elei. Bez względu na to, z jakim zapałem uczył się i ćwiczył, jak surowo karano go za błędy, Miles uczył się więcej i szybciej; kiedy go doganiał, ścigana ofiara zawsze była już o wiele dalej, pod względem intelektualnym czy jakimkolwiek innym.
Umowny wyścig stał się rzeczywistością, gdy jego komarrscy nauczyciele przystąpili do realizacji zamiany. Ścigali nieuchwytnego lorda Vorkosigana po całej sieci czasoprzestrzennej, nie zdając sobie sprawy, że kiedy znika, zupełnie przestaje istnieć, a zjawia się admirał Naismith. Komarrczycy nigdy nie odkryli prawdy o admirale Naismicie. Spotkali się nie w wyniku planu, lecz za sprawą przypadku, dwa lata temu na Ziemi, w miejscu gdzie narodziła się cała ta głupia rasa. Odkładana dwadzieścia lat zemsta mogła się wreszcie spełnić.
Zwłoka okazała się zgubna, czego Komarrczycy nawet nie zauważyli. Kiedy zaczęli ścigać Vorkosigana, wyprodukowany na jego miarę klon miał ostatecznie ukierunkowany umysł, był bez reszty oddany idei buntu i pełen zapału. Czyż to nie oni ocalili go przed losem klonów? Osiemnaście miesięcy podróży, osiemnaście miesięcy przyglądania się ich nieudolności, słuchania nieocenzurowanych wiadomości i poglądów oraz spotkań z niektórymi ludźmi zasiało w jego umyśle ziarno wątpliwości. Zresztą, szczerze mówiąc, nie sposób skopiować nawet imitacji bogatej galaktycznej edukacji Vorkosigana, nie ucząc się przy okazji myślenia. Jeszcze w trakcie pościgu przeprowadzono nadzwyczaj bolesną operację wymiany jego zupełnie zdrowych kości nóg na syntetyczne protezy tylko dlatego, że Vorkosigan zmiażdżył w jakimś wypadku nogi. A jeśli następnym razem Vorkosigan skręci kark? Powoli zaczął sobie wszystko uświadamiać.
Wtłaczanie do jego głowy kawałek po kawałku lorda Vorkosigana niewiele się różniło od transplantacji mózgu przeprowadzanej za pomocą wibroskalpeli na żywej tkance. Ten, kto knuje zemstę, musi kopać dwa groby. Ale Komarrczycy drugi grób wykopali dla niego. Dla człowieka, którym nigdy się nie stanie, którym mógłby być, gdyby pod groźbą broni nie zmuszano go do nieustannych wysiłków, by stał się kimś innym.
Bywały dni, gdy nie wiedział, kogo bardziej nienawidzi, Domu Bharaputra, Komarrczyków czy Milesa Naismitha Vorkosigana.
Z pogardliwym prychnięciem wyłączył konsolę, wstał i wydobył ukrytą w kieszeni bezcenną kostkę danych. Po namyśle jeszcze raz się umył i ogolił, a potem przywdział czysty mundur dendariański. Wyglądał ze wszech miar przepisowo. Niech Dendarianie widzą tylko tę elegancką fasadę zamiast człowieka tkwiącego w człowieku…
Zebrał się w sobie, wyszedł z kabiny, stanął pod drzwiami po drugiej stronie korytarza i wcisnął guzik brzęczyka.
Brak reakcji. Nacisnął drugi raz. Po chwili rozległ się niewyraźny alt hermafrodyty Thorne’a:
— Tak?
— Tu Naismith.
— Ach! Wejdź, Miles. — Głos komandora wyraźnie się ożywił. Drzwi rozsunęły się i wszedł do środka. Zorientował się, że Thorne nie odpowiadał tak długo, ponieważ właśnie go obudził. Hermafrodyta leżał w łóżku z włosami w nieładzie, opierając się na łokciu, z drugą ręką na klawiszach zamka, który przed chwilą zwolnił, by otworzyć drzwi.
— Przepraszam — rzekł, cofając się, lecz drzwi zdążyły się już zamknąć.
— Nic nie szkodzi. — Hermafrodyta uśmiechnął się sennie i odsunął, robiąc mu miejsce i poklepując zachęcająco łóżko tuż przy swoim przykrytym prześcieradłem… łonie. — Zawsze jesteś mile widziany. Siadaj. Może wymasować ci plecy? Wydajesz się spięty. — Thorne miał na sobie zwiewną koszulę nocną ozdobioną zdecydowanie zbyt wieloma falbankami, z koronkowym głębokim dekoltem, z którego wyłaniały się blade krągłości piersi.
Podszedł do krzesła. Uśmiech Thorne’a przybrał osobliwie sardoniczny wyraz, choć pozostał łagodny.
— Pomyślałem… że pora na szczegółowe informacje na temat misji, które ci obiecałem. — Powinienem był sprawdzić harmonogram służby. Czy admirał Naismith mógłby znać rozkład snu komandora?
— Najwyższa pora. Cieszę się, że w końcu się zjawiłeś i jesteś przytomniejszy. Coś ty porabiał przez osiem tygodni tam, gdzie cię zaniosło, Miles? Ktoś umarł?
— Nikt. Chyba że osiem klonów.
— Hm. — Thorne pokiwał ze zrozumieniem głową. Porzucając kokieterię, usiadł na łóżku, przetarł oczy i otrząsnął się z resztek snu. — Herbaty?
— Chętnie. A może… przyjdę, kiedy zaczniesz swoją zmianę. — A raczej kiedy się ubierzesz.
Hermafrodyta spuścił spowite w jedwab nogi na podłogę.
— Nie ma mowy. I tak musiałem wstać za godzinę. Czekałem na to. Trzeba korzystać z dnia. — Przemknął cicho przez kabinę, by znów przystąpić do herbacianego rytuału. Tymczasem on umieścił kostkę danych w konsoli i zaczekał, z uprzejmości i ze względów praktycznych, aż komandor wypije łyk gorącego, ciemnego płynu i do końca się rozbudzi. Wolałby jednak, żeby hermafrodyta nałożył mundur.
Włączył ekran, a Thorne podszedł bliżej.
— Mam tu szczegółową holomapę głównego kompleksu medycznego Domu Bharaputra. Dane pochodzą zaledwie sprzed czterech miesięcy. Dodatkowo rozkład wart i schemat patroli — obiekt jest o wiele lepiej chroniony niż zwykły cywilny szpital, przypomina wojskowe laboratorium, ale nie fortecę. Bardziej przejmują się pojedynczymi intruzami, którzy mogą być potencjalnymi złodziejami. Oczywiście ich zadaniem jest także uniemożliwienie ucieczki mniej zdyscyplinowanym pacjentom. — Na tej mapie był kawał jego poprzedniego życia.
Nad płytą hołowidu rozpostarł się świetlisty kształt kolorowych linii i płaszczyzn. Kompleks naprawdę wyglądał jak gigantyczny labirynt złożony z budynków, tuneli, ogrodów terapeutycznych, laboratoriów, miniaturowych terenów produkcyjnych, lądowisk lotniaków, magazynów, garaży, a nawet dwóch doków dla wahadłowców latających na orbitę planetarną.
Thorne odstawił filiżankę, nachylił się nad konsolą i spojrzał z zaciekawieniem na mapę. Przy użyciu zdalnego sterownika obracał ją, pomniejszał i powiększał, dzielił na mniejsze wycinki.
— Czyli zaczniemy od opanowania zatok wahadłowców?
— Nie. Klony trzyma się w tutaj, po zachodniej stronie, w czymś w rodzaju hospicjum. Doszedłem do wniosku, że jeżeli wylądujemy tutaj, na tym boisku, będziemy tuż nad ich dormitorium. Oczywiście, nie bardzo mnie obchodzi, co wahadłowiec zniszczy przy siadaniu.
— Naturalnie. — Na twarzy komandora zaigrał uśmiech. — Planowany czas?
— Chciałbym zrzucić desant w nocy. Nie chodzi mi o osłonę, bo bojowy desantowiec nie może być niewidzialny, ale dlatego że tylko wtedy wszystkie klony są w jednym miejscu. W ciągu dnia znajdują się w różnych salach ćwiczeń, na boiskach, basenach i tak dalej.
— W klasach też?
— Nie, niezupełnie. Uczą ich tylko minimum niezbędnego do życia w grupie. Wystarczy, że klon potrafi liczyć do dwudziestu i czytać. Mózgi są przecież do wyrzucenia. — Także w ten sposób dowiedział się, że jest inny niż reszta. Został wprowadzony w świat licznych programów wirtualnych przez prawdziwego nauczyciela, człowieka. Spędzał całe dnie przed cierpliwym komputerem, który nie szczędził mu pochwał. W przeciwieństwie do późniejszych nauczycieli z Komarru programy wiele razy wszystko powtarzały i nigdy go nie karały, nigdy nie zmuszały do fizycznego wysiłku, który doprowadzał do mdłości albo omdlenia… — Mimo to klony przyswajają sobie zdumiewająco dużo informacji. Na przykład dzięki grom holowidowym. To bystre dzieciaki. Prawie żaden pierwowzór klonów nie jest głupi, inaczej nie zdołaliby zgromadzić fortuny, żeby kupić sobie takie przedłużenie życia. Być może są bezwzględni, ale nie głupi.
Thorne zmrużył oczy, analizując holowidowy obraz, uważnie oglądając rozkład każdego budynku, piętro po piętrze.
— Czyli kilkunastu uzbrojonych po zęby dendariańskich komandosów budzi w środku nocy kilkadziesiąt dzieciaków… wiedzą, że mamy przylecieć?
— Nie. A propos, poinformuj oddział, że klony wcale nie wyglądają jak dzieci. To ostatni rok ich rozwoju. Większość ma dziesięć albo jedenaście lat, ale z powodu wykorzystania przyspieszaczy wzrostu mają ciała osiemnastolatków.
— Mało sprawne fizycznie?
— Nie. Mają świetną zaprawę. Zdrowe jak ryby. Właśnie dlatego nie hoduje się ich w pojemnikach do czasu transplantacji.
— Czy one… wiedzą? Wiedzą, co ich czeka? — zapytał Thorne, marszcząc w zadumie brwi.
— Nikt im nie mówi. Opowiada się im różne kłamstwa. Mówią im, że są w specjalnej szkole ze względów bezpieczeństwa, żeby uchronić je przed jakimś zewnętrznym zagrożeniem. Wmawiają im, że są kimś ważnym: księciem, księżniczką, spadkobiercą jakiegoś bogacza, potomkiem znamienitego rodu wojskowego i już niebawem przyjadą ich rodzice, ciotki czy ambasadorowie, aby je zabrać tam, gdzie czeka je wspaniała przyszłość… potem, oczywiście, przychodzi jakiś uśmiechnięty człowiek, przerywa im zabawę i mówi, że właśnie dziś nadszedł ten wielki dzień. Biegną… — przerwał, przełykając ślinę — łapią w pośpiechu swoje rzeczy, chwaląc się kolegom…
Thorne stukał bezwiednie w sterownik konsoli. Wydawał się bledszy.
— Wyobrażam to sobie.
— I w radosnych podskokach wychodzą za rękę ze swoim mordercą.
— Przestań rozwijać ten scenariusz, jeżeli nie chcesz, żebym się pozbył ostatniego posiłku.
— Przecież od dawna wiesz, że tak się dzieje — zakpił. — Skąd taka nagła wrażliwość? — Ugryzł się w język, by powstrzymać dalszą gorycz. Naismith. Musi być Naismithem.
Thorne posłał mu ostre spojrzenie.
— Ostatnim razem byłem gotów spalić ich z orbity, jeśli pamiętasz. Nie pozwoliłeś mi.
Jakim ostatnim razem? Na pewno nie w ciągu minionych trzech lat. Będzie musiał przejrzeć zapisy dawniejszych misji, niech to szlag. Wzruszył ramionami w dwuznacznym geście.
— Czyli… — rzekł Thorne — te duże dzieci uznają nas za wrogów swoich rodziców i pomyślą, że porywamy je tuż przed powrotem do domu? To będzie kłopot.
Zacisnął i rozprostował palce prawe dłoni.
— Może jednak nie. Dzieci… mają własną kulturę. Przekazywaną z roku na rok. Krążą plotki. Opowieści o straszydłach. Wątpliwości. Mówiłem ci, że nie są głupie. Dorośli opiekunowie starają się wyplenić te historie albo je wyśmiewają, albo wplatają w nie oczywiste kłamstwa. — Mimo to… jego nie udało się im oszukać. Ale przecież mieszkał w żłobku o wiele dłużej niż inne klony. Widział, jak przychodziły i odchodziły, słyszał te same historie, powtarzane pseudobiografie. Zdążył zauważyć drobne błędy i pomyłki, jakie przytrafiały się jego opiekunom. — Jeśli nic się zmieniło… — od moich czasów, chciał powiedzieć, lecz w porę się powstrzymał — chyba będę im umiał wytłumaczyć. Zostaw to mnie.
— Z radością. — Thorne postawił krzesło w zaciskach obok jego miejsca, usiadł i zaczął szybko wprowadzać informacje logistyczne, dane o kącie natarcia, o tym, kto ma iść na czele ataku, a kto zamykać grupę desantową, oraz śledził wyświetlone na mapie drogi przez budynki. — Dwa dormitoria? — spytał z zaciekawieniem, pokazując na ekran. Miał krótko obcięte, zaniedbane paznokcie.
— Tak. Bardzo dbają, żeby trzymać chłopców i dziewczynki oddzielnie. Klientki zwykle oczekują, że obudzą się w nowym ciele z nienaruszonym dziewictwem.
— Rozumiem. Czyli tak. Jakimś cudem ładujemy wszystkie dzieciaki na pokład, zanim zjawi się mnóstwo ludzi Bharaputry.
— Zgadza się, pośpiech jest konieczny.
— Jak zwykle. Ale w przypadku jakichkolwiek komplikacji czy opóźnienia Bharaputranie w jednej chwili zdobędą przewagę. Tu nie będziesz miał długich tygodni jak z Marilakanami na Dagooli, żeby nauczyć dzieci techniki wsiadania na pokład wahadłowca. I co wtedy?
— Kiedy tylko klony znajdą się na pokładzie desantowca, staną się w praktyce naszymi zakładnikami. Dzięki nim nas nie zestrzelą. Ludzie Bharaputry nie będą ryzykowali straty własnej inwestycji, dopóki istnieje choć cień szansy na jej odzyskanie.
— Kiedy jednak uznają, że nie ma żadnej szansy, bez litości wymierzą nam karę, na przykład po to, żeby zniechęcić naśladowców.
— To prawda. Musimy więc wzbudzić w nich wątpliwości.
— Wtedy ich następnym ruchem — zakładając, że uda się nam wystartować — będzie próba wysadzenia „Ariela” na orbicie, zanim tam przycumujemy, żeby odciąć nam drogę ucieczki.
— Trzeba się spieszyć — powtórzył z uporem.
— Weź pod uwagę nieprzewidziane trudności, kochany Milesie. Obudź się. Zwykle nie muszę włączać ci mózgu z rana — chcesz jeszcze herbaty? Nie? Gdyby mieli nas zatrzymać na dłużej na dole, proponuję, żeby „Ariel” schronił się na Stacji Fella. Tam moglibyśmy się umówić.
— Na Stacji Fella? Orbitalnej? — Zawahał się. — Dlaczego?
— Baron Fell wciąż pała chęcią zemsty na Bharaputrze i Ryovalu, prawda?
Mordercza polityka Domów w Jacksonie; nie znał aktualnego stanu tych stosunków tak dobrze, jak powinien. Nie przyszło mu nawet do głowy szukać sojusznika wśród innych Domów. Wszyscy byli przestępcami, wszyscy byli źli; tolerowali się lub sabotowali własne poczynania, w zależności od układu władzy. Znów w rozmowie pojawiła się osoba Ryovala. Dlaczego? Ponownie uciekł się do wypróbowanego sposobu, wymijająco wzruszając ramionami.
— Jeżeli utkniemy na Stacji Fella z pięćdziesięcioma klonami na pokładzie, wcale nie poprawimy swojego położenia, bo Bharaputra czym prędzej zajmie stacje skokowe. Nie można zaufać nikomu z Jacksona. Najbezpieczniejszym wyjściem jest jak najszybsza ucieczka.
— Bharaputra nie przejmie stacji skokowej pięć, przecież jej właścicielem jest Fell.
— Dobrze, ale ja chcę wrócić na Escobar. Tam klony znajdą bezpieczny azyl.
— Słuchaj, Miles, punkty skokowe na trasie należą do konsorcjum opanowanego już przez Bharaputrę. Nie uda się nam wrócić tą samą drogę, chyba że chowasz coś w rękawie, hę? Wtedy sam będę twierdził, że najlepsza droga ucieczki prowadzi przez punkt skokowy pięć.
— Naprawdę uważasz Fella za wiarygodnego sprzymierzeńca? — zapytał ostrożnie.
— Wcale nie. Ale jest wrogiem naszych wrogów. W tej misji.
— Ale skok ze stacji pięć prowadzi do Hegen Hub. Nie możemy się zapuszczać w głąb terytorium Cetagandan, a jedyna droga z Hegen prowadzi przez Poi na Komarr.
— Owszem, zrobimy koło, ale przynajmniej będzie bezpieczniej.
Nie dla mnie! To przeklęte Cesarstwo Barrayaru! Zdławił w gardle bezgłośny wrzask.
— Z Hegen na Komarr, potem na Sergyar i z powrotem na Escobar — wyliczył zadowolony z siebie Thorne. — Wiesz co, to naprawdę może się udać. — Znów coś notował, nachylony nad konsolą, a jego koszula nocna połyskiwała w blasku holoekranu. Potem wsparł się łokciami o konsolę i oparł brodę na złożonych dłoniach. Widać było, jak jego piersi poruszają się pod cienkim materiałem. Na jego twarzy odmalowała się głęboka zaduma. Wreszcie spojrzał na dowódcę z zagadkowym, nieco smutnym uśmiechem.
— Czy jakiemuś klonowi udało się uciec? — zapytał cicho Thorne.
— Nie — odparł szybko, automatycznie.
— Oczywiście, z wyjątkiem twojego klona.
Niebezpieczny zwrot w rozmowie.
— Mój klon też nie uciekł. Po prostu zabrali go nabywcy. — Powinien przynajmniej spróbować uciec… jakie życie by go czekało, gdyby ucieczka zakończyła się powodzeniem?
— Pięćdziesięcioro dzieci — westchnął Thorne. — Wiesz, naprawdę podoba mi się ta misja. — Czekał i przyglądał mu się uważnie błyszczącymi oczyma.
Czując zmieszanie, powstrzymał się od powiedzenia idiotyzmu w rodzaju „dziękuję”, lecz nie wiedział, co mógłby rzec w zamian, toteż zapanowała niezręczna cisza.
— Przypuszczam — powiedział w zamyśleniu Thorne po długiej chwili — że nikomu, kto wychował się w takim środowisku, nie by loby łatwo zaufać… komukolwiek. Uwierzyć w czyjeś słowo. I dobrą wolę.
— Też tak sądzę. — Czy to zwykła rozmowa, czy pułapka?
Thorne z tym samym zagadkowym uśmiechem nachylił się nad krzesłem, ujął szczupłą, silną dłonią jego podbródek i pocałował dowódcę.
Nie wiedział, jak ma się zachować, czy się odsunąć, czy odwzajemnić pocałunek, więc nie zrobił nic, sparaliżowany panicznym przerażeniem. Miękkie usta Thorne’a były ciepłe i miały smak herbaty i olejku bergamoty. Czyżby Naismith posuwał też… to coś? Jeżeli tak — kto komu to robił? A może robili to na zmianę? Czy to naprawdę takie złe? Ogarniał go coraz większy strach, ale pojawiły się także niezaprzeczalne oznaki podniecenia. Oddałbym życie za miłosny dotyk. Zawsze był sam.
W końcu Thorne odsunął się, nie uwalniając jednak jego podbródka z uścisku. Po kolejnej chwili milczenia uśmiechnął się z lekką drwiną.
— Chyba nie powinienem się z tobą drażnić. — Westchnął. — Wziąwszy wszystko pod uwagę, jest w tym pewne okrucieństwo.
Wypuścił go i wstał, a zmysłowość jego ruchów natychmiast się ulotniła.
— Wracam za minutę. — Pomaszerował do przylegającej do kabiny łazienki, zamykając za sobą drzwi.
Siedział wytrącony z równowagi, dygocząc na całym ciele. Co to miało znaczyć, do cholery? Odezwała się inna część jego umysłu, mówiąc: Na pewno mógłbyś się w tej podróży pozbyć dziewictwa, a jeszcze jeden głos zawołał: Nie! Tylko nie z tym stworem!
Czyżby to miał być test? Zdał go czy nie? Przecież Thorne nie narobił wrzasku, oskarżając go, nie wezwał uzbrojonych najemników. Być może właśnie w tym momencie komandor wydawał dyspozycje aresztowania go przez nadajnik umieszczony w łazience. Na pokładzie stateczku w głębi przestrzeni kosmicznej nie miał dokąd uciec. Skrzyżował ramiona na piersi. Potem z wysiłkiem wyprostował je, położył dłonie na konsoli i zmusił mięśnie do rozluźnienia. Prawdopodobnie mnie nie zabiją. Zabiorą go do pozostałej części floty, żeby Naismith zabił go osobiście.
Ale drzwi nie wyłamał oddział ochrony, a po chwili wrócił Thorne. Nareszcie porządnie ubrany w mundur. Wyciągnął z komkonsoli kostkę danych i zamknął ją w dłoni.
— Posiedzę nad tym z sierżant Taurą i wszystko porządnie zaplanujemy.
— Ach, tak. Już czas. — Skóra mu cierpła na myśl, że ma stracić z oczu bezcenną kostkę. Ale wszystko wskazywało na to, że w oczach Thorne’a nadal jest Naismithem.
Thorne ściągnął usta.
— Pora urządzić odprawę dla załogi, nie sądzisz więc, że lepiej będzie zarządzić na „Arielu” ciszę w eterze?
Doskonały pomysł, choć sam bał się to zaproponować, sądząc, że może się wydać dziwne i podejrzane. Zapewne to nic niezwykłego podczas takich tajnych operacji. Nie miał pewności, kiedy do dendariańskiej floty ma wrócić prawdziwy Naismith, lecz z naturalnego przyjęcia go przez najemników wnosił, że niedługo. Przez ostatnie trzy dni żył w strachu, że skupioną wiązką promieni i kurierem skokowym nadejdzie pilna przesyłka z rozkazami od admirała, aby „Ariel” natychmiast zawracał. Daj mi kilka dni. Tylko kilka dni, a wszystko odkupię.
— Tak, macie moją zgodę.
— Świetnie, admirale. — Thorne zawahał się. — Jak się teraz czujesz? Wszyscy wiedzą, że te twoje depresje mogą się ciągnąć przez długie tygodnie. Ale jeżeli tylko porządnie odpoczniesz, mam nadzieję, że przed akcją znowu będziesz pełen wigoru. Mam nakazać wszystkim, żeby dali ci spokój?
— Byłbym… wdzięczny, Bel. — Co za szczęście! — Ale informuj mnie o wszystkim, dobra?
— Jasne. Możesz na mnie liczyć. To prosty atak, jeśli nie liczyć tego, że trzeba dać sobie radę ze stadem dzieciaków. Składam jednak to zadanie w twoje fachowe ręce.
— W porządku. — Zasalutował wesoło i z uśmiechem przemknął przez korytarz do bezpiecznego schronienia swojej kabiny. Pulsująca w nim radość i ból głowy sprawiły, że czuł się, jak gdyby płynął w powietrzu. Kiedy zamknęły się za nim drzwi, padł na łóżko, zaciskając palce na pościeli, żeby utrzymać się w jednym miejscu. Naprawdę, to się naprawdę stanie!
Później, przeglądając pilnie zapisy rejsów na konsoli w swojej kabinie, znalazł dane o poprzedniej wizycie „Ariela” w Obszarze Jacksona przed czterema laty. Nie najlepsze, ale były. Zapis rozpoczynał się od śmiertelnie nudnych szczegółów na temat transakcji kupna broni, potem była wielopunktowa lista sztuk uzbrojenia stanowiącego ładunek, jaki mieli zabrać z orbitalnej stacji transferowej Domu Fell. Nagle bez żadnych wstępów rozległ się zdyszany głos Thorne’a, wypowiadający enigmatyczne słowa:
— Murka zgubił admirała. Jest uwięziony przez barona Ryovala. Zamierzam przeprowadzić z Fellem diabelską transakcję.
Później nastąpił zapis wyprawy ratunkowej desantowca bojowego na ląd, a potem nagłego odlotu „Ariela” ze Stacji Fella z zaledwie połową ładunku na pokładzie. Po tych wydarzeniach usłyszał dwie fascynujące i tajemnicze rozmowy między admirałem Naismithem a baronem Ryovalem, później zaś baronem Fellem. Ryoval wściekał się, wyrzucając z siebie najwymyślniejsze groźby śmierci. Z zaniepokojeniem obserwował przystojną, wykrzywioną twarz barona. Nawet w ceniącym bezwzględność społeczeństwie Ryoval był człowiekiem, którego inni potężni magnaci z Obszaru Jacksona obchodzili szerokim łukiem. Wyglądało na to, że admirał Naismith wkroczył na bardzo niebezpieczny grunt.
Fell był bardziej opanowany, emanował chłodnym gniewem. Jak zwykle wszystkie naprawdę ważne informacje na temat celu wizyty w Obszarze Jacksona utonęły w ustnych rozkazach Naismitha. W zapisie znalazła się natomiast wzmianka o tym, że komandos o wzroście prawie dwóch i pół metra, sierżant Taura, jest dziełem laboratoriów Bharaputry, stworzonym przez inżynierię genetyczną prototypem superżołnierza.
Poczuł się, jak gdyby nieoczekiwanie spotkał kogoś z rodzinnego miasta. W dziwnym przypływie nostalgii zapragnął spojrzeć jej w twarz i porozmawiać o wspólnych doświadczeniach. Najwyraźniej Naismith zdobył jej serce, a w każdym razie zdobył ją i wykradł, choć chyba nie to było powodem, dla którego Ryoval toczył pianę z ust. Wszystko było dość niezrozumiałe.
Zwrócił uwagę na jeszcze jeden niemiły fakt. Baron Fell był potencjalnym nabywcą klona. Jego dawny wróg, Ryoval, w wendecie rozkazał zapewne zamordować klona Fella przed transplantacją, pozostawiając Fella uwięzionego w starzejącym się ciele, ale nie zdołał w nim zabić samego zamiaru. Bez względu na awaryjne plany Thorne’a postanowił, że będzie unikał barona Fella, chyba że zostanie zmuszony do innego postępowania.
Odetchnął, wyłączył konsolę i wrócił do ćwiczeń z hełmokomem naczelnego dowódcy, korzystając z umieszczonego przez producenta symulacyjnego programu szkoleniowego, którego na szczęście nie usunięto z pamięci. Przeprowadzę mój plan. Tak czy inaczej.
ROZDZIAŁ CZWARTY
— Znowu żadnej odpowiedzi z „Ariela” ze skoku kurierskiego, admirale — zameldowała przepraszającym tonem porucznik Hereld.
Miles zacisnął ze złością pięści. Zmusił się jednak, by z powrotem rozprostować palce, kładąc dłonie na szwach spodni, ale energia udzieliła się z kolei jego nogom, zaczął więc chodzić od ściany do ściany w kabinie nawigacyjnej „Triumpha”.
— To trzeci komunikat, zgadza się? Powtarzasz wiadomość każdym kurierem?
— Tak jest.
— Nie odpowiadają za trzecim razem. Do diabła, co może zatrzymywać Bela?
W odpowiedzi na retoryczne pytanie porucznik Hereld wzruszyła bezradnie ramionami.
Miles ponownie przemierzył kabinę, marszcząc brwi. Cholerne opóźnienie. Chciał wiedzieć, co się dzieje teraz, w tym momencie. Wiadomości przekazywane skupioną wiązką promieni przemierzały lokalną przestrzeń z prędkością światła, ale jedynym sposobem przekazania informacji przez tunel czasoprzestrzenny był jej fizyczny zapis, który statek skokowy przenosił do następnej stacji transmisyjnej, skąd wiadomość przesyłano do następnego tunelu, przez który przenosił ją następny statek, jeśli taka operacja w ogóle bywała opłacalna. W regionach dużego natężenia ruchu informacyjnego statki kurierskie skakały co pół godziny lub nawet częściej. Między Escobarem a Obszarem Jacksona według planu kursowały co cztery godziny. Tak więc do opóźnienia wynikającego z prędkości światła dochodził nieprzewidywalny czynnik ludzki. Takie opóźnienie bywało korzystne, na przykład dla kogoś, kto prowadził skomplikowane międzygwiezdne rozgrywki finansowe, oparte na kursach wymiany i transakcjach terminowych. Albo dla zbyt samodzielnych podwładnych, którzy chcieli ukryć pewne informacje o swoich działaniach przed przełożonymi — Miles od czasu do czasu także wykorzystywał opóźnienie do tych celów. Kilka próśb o wyjaśnienia plus odpowiedzi dawały dość czasu, by wykonać odpowiednie ruchy. Dlatego właśnie sformułował rozkaz powrotu do „Ariela” bezpośrednio, jasno i wyraźnie. Jednak nie uzyskał od Bela żadnego fałszywie niewinnego pytania w rodzaju: „Co chcesz przez to powiedzieć?”. Bel w ogóle nie odpowiadał.
— Chyba nic się stało z układem kurierskim, co? Inni — czy komuś innemu udaje się przepchnąć wiadomości tą drogą?
— Tak jest, sprawdziłam. Przepływ informacji funkcjonuje normalnie stąd aż do Obszaru Jacksona.
— Przecież zapisali plan lotu do Obszaru Jacksona, na pewno skoczyli z punktu wyjściowego…
— Tak jest.
Cztery długie dni temu. Miles ujrzał w wyobraźni mapę sieci tuneli czasoprzestrzennych. Nie było na niej punktów skokowych dających możliwość zboczenia ze standardowego najkrótszego szlaku z Escobaru do Obszaru Jacksona — w każdym razie nie zostały odkryte. Nie wyobrażał sobie, aby Bel chciałby się w tym momencie bawić w badacza Betańskiej Agencji Astrometrycznej. Tylko jeden statek wykonał skok na bardzo uczęszczanym szlaku, ale nie zmaterializował się po drugiej stronie… nieodwracalnie zmieniwszy się w smugę kwarków w strukturze czasoprzestrzeni. Powodem była jakaś drobna usterka w prętach Necklina czy układzie neurokontroli pilota. Kurierzy skokowi obserwowali jednak pilnie ruch na takich trasach i gdyby statek zniknął, natychmiast by o tym zameldowali.
Podjął decyzję — a właściwie został do tego zmuszony — co o kilka kolejnych stopni zwiększyło temperaturę gotującego się w nim gniewu. Odzwyczaił się ostatnio od tego, by do działania zmuszały go wypadki, których nie kontrolował. Do licha, tego nie miałem w planach na dzisiaj.
— W porządku, Sandy. Zwołaj naradę. Niech w sali odpraw „Triumpha” stawią się jak najszybciej komandor Quinn, komandor Bothari-Jesek i komodor Jesek.
Słysząc ich nazwiska, Hereld uniosła brwi, ale posłusznie zaczęła stukać w panel konsoli. Krąg Wtajemniczonych.
— Jakaś gówniana sprawa, admirale?
Zdobył się na zgryźliwy uśmiech i starając się zachować lekki ton, odrzekł:
— Nie, ale cholernie irytująca, poruczniku.
Niezupełnie tak. Co ten skończony idiota, jego braciszek Mark, zamierzał zrobić z oddziałem komandosów, który zabrał w tę podróż? Dwunastu dendariańskich żołnierzy w pełnym rynsztunku to wcale niemała siła. A jednak w porównaniu z możliwościami wojskowymi powiedzmy Domu Bharaputra… wystarczająca siła, żeby napytać sobie cholernej biedy, ale za mała, by osłonić ogniem własną ucieczkę. Myśląc o swoich ludziach — o Taurze, Boże! — którzy ślepo rzucają się za niedouczonym Markiem w jakieś taktyczne szaleństwo, ufając klonowi, jak gdyby to był on — czuł bezsilną wściekłość. W głowie wyły mu syreny i błyskały czerwone światła. Bel, dlaczego nie odpowiadasz?
Miles nie mógł przestać chodzić po głównej sali konferencyjnej „Triumpha”, okrążając duży stół z monitorem operacyjnym, dopóki Quinn nie uniosła głowy znad złożonych dłoni, by warknąć:
— Mógłbyś z łaski swojej usiąść?
Quinn nie zdradzała takiego niepokoju jak on; nawet nie obgryzała paznokci, które wciąż były zakończone regularnymi półksiężycami. Widząc to, nabrał nieco otuchy. Zawrócił na pięcie i usiadł. Zaczął bezwiednie tupać w podłogę wyłożoną wykładziną antypoślizgową. Quinn zatrzymała wzrok na jego bucie, zmarszczyła brwi, otworzyła usta, zamknęła i pokręciła głową. Przestał tupać i wyszczerzył zęby w sztucznym uśmiechu. Na szczęście, zanim nadmiar energii przerodził się w inny, jeszcze bardziej irytujący nerwowy odruch, do sali wszedł Baz Jesek.
— Elena jest w drodze z „Peregrine’a” — zameldował, siadając na swoim stałym miejscu i machinalnie włączając na konsoli interfejs techniczny floty. — Za parę minut powinna się zjawić.
— Dobrze, dzięki. — Miles skinął głową.
Główny mechanik był wysokim, szczupłym i ciemnowłosym mężczyzną. Kiedy Miles go poznał niemal dziesięć lat temu, gdy formowała się armia Najemników Dendarii, Baz zbliżał się do trzydziestki i sprawiał wrażenie spiętego i niezadowolonego człowieka. Cała flota składała się wówczas z Milesa, jego barrayarskiego ochroniarza, któremu towarzyszyła córka, oraz pilota gnębionego depresją samobójczą i dysponowała zdezelowanym frachtowcem przeznaczonym na złom. Mieli tylko kiepsko obmyślony plan, jak się szybko wzbogacić na przemycie broni. Miles odebrał przysięgę wasalną od Baza jako lord Vorkosigan, zanim jeszcze wymyślił admirała Naismitha. Dziś, trochę przed czterdziestką, Baz pozostał tak samo szczupły jak wtedy, nie miał już tak ciemnych włosów, był równie wyciszony jak przed dziesięciu laty, lecz nabrał nowej wiary w siebie, z której czerpał spokój. Przypominał Milesowi czaplę czyhającą na zdobycz w trzcinach na skraju jeziora, oszczędną w ruchach, która na długi czas zastyga jak posąg.
Po chwili w drzwiach ukazała się Elena Bothari-Jesek i zajęła miejsce obok męża. Oboje byli na służbie, więc ograniczyli powitanie do wymiany uśmiechów i przelotnego, ukradkowego dotknięcia dłoni. Drugi uśmiech Eleny był przeznaczony dla Milesa. Dopiero drugi.
Z całego Kręgu Wtajemniczonych Dendarian, którzy znali Milesa jako porucznika lorda Vorkosigana, Elena była z nim chyba najbliżej. Jej ojciec, nieżyjący sierżant Bothari, był wasalem, strażnikiem przybocznym i ochroną Milesa od dnia jego narodzin. Rówieśnicy, Elena i Miles, właściwie wychowywali się razem, odkąd księżna Vorkosigan roztoczyła nad pozbawioną matki dziewczynką macierzyńską opiekę. Elena znała admirała Naismitha, lorda Vorkosigana i zwykłego Milesa chyba najlepiej w całym wszechświecie.
A jednak postanowiła wyjść za mąż za Baza Jeseka… Miles pocieszał się, myśląc o Elenie jak o siostrze. Rzeczywiście, prawie była jego siostrą przyrodnią. Była niemal tego samego wzrostu co mąż, miała krótko obcięte hebanowe włosy i bladą, alabastrową cerę. W jej orlich rysach dostrzegał cień charciej twarzy sierżanta Bothariego, którego ołowiana brzydota mocą jakiejś genetycznej alchemii zmieniła się w złotą urodę córki. Eleno, wciąż cię kocham, niech to diabli… urwał tę myśl. Teraz miał Quinn. W każdym razie miał ją admirał Naismith, który stanowił jego część.
Jako oficer dendariański Elena była jego najwspanialszym dziełem. Obserwował, jak z nieśmiałej, niezrównoważonej i gniewnej dziewczyny, której płeć uniemożliwiała karierę w armii barrayarskiej, zmienia się w dowódcę oddziału, tajnego agenta, potem w oficera sztabowego, a na koniec dowódcę statku. Emerytowany komodor Tung powiedział o niej kiedyś, że jest jego drugim najzdolniejszym uczniem w rzemiośle wojennym. Miles zastanawiał się czasem, jaka część obecnie utrzymywanej siły Najemników Dendarii naprawdę służy Cesarskiej Służbie Bezpieczeństwa, jaka ma zadowolić jeden z kaprysów jego wieloaspektowej — albo popękanej — osobowości, a jaka ma stanowić prezent dla Eleny Bothari-Jesek. Doprawdy, wiatry historii wieją z kierunków nieodgadnionych.
— Wciąż nie ma żadnych wiadomości z „Ariela” — zaczął bez zbędnych wstępów Miles; z tymi ludźmi nie musiał się bawić w formalności. Znał ich doskonale, mógł w ich obecności myśleć na głos. Czuł się rozluźniony, mogąc być i Naismithem, i Vorkosiganem. Pozwalał sobie nawet na wplatanie w przeciągły betański akcent gardłowych spółgłosek barrayarskich, zwłaszcza gdy wymawiał soczyste przekleństwa. Był prawie pewien, że na tym spotkaniu muszą paść dosadne słowa. — Chcę ruszyć za nimi w pogoń.
Quinn zabębniła paznokciami w stół.
— Spodziewałam się tego. Ciekawe, czy mały Mark też? Uczył się od ciebie. Rozgryzł cię. Może to pułapka? Pamiętasz, jak cię ostatnim razem nabrał.
Miles skrzywił się.
— Pamiętam. Przemknęło mi przez myśl, że to mogłaby być zasadzka. Dlatego między innymi nie ruszyłem za nimi dwadzieścia godzin temu. — Zaraz po niezręcznej i szybko zakończonej odprawie dla oficerów. Był wówczas gotów natychmiast popełnić bratobójstwo. — Zakładając, zapewne słusznie, że Bela z początku udało mu się oszukać — czemu nie, wszyscy inni dali się oszukać — może Mark zdążył już popełnić błąd i Bel przejrzał na oczy, a my nie wiemy o tym tylko z powodu opóźnienia w przekazie wiadomości. Ale w tym wypadku mój rozkaz powinien już sprowadzić „Ariela” z powrotem.
— Mark bardzo dobrze ciebie gra, naprawdę świetnie — zauważyła Quinn. Wiedziała o tym z własnego doświadczenia. — Tak przynajmniej było dwa lata temu. Wygląda i zachowuje się zupełnie jak ty, gdy masz gorsze dni. Na pierwszy rzut oka jest doskonały. Jeśli nikt nie spodziewa się spotkania z sobowtórem.
— Ale Bel zdaje sobie sprawę, że takie spotkanie nie jest wykluczone — wtrąciła Elena.
— Tak — rzekł Miles. — Może więc Bel nie dał się oszukać. A może już wylądował za burtą.
— Mark potrzebował do obsługi statku załogi, jak nie tej, to innej — odezwał się Baz. — Chociaż niewykluczone, że czekała na niego całkiem nowa załoga.
— Gdyby planował tak otwarcie piracki atak i morderstwo, raczej nie wziąłby ze sobą oddziału dendariańskich komandosów. — W rozsądku można czasem odnaleźć otuchę. Czasem. Miles głęboko nabrał powietrza. — A może Bel został w jakiś sposób nakłoniony do współudziału w misji.
Baz uniósł pytająco brwi; Quinn bezwiednie zacisnęła zęby na paznokciu małego palca, ale go nie przegryzła.
— Jak nakłoniony? — zapytała Elena. — Nie pieniędzmi? — Uśmiechnęła się drwiąco. — Sądzisz, że Bel w końcu przestał próbować cię uwieść i szuka jakiejś namiastki?
— To wcale nie jest zabawne — burknął Miles. Baz usiłował zamaskować podejrzliwe chrząknięcie kaszlem, a na piorunujące spojrzenie Milesa odpowiedział obojętną miną, lecz nie wytrzymał i parsknął śmiechem.
— W każdym razie to stary żart — ustąpił ze znużeniem Miles. — Wszystko zależy od tego, co Mark kombinuje w Obszarze Jacksona. Przecież to… do diabła, mówiąc wprost, niewolnictwo praktykowane przez różnych twórców ludzkich ciał z Jacksona straszliwie koliduje z postępowymi betańskimi poglądami Bela. Jeżeli Mark ma zamiar podgryźć w jakiś sposób swoją dawną ojczyznę, mógł po prostu namówić Bela na udział w swoim planie.
— Kosztem floty? — zapytał Baz.
— Rzeczywiście, to… graniczy z buntem — zgodził się niechętnie Miles. — Nikogo nie oskarżam, tylko się głośno zastanawiam. Staram się rozważyć wszystkie ewentualności.
— Skoro tak, to czy istnieje możliwość, że celem Marka wcale nie jest Obszar Jacksona? — powiedział Baz. — Z przestrzeni Jacksona prowadzą cztery inne punkty skokowe. Może „Ariel” zmierza gdzieś dalej?
— Fizycznie to niewykluczone — odrzekł Miles. — Psychologicznie… ja też uczyłem się Marka. Chociaż nie mogę twierdzić, że go rozgryzłem, wiem, że Obszar Jacksona bardzo zaważył na jego życiu. To tylko przeczucie, ale bardzo głębokie. — Graniczące z pewnością.
— Jak tym razem Markowi udało się zniknąć i nas podejść? — spytała Elena. — Sądziłam, że CesBez miał go cały czas na oku.
— Owszem. Dostaję z biura Illyana regularne raporty — powiedział Miles. — Według ostatniego, który czytałem w kwaterze głównej CesBezu niecałe trzy tygodnie temu, Mark nadal przebywał na Ziemi. Ale tu znowu w grę wchodzi opóźnienie. Jeżeli opuścił Ziemię na przykład cztery czy pięć tygodni temu, raport na ten temat jest nadal w drodze z Ziemi do Illyana na Barrayar, a potem do mnie. Stawiam dolary betańskie przeciw czemukolwiek, że w ciągu najbliższych dni dostaniemy raport z ostrzeżeniem, że Mark zniknął z pola widzenia. Znowu.
— Znowu? — odezwała się Elena. — Czyżby wcześniej to się już zdarzało?
— Kilka razy. Dokładnie trzy. — Miles zawahał się. — Posłuchajcie, trzy razy w ciągu dwóch lat sam próbowałem się z nim skontaktować. Zapraszałem go na Barrayar albo przynajmniej prosiłem, żeby się ze mną spotkał. I za każdym razem wpadał w panikę, chował się i zmieniał tożsamość — dobrze to potrafi od czasu niewoli u komarrskich terrorystów — a ludzie Illyana szukali go parę tygodni czy nawet miesięcy. Illyan prosił mnie, żebym nie próbował kontaktować się z Markiem bez jego pozwolenia. — Zamyślił się. — Matka bardzo chce, żeby przyjechał, lecz nie rozkaże IIlyanowi go porwać. Z początku przyznawałem jej rację, ale teraz mam wątpliwości.
— Jako twój klon… — zaczął Baz.
— Mój brat — poprawił Miles, wpadając mu w słowo. — Brat. Sprzeciwiam się użyciu terminu „klon” w odniesieniu do Marka. Zabraniam tego. „Klon” sugeruje coś zamiennego. Brat jest kimś wyjątkowym. Zapewniam was, że Mark jest wyjątkowy.
— Czy przewidując kolejny ruch… Marka — zaczął ostrożniej Baz — można kierować się logiką? Jest rozsądny?
— Jeżeli jest, to nie przez błąd Komarrczyków. — Miles wstał i znów zaczął krążyć wokół stołu, nie zważając na zrozpaczone spojrzenia Quinn. Unikał jej wzroku, wpatrując się we własne buty, szare na szarej wykładzinie. — Kiedy w końcu dowiedzieliśmy się o jego istnieniu, Illyan kazał swoim agentom prześwietlić go z każdej strony. Zapewne chciał się w jakiś sposób zrehabilitować za to, że CesBez przez tyle lat nic o nim nie wiedział. Widziałem wszystkie raporty. Próbowałem przeniknąć umysł Marka. — Miles skręcił, obszedł drugą stronę stołu i zawrócił.
— Jego życie w żłobku klonów u Bharaputry nie było wcale takie złe — cackają się z tymi ciałami — ale mam wrażenie, że zmieniło się w koszmar, kiedy zabrali go komarrscy rebelianci. Szkolili go, żeby został mną, ale ilekroć zdawało się im, że już osiągnęli cel, robiłem coś nieoczekiwanego i musieli zaczynać od początku. Wciąż zmieniali i dopracowywali plany. Spisek ciągnął się jeszcze przez długie lata od dnia, kiedy pierwszy raz zaświtała im nadzieja na jego powodzenie. Stanowili niewielką grupę, zresztą i tak brakowało im pieniędzy. Ich przywódca, Ser Galen, sam był chyba na wpół obłąkany. — Jeszcze jedno kółko i jeszcze jedno.
— Czasem Galen traktował Marka, jakby wiązał z nim nadzieję na komarrskie powstanie, obchodził się z nim jak z jajkiem i wmawiał, że w wyniku zamachu stanu zostanie cesarzem Barrayaru. Czasem jednak Galen popełniał błąd i widział w Marku genetyczny odpowiednik naszego ojca. Z nienawiści do rodu Vorkosiganów i Barrayaru traktował go jak chłopca do bicia. Najokrutniejsze kary, prawdziwe tortury, na swój użytek — a może i Marka — nazywał „niezbędną dyscypliną”. Informacje o tym zdobył agent Illyana podczas mało legalnego przesłuchania jednego z byłych podkomendnych Galena, którego naszprycowano fast-pentą, więc to szczera prawda. — Jeszcze jedno kółko.
— Dam wam przykład. Wszystko wskazuje na to, że Mark i ja mamy różny metabolizm. Ilekroć waga Marka przekraczała moją, zamiast wykazać się rozsądkiem i wyregulować jego apetyt lekami, Galen najpierw przez wiele dni nie dawał mu jedzenia, potem pozwalał się objadać, a następnie, grożąc mu paralizatorem, zmuszał do ćwiczeń, dopóki Mark nie zwymiotował. Naprawdę robił dziwne i straszne rzeczy. Widocznie Galen bardzo łatwo tracił zimną krew, przynajmniej jeśli w grę wchodził Mark. A może z rozmysłem próbował wpędzić Marka w szaleństwo. Chciał stworzyć Szalonego Cesarza Milesa, który mógłby urządzić powtórkę z panowania Szalonego Cesarza Yuriego i odgórnie zniszczyć rząd Barrayaru. Przesłuchiwany człowiek zdradził, że kiedyś Mark próbował wymknąć się wieczorem, po prostu urwać się, i nawet udało mu się oddalić na jakiś czas, ale sprowadzili go z powrotem siepacze Galena. Galen wpadł w szał, oskarżył go o próbę ucieczki, wziął paralizator i… — kątem oka dojrzał pobladłą twarz Eleny i szybko ugryzł się w język, zmieniając zakończenie: — zrobił mu coś okropnego. — Co nie mogło poprawić sprawności seksualnej Marka. Według informatora podobno nawet siepacze Galena błagali go, aby przestał.
— Nic dziwnego, że nienawidził Galena — szepnęła Quinn.
Elena posłała mu ostrzejsze spojrzenie.
— Nie mogłeś nic zrobić. Wtedy nie miałeś pojęcia o istnieniu Marka.
— Powinniśmy byli wiedzieć.
— No dobrze. W jakim stopniu poczucie winy, które odczuwasz, wypacza twoje myślenie, admirale?
— W jakimś na pewno — przyznał. — Dlatego zaprosiłem was tutaj. Potrzebuję waszej opinii w tej sprawie. — Zamilkł i zmusił się, by usiąść. — Ale to nie jedyny powód. Przed tą historią ze skokiem „Ariela” prosto w tunel zacząłem wam podawać szczegóły prawdziwej nowej misji.
— Aha — odezwał się zadowolony Baz. — Nareszcie.
— Nowy kontrakt. — Mimo że myśli zajmowały mu inne sprawy, uśmiechnął się. — Zanim pokazał się Mark, udało mi się załatwić zadanie, w którym nic nie może się nie udać. Pełnopłatne wakacje.
— Co takiego, niewojskowy urlop? — zażartowała Elena. — Sądziłam, że za takie pomysły lekceważyłeś starego admirała Osera.
— Zmieniłem się. — Jak zawsze poczuł ukłucie żalu na myśl o nieżyjącym admirale. — Jego filozofia dowodzenia wydaje mi się coraz bardziej interesująca. Chyba się starzeję.
— Albo doroślejesz — podsunęła Elena. Wymienili ironiczne spojrzenia.
— W każdym razie — ciągnął Miles — wysokie dowództwo Barrayaru chce wyposażyć pewną daleką niezależną stację transferową w broń nowocześniejszą niż ta, którą teraz dysponuje. Stacja Vega nieprzypadkowo leży tuż za tylnym wejściem do Cesarstwa Cetagandy. Jednak owa republika leży na bardzo niewygodnym skrzyżowaniu szlaków w sieci tuneli czasoprzestrzennych. Quinn, poproszę mapę.
Quinn wyświetliła trójwymiarowy holowidowy schemat Stacji Vega i jej sąsiadów. Siatkę tuneli czasoprzestrzennych oznaczono na nim migotliwymi nierównymi liniami, które łączyły zamglone sfery lokalnych układów przestrzeni.
— Spośród trzech punktów skokowych kontrolowanych przez Stację Vega jeden prowadzi do strefy wpływów cetagandańskich przez podporządkowane imperium Ola Trzy, jeden blokuje Toranira, czasami sojusznik, czasami wróg Cetagandy, a trzeci opanowała Jutrzenka Zoave, neutralna wobec Cetagandy, ale nieufna w stosunku do potężnego sąsiada. — Quinn ilustrowała jego słowa, podświetlając każdy z wymienionych układów. — Ola Trzy i Toranira całkowicie blokują Stację Vega, uniemożliwiając import jakiejkolwiek kosmicznej broni, czy to ofensywnej, czy defensywnej. Zoave pod presją Cetagandy niechętnie przystąpiła do embarga na dostawy broni.
— Zatem którędy mamy się tam dostać? — zapytał Baz.
— Prosto przez Toranirę. Przemycimy konie pociągowe.
— Co? — zdumiał się Baz, a Elena uśmiechnęła się, zrozumiawszy, o czym Miles mówi.
— Nigdy o tym nie słyszałeś? Nie znasz tego kawałka historii Barrayaru? Otóż podczas Pierwszego Krwawego Wieku książę Selig Vorkosigan prowadził wojnę z lordem Vorwynem z Hazelbright. Miasto Vorkosigan Voshnoi było oblężone. Dwa razy w tygodniu patrole lorda Vorwyna zatrzymywały szalonego, ubranego na kolorowo człowieka, który prowadził sznur koni ciągnących wielkie paki. Przetrząsa li ładunek, szukając kontrabandy, jedzenia, zapasów, ale zawsze znajdowali same śmieci. Dźgali i grzebali w nich, wysypywali na ziemię — on zawsze pieczołowicie wszystko zbierał — jego też strącali na ziemię i przeszukiwali, ale w końcu musieli go puścić. Po zakończeniu wojny jeden z wartowników granicznych Vorwyna przypadkowo spotkał w tawernie wasala księcia Seliga. „Wiemy, że coś przemycaliście. Co to było?”. A wasal księcia Seliga odparł: „Konie”.
— Przeszmuglujemy statki. A konkretnie „Triumpha”, „D16” i „Ariela”, które należą do floty. Wejdziemy w przestrzeń Stacji Vega przez Toranirę, oficjalnie mając w planie tranzyt i przelot na Illyrikę. I tak naprawdę będzie. Wyjdziemy przez Zoave z taką samą liczbą żołnierzy, lecz bez trzech starych statków. Następnie polecimy na Illyrikę odebrać trzy nowiutkie okręty, które w tej chwili buduje się w orbitalnych stoczniach illyrikańskich. To prezent od cesarza Gregora z okazji Święta Zimy.
Baz zamrugał zaskoczony.
— Uda się?
— Nie ma powodów, żeby się nie udało. Całą czarną robotę — przepustki, wizy, łapówki — wzięli na siebie tamtejsi agenci CesBezu. My mamy jedynie przemknąć, nie wzbudzając niczyjego zaniepokojenia ani podejrzeń. Nie toczy się tam żadna wojna, toteż nie powinien paść ani jeden strzał. Szkopuł w tym, że jedna trzecia towaru, jaki mamy do przehandlowania, odleciała do Obszaru Jacksona — zakończył Miles z prychnięciem.
— Ile mamy czasu na odzyskanie „Ariela”? — zapytała Elena.
— Mniej, niż potrzeba. CesBez wyznaczył nam margines kilku dni. Flota musi opuścić Escobar przed końcem tygodnia. Przedtem planowałem odlot na jutro.
— Czyli mamy lecieć bez „Ariela”? — spytał Baz.
— Będziemy musieli. Ale nie z pustymi rękami. Mam pomysł na zamianę. Quinn, przełącz do Baza dane techniczne tych illyrikańskich cudeniek.
Quinn pochyliła się nad zabezpieczoną kostką danych w panelu swojej konsoli, wysyłając do stanowiska Baza strumień zakodowanych informacji. Mechanik zaczął przewijać pokazy reklamowe, opisy, specyfikacje i plany illyrikańskich budowniczych. Jego szczupłą twarz rozświetlił rzadko u niego spotykany uśmiech.
— Dziadek Szron jest w tym roku niezwykle szczodry — rzekł półgłosem. Kiedy wyświetliły się dane o napędzie statku, rozchylił w zachwycie usta i zaczął łapczywie pochłaniać wzrokiem informacje.
Miles pozwolił mu pławić się w rozkoszy jeszcze kilka minut.
— Dobra — powiedział, a Baz zmieszany uniósł głowę. — Najbardziej zbliżonym do „Ariela” statkiem pod względem uzbrojenia jest „Jayhawk” komandora Truzillo. — Niestety, Truzillo nie jest zatrudniony przez flotę, ale zawarł indywidualny kontrakt z korporacją jako dowódca statku. — Sądzicie, że można go przekonać do zamiany? Jego nowy statek będzie nowszy i szybszy, ale choć uzbrojenie będzie miał na pewno lepsze niż „Ariel”, to jednak gorsze od „Jayhawka”. Z początku chciałem, żebyśmy wymienili wszystkie okręty na lepsze, kiedy tylko wykombinowaliśmy tę transakcję.
Elena uniosła brwi z uśmiechem.
— Znowu jeden z twoich scenariuszy, tak?
Wzruszył ramionami.
— Illyan prosił mnie, żebym rozwiązał sprawę embarga na dostawy broni i przyjął moją propozycję.
— Och… — Baz mruczał jak kot, wciąż przeglądając dane techniczne statków. — Zaczekajcie, aż Truzillo to zobaczy… i to… i…
— Sądzisz więc, że uda ci się go przekonać? — zapytał Miles.
— Owszem — uspokoił go pewnym głosem Baz. Spojrzał na admirała. — Tobie też może się udać.
— Niestety, wybieram się w przeciwnym kierunku. Chociaż, jeżeli wszystko pójdzie dobrze, być może dogonię was później. Obejmiesz dowództwo tej misji, Baz. Quinn przekaże ci szczegółowe rozkazy, wszystkie kody i kontakty — wszystko, co dostałem od Illyana.
Baz skinął głową.
— Dobrze, admirale.
— Wezmę „Peregrine’a” i ruszę za „Arielem” — dodał Miles.
Baz i Elena wymienili ukradkowe, przelotne spojrzenie.
— Dobrze, admirale — niemal od razu powtórzyła jak echo Elena. — Zmieniłam na „Peregrinie” stan gotowości z cyklu dwudziestoczterogodzinnego na godzinny. Kiedy mam uzgodnić nasz odlot z kontrolą lotów Escobaru?
— Za godzinę. — Mimo że nikt nie domagał się dalszych wyjaśnień, dodał: — „Peregrine” jest trzecim pod względem szybkości i nieźle uzbrojonym okrętem, zaraz po „Jayhawku” i „Arielu”. Sądzę, że pośpiech odegra tu najważniejszą rolę. Gdyby udało się wyprzedzić „Ariela”… cóż, o wiele lepiej jest zapobiec nieszczęściu, niż próbować robić porządek, kiedy już coś się stanie. Przykro mi, że nie wyjechałem wczoraj, ale nie mogłem pozostawić żadnych niedomówień. Jako członka załogi przydzielam sobie Quinn, ponieważ ma spore doświadczenie w prowadzeniu działań wywiadowczych na Obszarze Jacksona.
Quinn potarła rękę.
— Dom Bharaputra jest cholernie niebezpieczny, jeżeli tam właśnie zmierza Mark. Mają grube pieniądze, robią duże i śmierdzące interesy i nigdy nie zapominają o zemście.
— A jak sądzisz, dlaczego unikam tego miejsca? Istnieje też niebezpieczeństwo, że niektórzy z Jacksończyków wezmą Marka za admirała Naismitha. Na przykład baron Ryoval.
Baron Ryoval niezmiennie stanowił zagrożenie. Ledwie trzy miesiące temu Dendarianie pozbyli się ostatniego łowcy nagród, którego Ryoval wysłał na poszukiwanie skalpu admirała Naismitha; już czwartego. Zdarzało się tak niemal dokładnie co rok. Być może Ryoval wysyłał agenta z okazji rocznicy ich pierwszego spotkania. Ryoval nie dowodził wielkimi siłami, nie miał też rozległych wpływów, ale obdarzony był niezmierzoną cierpliwością i mógł wytrwać w swoim zamiarze bardzo długo.
— Rozważałeś jakieś inne rozwiązanie? — spytała wolno Quinn. — Na przykład, posłać ostrzeżenie do Obszaru Jacksona. Żeby Dom Fell aresztował Marka i skonfiskował „Ariela”, dopóki się po nich nie zgłosisz. Fell tak bardzo nienawidzi Ryovala, że ochroni przed nim Marka choćby po to, by rozdrażnić barona.
Miles westchnął.
— Myślałem nad tym. — Kreślił palcem esyfloresy na gładkim blacie.
— Pytałeś nas o opinie, Miles — zauważyła Elena. — Co złego jest w tym pomyśle?
— Ma szansę powodzenia. Ale jeżeli Mark naprawdę zdołał przekonać Bela, że jest mną, mogą stawiać opór przy próbie aresztowania. Z fatalnym skutkiem. Mark ma paranoję na punkcie Jacksona. W ogóle jest paranoikiem, koniec i kropka. Nie wiem, do czego jest zdolny w panice.
— Strasznie się przejmujesz wrażliwością Marka — powiedziała Elena.
— Staram się go nakłonić, żeby mi zaufał. Nie mogę zaczynać od zdrady.
— Wziąłeś pod uwagę, ile będzie kosztował ten wypad, gdy rachunek wyląduje na biurku Simona Illyana? — zapytała Quinn.
— CesBez zapłaci. Bez słowa.
— Jesteś pewien? — nie ustępowała Quinn. — Co CesBez może teraz mieć do Marka, który jest tylko pozostałością po nieudanym spisku? Barrayarowi nie grozi już, że w sekrecie podstawią go zamiast ciebie. Wydawało mi się, że śledzili go tylko z uprzejmości wobec nas. Kosztowna uprzejmość, nawiasem mówiąc.
— Głównym celem CesBezu jest strzeżenie Cesarstwa Barrayaru — zaczął ostrożnie Miles. — Co nie ogranicza się jedynie do ochrony osoby Gregora i prowadzenia galaktycznych działań szpiegowskich. — Zatoczył ręką koło, pokazując, że ma na myśli flotę dendariańską, niezbyt gęstą, ale sięgającą bardzo daleko siatkę agentów Illyana, attache wojskowych i informatorów. — Służba Bezpieczeństwa musi także pilnować najbliższych spadkobierców Gregora. Nie tylko po to, aby ich chronić, ale również by uchronić cesarstwo przed spiskami, które mogliby uknuć oni sami albo ktoś, kto chciałby się nimi posłużyć. Doskonale wiem, że dziś kwestia, kto jest spadkobiercą Gregora, wydaje się nie do rozwiązania. Życzę mu, żeby się ożenił i rozwiązał w końcu ten dylemat. — Miles zamilkł, wahał się przez dłuższą chwilę. — Według niektórych lord Mark Piotr Vorkosigan może wysuwać roszczenia do tronu Cesarstwa Barrayaru tuż po mnie. Wówczas staje się nie tylko obiektem zainteresowania CesBezu, ale przede wszystkim naszym. Pościg za „Arielem” jest więc w pełni uzasadniony.
— Da się uzasadnić — poprawiła cierpko Quinn.
— Wszystko jedno.
— Skoro Barrayar — jak często twierdziłeś — nie zaakceptowałby cię jako cesarza, podejrzewając, że jesteś mutantem, można by sądzić, że wpadłby w szał, gdyby w rezydencji cesarza miał zamieszkać twój klon — rzekł Baz. — Twój brat bliźniak — poprawił się pospiesznie, bo Miles już otwierał usta.
— Prawdopodobieństwo, że taka sytuacja wyniknie, wcale nie musi być duże; wystarczy, że istnieje możliwość próby przejęcia tronu, żeby zainteresował się tym CesBez. — Miles prychnął. — To śmieszne. Komarrczycy cały czas uważali swojego pseudo-Milesa za fałszywego pretendenta. Nie sądzę, żeby oni czy sam Mark zorientowali się, że jest prawdziwym pretendentem. Cóż, najpierw musiałbym umrzeć, więc z mojego punktu widzenia to sprawa czysto hipotetyczna. — Zabębnił w stół i wstał. — Czas ruszać.
Już za drzwiami Elena spytała go cicho:
— Miles, czy twoja matka też widziała te straszne raporty Illyana… o Marku?
Uśmiechnął się ponuro.
— A jak sądzisz, kto je zamówił?
ROZDZIAŁ PIĄTY
Zaczął nakładać półpancerz. Pierwszą warstwę stanowiło najnowsze osiągnięcie techniki: siatka osłaniająca przed działaniem porażacza nerwów. Siatka generująca tarczę pola była wbudowana w tkaninę obcisłego kombinezonu oraz kaptura, który chronił szyję, czaszkę i czoło, tak że wystawały tylko oczy, nos i usta. W ten sposób zagrożenie ze strony najstraszniejszej broni przeciw ludziom, niszczącego mózg porażacza nerwów, malało do zera. Dodatkowo siatka zabezpieczała też przed ogniem ogłuszaczy. Mógł polegać na Naismicie, na pewno wszystkie jego rzeczy będą najnowocześniejsze, w najlepszym gatunku i we właściwym rozmiarze… ale czy naprawdę ten ściągający materiał musi być tak cholernie ciasny?
Na kombinezon z siatką wcisnął okrywający tułów elastyczny pancerz, który zatrzymywał każdy pocisk, od małych ręcznych granatów, po śmiertelnie niebezpieczne kolce z igłowca. Na szczęście zatrzaski dały się regulować, więc mógł normalnie oddychać. Ustawił maksymalną szerokość, aby jego cenna tarcza była jak najwygodniejsza, a jednocześnie szczelna. Następnie wciągnął przyjemnie luźny mundur w kamuflażowym szarym kolorze, uszyty ze specjalnej tkaniny, która podczas walki nie mogła się spalić ani stopić. Potem przyszła kolej na pasy i ładownice z uzbrojeniem: ogłuszacz, porażacza nerwów, łuk plazmowy, granaty, baterie, uprząż z nawijarką liny, awaryjny zapas tlenu. Na ramiona narzucił zawieszony na podobnej uprzęży zgrabny i płaski zasilacz, który już przy pierwszym zetknięciu z ogniem wroga generował osłaniające jedną osobę pole lustrzane, odbijające łuk plazmy z tak minimalnym opóźnieniem, że człowiek prawie nie czul gorąca. Żywotność baterii (i osoby dźwigającej ją na plecach) obliczono na trzydzieści do czterdziestu ataków. Arsenał określany mianem „półpancerz” należałoby raczej nazywać potrójnym pancerzem.
Na siatkę chroniącą stopy przed porażaczem nerwów nałożył grube skarpety, a potem bojowe buty Naismitha. Przynajmniej buty pasowały jak ulał, nie wymagały żadnego kłopotliwego regulowania. Wystarczył tydzień bezruchu i ciało zaczęło się buntować, przybierając na wadze… Do diabła, Naismith był chyba anorektykiem. Hiperaktywnym anorektykiem. Wyprostował się. Okazało się, że imponujący sprzęt jest zaskakująco lekki, jeśli właściwie go rozmieścić.
Na blacie obok konsoli spoczywał hełm naczelnego dowódcy. Widok ciemnego i pustego wnętrza nie wiadomo dlaczego przywodził na myśl pustą czaszkę. Podniósł hełm bliżej światła, wpatrując się pożądliwie w jego elegancki kształt. W rękach mógł utrzymać jedną, najwyżej dwie sztuki broni. Dzięki hełmowi dowodził ludźmi, posługując się dziesiątkami sztuk broni równocześnie, a mógł setkami czy nawet tysiącami. W tym tkwiła prawdziwa siła Naismitha.
W kabinie rozległ się dźwięk brzęczyka; podskoczył, omal nie upuszczając hełmu na podłogę. Wprawdzie mógłby cisnąć nim o ścianę bez strachu, że uszkodzi to elektroniczne cudo, mimo to odłożył go bardzo ostrożnie.
— Miles? — odezwał się z interkomu głos komandora Thorne’a. — Jesteś gotowy?
— Tak, wejdź. — Dotknął klawiszy zamka, by otworzyć drzwi.
Wszedł Thorne ubrany tak samo jak on, lecz ze zsuniętym z głowy kapturem. Ciało hermafrodyty okrywał bezkształtny polowy mundur, dzięki czemu komandor nie wyglądał jak istota dwupłciowa, lecz bezpłciowa — żołnierz rodzaju nijakiego. Thorne także trzymał pod pachą hełm dowódcy, trochę starszy i innej marki. Thorne obszedł dowódcę dookoła, obrzucając uważnym spojrzeniem broń i każdy zaczep na pasie, sprawdzając odczyt na baterii tarczy przeciwplazmowej.
— Dobrze. — Czyżby komandor Thorne zwykle dokonywał inspekcji rynsztunku admirała przed akcją? Może Naismith zwykł ruszać na bitwę w rozpiętych butach czy coś w tym guście? Thorne wskazał ruchem głowy hełm leżący na blacie. — Niezła maszyna. Na pewno umiesz się już z tym obchodzić?
Hełm wyglądał na nowy, ale na pewno nie aż tak. Wątpił, by Naismith posługiwał się używanym sprzętem wojskowym, bez względu na oszczędności w całej flocie.
— Czemu miałbym nie umieć? — Wzruszył ramionami. — Przecież już z niego korzystałem.
— Na początku czujesz się w czymś takim dość zagubiony. — Thorne uniósł swój hełm. — To nie jest strumień danych, to cholerny potop danych. Trzeba się nauczyć nie zwracać uwagi na niepotrzebne informacje, inaczej lepiej od razu to wyłączyć. A ty… — Thorne zawahał się przez moment — masz już tę samą niesamowitą umiejętność co Tung. Niby nie zwracasz uwagi na nic, ale zawsze potrafisz sobie przypomnieć każdy potrzebny szczegół. Jak gdybyś zawsze był na właściwym kanale o właściwej porze. Jakbyś umiał myśleć na dwóch poziomach. Kiedy czujesz zastrzyk adrenaliny, reagujesz i wydajesz rozkazy niewiarygodnie szybko. To uzależnia. Ludzie, którzy z tobą pracują, oczekują tego i polegają na tobie. — Thorne zamilkł w oczekiwaniu.
Co miał mu odpowiedzieć? Znów wzruszył ramionami.
— Staram się, jak mogę.
— Jeśli nadal źle się czujesz, możesz mi powierzyć dowództwo nad całą akcją.
— A co, źle wyglądam?
— Jesteś jakiś nieswój. Mógłbyś zarazić cały oddział. — Thorne wydawał się spięty i nie chciał ustąpić.
— Czuję się dobrze, Bel, daj spokój!
— Tak jest. — Thorne westchnął.
— Wszystko gotowe?
— Wahadłowiec zatankowany i uzbrojony. Oddział Zielonych w tej chwili kończy ładować ekwipunek. Zaplanowaliśmy czas tak, żeby znaleźć się na orbicie dokładnie o północy, bezpośrednio nad głównym Obszarem medycznym Bharaputry. Spadamy od razu, nie czekając, aż zjawią się jacyś ciekawscy. Uderzamy i znikamy. Cała operacja powinna trwać godzinę, jeżeli wszystko pójdzie zgodnie z planem.
— Dobrze. — Serce zaczęło mu walić mocniej. Odetchnął głęboko, udając, że ciężko wzdycha. — To chodźmy.
— Może… najpierw sprawdźmy system łączności w hełmach, dobra? — zaproponował Thorne.
Dobry pomysł. Lepiej zrobić to w ciszy kabiny niż w wypełnionym hałasem i nerwowością wahadłowcu.
— W porządku — odparł i dodał przebiegle: — Nie spiesz się.
Nawet podczas tak skromnej akcji mieli wykorzystać ponad sto kanałów w hełmie. Poza bezpośrednim połączeniem głosowym z „Arielem”, Thorne’em i wszystkimi żołnierzami, miał łączność z komputerami operacyjnymi na statku, na wahadłowcu i w samym hełmie. Rozmaite odczyty telemetryczne, kontrola zasobów broni, dane logistyczne. Hełmy wszystkich żołnierzy były wyposażone w odbiorniki wizyjne, widział więc to, co oni w podczerwieni, paśmie widzialnym i ultrafiolecie; odbierał wszystkie dźwięki; miał dane medyczne i obrazy map holowizyjnych. Specjalny program obejmował holomapę żłobka klonów, wczytano także plan ataku i kilka planów awaryjnych. Niektóre kanały były przeznaczone wyłącznie do podsłuchiwania telemetrii wroga na bieżąco. Thorne rozkazał już dostroić je do nadajników ochrony Bharaputry. Mogli nawet odbierać publiczne programy rozrywkowe nadawane z planety, do której się zbliżali. Gdy przerzucał te kanały, kabinę wypełniły na chwilę metaliczne dźwięki muzyki.
Zakończyli kontrolę i stali, przyglądając się sobie w niezręcznym milczeniu. Thorne miał puste spojrzenie, a jego twarz zdradzała obawę, jak gdyby dusił w sobie jakieś emocje. Poczucie winy? Dziwne wrażenie, na pewno nie. Niemożliwe, żeby Thorne się domyślił, bo wówczas odwołałby całą operację.
— Nerwy przed bitwą, Bel? — spytał od niechcenia. — Sądziłem, że uwielbiasz swoją robotę.
Thorne drgnął i przestał przygryzać w zamyśleniu wargę.
— Uwielbiam. — Nabrał powietrza. — A więc do roboty.
— Naprzód! — przytaknął i pierwszy wyszedł z jaskini swojej kabiny na jasno oświetlony korytarz, gdzie krążyli ludzie, wykonując zadania, które on — tylko on — im przydzielił.
Korytarz prowadzący do włazu wahadłowca wyglądał prawie tak samo jak wtedy, gdy pierwszy raz go ujrzał, tyle że teraz potężni komandosi dendariańscy nie wysypywali się bezładnie z wahadłowca, lecz szli w drugą stronę jeden za drugim. Tym razem zachowywali się ciszej, nie błaznowali i nie stroili sobie żartów. Wyglądali bardziej profesjonalnie. Wszyscy mieli imiona, zapisane w pamięci jego hełmu, dzięki któremu ich nie pomyli. Wszyscy mieli na sobie różne półpancerze i hełmy, a poza ręczną bronią, jaką i on miał, byli uzbrojeni w znacznie cięższy sprzęt.
Zorientował się, że teraz, gdy poznał przeszłość monstrualnej sierżant, patrzy na nią zupełnie inaczej. Z zapisów tamtej misji wynikało, że ma zaledwie dziewiętnaście lat, choć wyglądała na więcej; cztery lata temu, kiedy Naismith wykradł ją z Domu Ryoval, miała szesnaście. Zmrużył oczy, próbując ją sobie wyobrazić jako dziewczynkę. Jego zabrano przed ośmiu laty, miał wówczas czternaście lat. Musieli spędzić pewien czas razem jako więźniowie Bharaputry, ale nigdy jej nie spotkał. Laboratoria badań genetycznych znajdowały się w innym mieście, daleko od głównego centrum chirurgii. Dom Bharaputra był potężną organizacją, czymś w rodzaju małego rządu na jacksońską skalę. Tyle że w Obszarze Jacksona nie było rządów…
Osiem lat… Wszyscy, których wtedy znałeś’, nie żyją. Wiesz o tym, prawda?
Jeśli nie mogę zrobić tego, czego chcę, zrobię przynajmniej to, co mogę.
Podszedł do niej.
— Sierżancie Tauro… — Odwróciła się, a on uniósł brwi zaskoczony. — Co ty masz na szyi? — Widział, że to szeroka różowa kokarda, więc powinien raczej zapytać: „Po co masz to na szyi?”.
Poprawiając kokardę szponiastą dłonią, posłała mu odrażający grymas, który chyba miał być uśmiechem. Pazury miała dziś polakierowane na jasny róż.
— Sądzisz, że to pomoże? Chciałam coś zrobić, żeby dzieci się nie przestraszyły.
Zmierzył wzrokiem zwalistą postać: prawie dwa i pół metra wzrostu, półpancerz, ubranie maskujące, buty, ładownice, mięśnie i kły. Jakoś nie jestem przekonany, że to wystarczy, sierżancie…
— Na pewno… warto spróbować — wykrztusił. A więc zdawała sobie sprawę ze swego niecodziennego wyglądu… Idioto! Jak mogło być inaczej? Ty nie zdajesz sobie sprawy ze swojego wyglądu? Zrobiło mu się niemal przykro, że nie odważył się wcześniej opuścić kabiny i poznać jej lepiej. Dziewczyna z mojego miasteczka.
— Jak się czujesz, wracając tam? — zapytał nagle; ruchem głowy wskazał w bliżej nieokreślonym kierunku, mając na myśli zbliżającą się strefę lądowania nad Domem Bharaputra.
— Dziwnie — przyznała, marszcząc krzaczaste brwi.
— Znasz to lądowisko? Byłaś kiedyś w tej części?
— W tym kompleksie medycznym — nie. Prawie nie opuszczałam centrum genetycznego, z wyjątkiem kilku lat, kiedy mieszkałam u wynajętych wychowawców, ale to było w tym samym mieście. — Odwróciła głowę i zniżając głos o oktawę, rozkazała jednemu ze swoich ludzi ładować sprzęt, a ten w odpowiedzi machnął ręką i pobiegł wypełnić polecenie. Gdy odezwała się do admirała, znów mówiła świadomie ściszonym i opanowanym głosem. W żaden inny sposób nie zdradzała niestosownej na służbie poufałości; wyglądało na to, że ona i Naismith zachowują swój związek w dyskrecji, jeżeli to w ogóle był związek. Poczuł ogromną ulgę.
— Nie wychodziłam za często — dodała.
On również ściszył głos.
— Nienawidzisz ich? — Tak jak ja? Osobiste pytanie, choć innego rodzaju.
Skrzywiła wywinięte wargi w zamyśleniu.
— Przypuszczam, że… okropnie mną manipulowali, kiedy dorastałam, ale wtedy nie uważałam tego za znęcanie się. Było dużo nieprzyjemnych badań, ale chodziło o naukę… nie zamierzali robić mi krzywdy. Nikt mnie nie krzywdził, dopóki nie sprzedali mnie Ryovalowi po przerwaniu programu superżołnierza. To, co chciał mi zrobić Ryoval, było groteskowe, lecz on już taki jest. Ale Bharaputra… Bharaputry nic nie obchodziło, pozbył się mnie bez żalu. Właśnie to mnie zabolało. A potem zjawiłeś się ty… — Rozpromieniła się. — Rycerz w lśniącej zbroi i tak dalej.
Ogarnęła go dobrze znana fala wzburzenia. Chrzanić rycerza w lśniącej zbroi i konia, na którym przyjechał. Ja też potrafię ratować ludzi, do diabła! Na szczęście patrzyła gdzieś w bok, nie zauważyła więc gniewu wykrzywiającego mu twarz. A może wzięła to za gniew na jej dawnych oprawców.
— Mimo to — powiedziała półgłosem — gdyby nie Dom Bharaputra, nie byłoby mnie. Oni mnie stworzyli. Żyję, choć nie wiem, jak długo jeszcze… mam się odwdzięczyć, odbierając im życie w zamian za to, które mi dali? — Na jej zniekształconej twarzy odmalowała się głęboka zaduma.
Zorientował się poniewczasie, że nie tak wygląda duch bojowy, którego należy tchnąć w oddział komandosów tuż przed akcją desantową.
— Nie… niekoniecznie. Naszym zadaniem jest ocalenie klonów, nie zabijanie ludzi Bharaputry. Zabijamy tylko w razie najwyższej konieczności.
To było dobre zagranie w stylu prawdziwego Naismitha; uniosła głowę, uśmiechając się do niego radośnie.
— Kamień spadł mi z serca na wiadomość, że czujesz się już lepiej. Bardzo się martwiłam. Chciałam cię odwiedzić, ale komandor Thorne zabronił. — Spojrzała na niego ciepło, jak gdyby w jej oczach zapaliły się żółte płomienie.
— Tak, byłem… bardzo chory. Thorne słusznie postąpił. Ale… może uda nam się porozmawiać dłużej w drodze do domu. — Gdy już będzie po wszystkim. Kiedy zdobędzie prawo… prawo do czego?
— Jesteśmy umówieni, admirale. — Puściła do niego oko i wyprostowała się, radosna jak skowronek. Cóż ja jej takiego obiecałem? Ruszyła naprzód, żeby znów zmienić się w sierżanta swojego oddziału.
Wszedł za nią na pokład wahadłowca desantowego. Światło było tu przyćmione, powietrze chłodniejsze i naturalnie brakowało grawitacji. Płynął za komandorem Thorne’em, od uchwytu do uchwytu, dzieląc w myślach powierzchnię podłogi i rozmieszczając na niej swój planowany ładunek. Dwanaście lub piętnaście rzędów dzieci siedzących czwórkami jedno za drugim… jest mnóstwo miejsca. Desantowiec mógł wziąć na pokład dwa oddziały i uzbrojone poduszkowce lub cały szpital polowy. Z tyłu znajdowało się stanowisko pierwszej pomocy wyposażone w składane koje i przenośną kriokomorę ratunkową. Dendariański komandos-sanitariusz pospiesznie organizował swój kącik, zabezpieczając ekwipunek. Ubrani w bojowy strój żołnierze krzątali się cicho i sprawnie, mocowali i przypinali cały sprzęt. Na wszystko było miejsce i wszystko miało swoje miejsce.
Pilot wahadłowca czuwał już za sterami. Thorne zajął fotel drugiego pilota. On natomiast zasiadł przy stanowisku komunikacyjnym za nimi. Przez czołowe okno widział odległe gwiazdy o mocno zarysowanych krawędziach, bliżej mrugające kolorowe światełka jakichś tworów ludzkiej ręki, a tuż na skraju pola widzenia jasny plaster krzywizny planety. Zbliżał się do domu. W żołądku czuł niepokojące drżenie, spowodowane nie tylko stanem nieważkości. Miał wrażenie, jakby skronie ściskała mu pulsująca opaska.
Pilot powiedział do interkomu:
— Melduj stan z tyłu, Taura. Przed nami pięć minut lotu na orbitę na pełnym ciągu, potem spadamy.
Po chwili odezwał się głos Taury:
— W porządku. Ludzie przypięci, właz zamknięty. Jesteśmy gotowi. Można startować, powtarzam, można startować.
Thorne zerknął przez ramię i coś mu pokazał. Szybko zapiął pasy, w ostatniej chwili. Pasy werżnęły się głęboko w ciało, gdy zaczęło nim szarpać na boki i „Ariel” z dygotem ruszył na orbitę; w wahadłowcu dotkliwie odczuwali skutki przyspieszenia, które między pokładami dużego statku dzięki sztucznej grawitacji byłoby łagodniejsze lub w ogóle niezauważalne.
Pilot uniósł dłonie i nagle skierował ich w dół, jak gdyby był muzykiem grającym oszalałe crescendo. Kadłub zaczął wydawać jakieś głośne metaliczne hałasy. W odpowiedzi z przedziału za pokładem załogi rozległy się rozpaczliwe okrzyki.
Gdy mówili o spadaniu, mówili serio, pomyślał w panice. Gwiazdy i planety za przednią szybą wirowały, przyprawiając go o mdłości. Zamknął oczy; żołądek próbował wyjść z niego przez przełyk. Nagle odkrył ukrytą zaletę pełnego pancerza. Jeżeli podczas spadania człowiek narobi w spodnie z przerażenia, wszystkim zajmie się wewnętrzna instalacja skafandra i nikt się o niczym nie dowie.
Gdy weszli w jonosferę, wokół zewnętrznego kadłuba zaczęło gwizdać powietrze. Pasy próbowały go pokroić na plasterki jak jajko.
— Fajnie, co? — krzyknął Thorne, szczerząc zęby w wariackim uśmiechu; przy gwałtownej utracie szybkości miał zniekształconą twarz i łopotały mu wargi. Chyba kierowali się prosto w dół, tak przynajmniej skierowany był nos wahadłowca, choć fotel starał się człowiekiem cisnąć o sufit kabiny, roztrzaskując mu czaszkę i łamiąc kark.
— Mam nadzieję, że nic nie stoi nam na drodze! — zawołał wesoło pilot. — Nie zgłosiliśmy się przecież do żadnej kontroli lotów.
Wyobraził sobie zderzenie w powietrzu z ogromnym wahadłowcem pasażerskim… na pokładzie pięćset kobiet i dzieci… gigantyczna żółto-czarna eksplozja, wylatujące łukiem martwe ciała…
Przecięli terminator i znaleźli się w strefie cienia. Potem nastała ciemność, roztrącali chmury… coraz większe… wahadłowiec wibrował i ryczał jak oszalała tuba… mógłby przysiąc, że wciąż pikowali prosto w dół, choć nie miał pojęcia, jak pilot nie stracił orientacji w tej gwiżdżącej mgle.
Nagle w jednej chwili stanęli poziomo jak zwykły statek powietrzny, chmury mieli nad głową, a pod spodem światła miasta — jak klejnoty rozsypane na dywanie. I zaczęli lecieć w dół jak kamień. Czuł, jak coraz większa siła ściska mu kręgosłup. Znów usłyszał straszliwe metalowe zgrzyty, gdy wysunęły się nogi wahadłowca. Na dole wyrósł szereg na wpół oświetlonych budynków. Ciemny dziedziniec — Cholera, jesteśmy, to tul Budynki mieli już obok i nad sobą. Łup, chrup-chrup. Pewne lądowanie na sześciu nogach. Raptowna cisza zadźwięczała mu w uszach.
— Dobra, idziemy! — Thorne zerwał się z fotela z błyszczącymi oczyma i twarzą zarumienioną od żądzy krwi albo ze strachu, albo z obu tych powodów naraz.
Ruszył ciężko w dół trapu w ślad za dwunastką Dendarian. Jego wzrok prawie przywykł do ciemności, a wokół budynków było dość świateł, których blask wystarczająco rozpraszał chłodne i mgliste nocne powietrze, żeby wszystko wyraźnie widzieć. Krajobraz był pozbawiony kolorów, czarne cienie wydawały się złowrogie. Sierżant Taura gestami ręki rozdzieliła oddział. Nikt nie wydał najlżejszego dźwięku. Milczące twarze posrebrzało staccato błysków wewnątrz hełmów, które na holowidach z boku wizjera wyświetlały informacje. Dendarianka, z dodatkowymi teleskopami na hełmie, wzniosła się w powietrze na jednoosobowym motolocie. Osłona z góry.
Pilot został na pokładzie, a Taura odliczyła jeszcze czterech najemników. Dwóch zniknęło w ciemnościach jako zewnętrzna osłona desantowca, dwóch zostało przy wahadłowcu jako tylna straż. On i Thorne sprzeczali się o to. Thorne chciał zostawić więcej ludzi. On miał natomiast przeczucie, że będą potrzebowali jak najwięcej żołnierzy w żłobku klonów. Cywilna ochrona szpitala nie stanowiła specjalnego zagrożenia i zanim zjawi się tu lepiej uzbrojone wsparcie, upłynie trochę czasu. Wtedy Dendarianie zdążą już odlecieć, jeżeli uda się dość szybko zabrać na pokład klony. Przeklął się w myśli za krótkowzroczność, z jaką na Escobarze rozkazał zabrać tylko jeden oddział komandosów zamiast dwóch. Mógł zabrać więcej ludzi, ale miał na uwadze liczbę miejsc pasażerskich na „Arielu” i wyobrażał sobie, że będzie musiał oszczędzać regulator powietrza na statku na czas ucieczki. W grę wchodziło tyle różnych czynników.
Jego hełm wyświetlał mnóstwo kolorowych kodów, liczb i wykresów. Oglądał wszystko, ale widział je za krótko; zanim zdążył odczytać i zinterpretować jeden, ten znikał i pojawiał się nowy. Posłuchał rady Thorne’a i szeptem zmniejszył natężenie światła urządzenia do majaczącego w tle blasku. Odbiornik audio był zupełnie niezły. Nikt nie wdawał się w zbędne pogaduszki.
On, Thorne oraz siedmiu pozostałych Dendarian ruszyli truchtem, aby dotrzymać kroku długonogiej Taurze i po chwili znaleźli się między dwoma przylegającymi do siebie budynkami. Nastawiwszy hełm na częstotliwość, którą posługiwali się Bharaputranie, usłyszał, że działają komunikatory strażników ochrony. Najpierw usłyszał: „Co jest, do diabła? Słyszałeś to? Joe, sprawdź sektor czwarty”, potem jakieś poruszenie, które stanowiło reakcję na polecenie. Był pewien, że usłyszy więcej wymiany zdań, lecz nie zamierzał czekać bezczynnie.
Doszli za róg. To tu. Trzypiętrowy ładny biały budynek z mnóstwem roślin i zadbanym otoczeniem, dużymi oknami oraz balkonami. Nie bardzo przypominał szpital ani też dormitorium; jego przeznaczenie na pierwszy rzut oka nie było jasne. W jacksońskiej obłudnej nowomowie nazywał się „Domem życia”. Dom śmierci. Stary kochany dom. Bardzo znajomy i jednocześnie bardzo obcy. Kiedyś wydawał mu się wspaniały. Teraz wydawał mu się… mniejszy niż kiedyś.
Taura uniosła łuk plazmowy, ustawiła szeroką wiązkę i usunęła zamknięte drzwi frontowe, pryskając wokół pomarańczowymi, białymi i błękitnymi strumieniami tłuczonego szkła. Zanim szklane grudki zdążyły przygasnąć, najemnicy wpadli do środka, rozdzielając się na dwie grupy. Jeden z nich zajął stanowisko na parterze. Rozdźwięczały się alarmy ostrzegawcze oraz przeciwpożarowe: Dendarianie uciszali mijane głośniki plazmą, nie zatrzymując się, ale w głębi budynku odzywały się nowe, więc jazgot, choć stłumiony, wcale nie ustawał. Przejście utrudniała im instalacja, z której tryskały kłęby pary.
Dogonił komandosów. W korytarzu przed nimi zjawił się bharaputrański strażnik w brązowo-różowym uniformie. Trzy ogłuszacze Dendarian położyły go dokładnie w chwili, gdy strzał z jego broni trafił w sufit.
Taura i dwie Dendarianki wjechały rurą windową na trzecie piętro; inny żołnierz minął je, chcąc dostać się na dach. Mark poprowadził Thorne’a i dwóch pozostałych komandosów na drugie piętro i korytarzem w lewo. Natknęli się na dwie nieuzbrojone dorosłe osoby, w tym odzianą w koszulę nocną kobietę, która nakładała szlafrok; oboje zostali ogłuszeni, gdy tylko się pojawili. To tu. Za tymi podwójnymi drzwiami. Były zamknięte, ale ktoś walił w nie od środka.
— Wyłamiemy drzwi! — zawołał Thorne. — Odsuńcie się, bo możecie przypadkiem oberwać! — Łomotanie ustało. Thorne skinął głową. Komandos ustawił łuk plazmowy na wąską wiązkę i przeciął metalowy rygiel. Thorne kopniakiem otworzył drzwi.
Młody człowiek o jasnych włosach cofnął się o krok, przypatrując się w zaskoczeniu Thorne’owi.
— Nie jesteście strażakami.
W korytarzu za plecami blondyna kłębiła się grupa wysokich chłopców. Dobrze wiedział, że to gromadka dziesięciolatków, ale nie był pewien, czy nie trzeba o tym przypomnieć żołnierzom. Chłopcy byli różnego wzrostu i budowy ciała, a także najrozmaitszych ras; mozaika ludzkich typów zaskakiwała, choć ogród i fontanny w tle mógł sugerować, że spotka się tu wyłącznie młodych bogów greckich. Cóż, ci, na których wzór ich stworzono, legitymowali się bogactwem, nie urodą. Mimo to wszystkie klony promieniały zdrowiem w takim stopniu, w jakim pozwalał ich materiał genetyczny. Wszystkie miały jednakowe piżamy złożone z szortów i brązowych tunik.
— Idź — syknął Thorne, wypychając go do przodu. — Mów do nich.
— Ustal, ilu ich jest — rzucił, mijając go z boku.
— Dobra.
Tysiące razy powtarzał sobie w myślach, co ma powiedzieć w tej wielkiej chwili, ćwicząc mnóstwo wersji. Wiedział jednak na pewno, że nie rozpocznie od: „Jestem Miles Naismith”. Serce tłukło mu się w piersi. Nabrał głęboki haust powietrza.
— Jesteśmy Najemnikami Dendarii i przyszliśmy was uratować.
Na twarzy chłopca odmalowały się naraz obrzydzenie, strach i pogarda.
— Wyglądasz jak grzyb — rzekł obojętnym tonem.
To było zupełnie… nieprzewidziane. Miał tysiąc odpowiedzi, ale zupełnie się nie orientował, jak zareagować na coś takiego. Chociaż w hełmie i całym rynsztunku pewnie wyglądał jak duży i szary… nie jak bohater, na jakiego chciał wyglądać.
Zdjął hełm, zdarł z głowy kaptur i wyszczerzył zęby. Chłopiec wzdrygnął się.
— Posłuchajcie mnie, klony! — wrzasnął. — Tajemnica, o której szeptano i o której może słyszeliście, jest prawdą! Każdego z was po kolei czeka śmierć z rąk chirurgów Domu Bharaputra. Włożą wam do głowy czyjś mózg, a wasz własny wyrzucą. Tak właśnie kończą wasi koledzy, kiedy odchodzą stąd jeden po drugim — są bez litości mordowani. Zabierzemy was na Escobar, gdzie znajdziecie bezpieczne schronienie…
W korytarzu nie było wszystkich chłopców, a teraz jeszcze niektórzy z tyłu zaczęli uciekać i kryć się w pokojach. Podniósł się szmer, który po chwili przerodził się w krzyki i wrzaski. Jakiś ciemnowłosy chłopiec usiłował przemknąć obok nich do korytarza za dużymi podwójnymi drzwiami, lecz komandos zatrzymał go klasycznym chwytem. Młodzieniec krzyknął z bólu i zdumienia, a cały tłum cofnął się wstrząśnięty. Chłopak bezskutecznie szamotał się w żelaznym uścisku żołnierza, który wyglądał na zdenerwowanego, niepewnego i spoglądał na dowódcę, jak gdyby oczekiwał dalszych rozkazów.
— Przyprowadźcie swoich kolegów i chodźcie za mną — krzyknął zrozpaczony Mark za umykającymi chłopcami. Blondyn obrócił się na pięcie i pobiegł sprintem.
— Nie sądzę, żeby nam zaufali — rzekł Thorne. Na bladej twarzy hermafrodyty malowało się napięcie. — Łatwiej byłoby ich wszystkich ogłuszyć i zanieść na pokład. Nie możemy sobie pozwolić na marnowanie czasu, zwłaszcza przy takiej słabej osłonie z zewnątrz.
— Nie…
Ktoś wzywał go w eterze. Pospiesznie włożył hełm na głowę. Przez gwar wielu mówiących jednocześnie osób przebił się głęboki głos sierżant Taury, wzmocniony selektywnie przez jej kanał.
— Admirale, potrzebujemy pana pomocy.
— Co się stało?
Jej odpowiedź zagłuszył meldunek kobiety na motolocie.
— Admirale, kilka osób schodzi po balkonach budynku, w którym pan przebywa. Od północy zbliża się grupa czterech strażników Bharaputry.
Gorączkowo przeszukiwał kanały, aż wreszcie ten, który pozwalał na komunikowanie się z osłoną powietrzną.
— Nie pozwólcie nikomu uciec!
— Jak mam ich zatrzymać? — W głosie Dendarianki zabrzmiała cierpka nuta.
— Ogłuszaczem — postanowił bezradnie. — Zaczekaj! Nie ogłuszaj nikogo, kto schodzi z balkonu, zaczekaj, aż znajdzie się na ziemi.
— Mogę nie mieć dobrej pozycji do strzału.
— Postaraj się. — Przełączył się z powrotem do Taury. — O co chodzi, sierżancie?
— Musi pan przyjść porozmawiać z tą stukniętą dziewczyną. Tylko pan może ją przekonać.
— Tu na dole… niezupełnie panujemy nad sytuacją.
Thorne przewrócił oczami. Schwytany chłopiec walił bosymi piętami w golenie dendariańskiego komandosa. Thorne ustawił ogłuszacz na najniższą moc i dotknął nim karku szarpiącego się chłopca. Ten drgnął konwulsyjnie i zawisł bezwładnie w ramionach żołnierza. Nie stracił jednak przytomności i zaczął płakać.
Tymczasem Marka nagle obleciał tchórz.
— Spędź ich razem — powiedział do Thorne’a. — Wszystko jedno jak. Idę pomóc sierżant Taurze.
— Idź — warknął Thorne tonem, w którym wyraźnie słychać było nieposłuszeństwo. Odwrócił się, zbierając swoich ludzi. — Ty i ty, weźcie ich z tej strony, ty — z tamtej. Przebijcie się przez tamte drzwi…
Zrejterował sromotnie na dźwięk rozbijanego plastiku.
Na górze było ciszej. Dziewczynek trzymano tu mniej niż chłopców, podobnie jak w jego czasach. Często zastanawiał się dlaczego. Przekroczył potężne ciało ogłuszonej strażniczki i kierując się holowidową mapą, zmierzał do sierżant Taury.
Kilkanaście dziewcząt siedziało ze skrzyżowanymi nogami na podłodze, trzymały ręce na karku. Mierzono do nich z dendariańskiego ogłuszacza. Miały takie same tuniki i szorty jak chłopcy, tylko z różowego jedwabiu. Wyglądały na przestraszone, ale przynajmniej nie robiły hałasu. Wszedł do bocznego pokoju, gdzie zastał Taurę i jeszcze jednego komandosa, stali naprzeciw wysokiej dziewczyny-kobiety typu eurazjatyckiego, która siedziała przy konsoli z założonymi rękoma. W miejscu, gdzie powinna znajdować się płyta holowidu, ziała dziura, która dymiła po zetknięciu z ogniem plazmowym.
Kiedy wszedł, Eurazjatka odwróciła głowę w jego stronę, potrząsając długimi czarnymi włosami, po czym z powrotem spojrzała na Taurę.
— Ale cyrk! — Jej głos przepełniała pogarda.
— Nie umiemy przemówić jej do rozumu — powiedziała Taura z dziwnym niepokojem.
— Dziewczyno. — Skinął jej przelotnie głową. — Jeśli tu zostaniesz, będziesz zimnym trupem. Jesteś klonem. Ciało ukradnie ci twój pierwowzór. Usuną ci mózg i zniszczą. Być może niedługo.
— Wiem — odparła wyniośle, jak gdyby był bełkoczącym idiotą.
— Co? — Szczęka mu opadła ze zdumienia.
— Wiem o tym. Godzę się na swój los. Tak postanowiła moja pani. Moim zadaniem jest wiernie służyć mojej pani. — Uniosła podbródek, a w jej oczach na chwilę pojawił się rozmarzony wyraz uwielbienia. Nie miał pojęcia, co tak zachwyciło dziewczynę.
— Połączyła się z ochroną Domu — zameldowała lapidarnie Taura, wskazując dymiący holowid. — Opisała nas, nasz sprzęt, podała im nawet szacunkową wielkość oddziału.
— Nie odbierzecie mnie mojej pani — oświadczyła chłodno dziewczyna, kiwając głową. — Strażnicy was złapią i mnie uratują. Jestem bardzo ważna.
Jak, u diabła, Bharaputranom udało się przenicować jej mózg? I czy uda mu się to odkręcić w ciągu niecałych trzydziestu sekund? Nie sądził.
— Sierżancie. — Wziął głęboki oddech i z głośnym westchnieniem, osobliwie wysokim głosem wydał rozkaz: — Ogłuszyć ją.
Eurazjatka chciała się uchylić, ale zwalista sierżant miała błyskawiczny refleks. Wiązka z ogłuszacza trafiła dziewczynę dokładnie między oczy w momencie, gdy starała się uskoczyć z linii strzału. Taura przesadziła konsolę i chwyciła małą, nim ta zdążyła uderzyć głową w podłogę.
— Mamy wszystkie? — zapytał.
— Zanim odcięliśmy drogę, co najmniej dwie zeszły tylnymi schodami — zameldowała Taura, marszcząc brwi.
— Jeśli będą chciały wyjść z budynku, zostaną ogłuszone — uspokoił ją.
— A jeżeli ukryją się na dole? Trochę potrwa, zanim je znajdziemy. — Jej żółtobrązowe oczy uciekły w bok, by sprawdzić czas na chronowyświetlaczu wewnątrz hełmu. — Powinniśmy już być w drodze do wahadłowca.
— Jeszcze chwileczkę. — Mozolnie przerzucał kanały, dopóki z powrotem nie odnalazł Thorne’a. Słychać było niewyraźnie, jak ktoś w tle krzyczy: „…kinsynu! Ty mały…”.
— Co? — warknął udręczonym głosem Thorne. — Zebraliście już wszystkie dziewczynki?
— Jedną trzeba było ogłuszyć. Taura ją poniesie. Słuchaj, ustaliłeś liczbę wszystkich klonów?
— Tak, wziąłem z konsoli dozorcy: trzydziestu ośmiu chłopców i szesnaście dziewczynek. Brakuje czterech chłopców, którzy prawdopodobnie zeszli przez balkon. Philippi potwierdziła obecność trzech, ale mówi, że nie zauważyła czwartego. A u was?
— Sierżant Taura melduje, że dwie dziewczynki zeszły na dół tylnymi schodami. Uważajcie na nie. — Zerknął w górę, wyglądając zza holowidowego wyświetlacza, którego obraz wirował jak zorza polarna. — Komandor Thorne mówi, że powinno ich tu być szesnaście.
Taura wychynęła na korytarz, przez chwilę poruszała bezgłośnie ustami, po czym cofnęła się do pokoju, zatrzymując wzrok na Eurazjatce.
— Wciąż brakuje jednej. Kesterton, przejdź się po piętrze, sprawdź szafki i pod łóżkami.
— Tak jest, sierżancie. — Dendarianka pobiegła wypełnić rozkaz.
Ruszył za nią. W uszach rozbrzmiewał mu natarczywy głos Thorne’a:
— Pospieszcie się tam! To miał być szybki atak i ucieczka, pamiętasz? Nie mamy czasu na zbieranie zabłąkanych owieczek!
— Zaczekaj, do diabła.
W trzecim przeszukiwanym pokoju Dendarianka zajrzała pod łóżko i zawołała:
— Ha! Mam ją, sierżancie.
Zanurkowała, chwyciła parę wierzgających nóg i szarpnęła. Wyciągnięta na światło zdobycz okazała się niską dziewczynkąkobietą w różowej zawiązywanej z tyłu tunice oraz szortach. Bezradnie wydawała ciche rozpaczliwe dźwięki, jak gdyby straciła nadzieję, że krzykiem może sprowadzić pomoc. Jej platynowe włosy spływały kaskadą na plecy, lecz cechą, która jeszcze bardziej rzucała się w oczy, był oszałamiający biust. Napięty jedwab tuniki ledwie mógł pomieścić dwie olbrzymie krągłości. Dziewczyna uklękła, a potem przysiadła na piętach, uniesionymi rękami podtrzymując nieco wydatne fragmenty swej figury, jak gdyby jeszcze się nie przyzwyczaiła, że je ma.
Dziesięciolatka. Niech to szlag. Wyglądała na dwadzieścia lat. Taka monstrualna hipertrofia nie mogła być naturalna. Klientka — jej pierwowzór — musiała zamówić modelowanie ciała. Wolała, żeby cierpienia związane z operacją i zabiegami na metabolizmie znosił klon. Cieniutka talia, szerokie biodra… przesadnie wybujała fizyczna kobiecość nasuwała podejrzenia, że pierwowzorem może być osoba transseksualna po zmianie płci. Prawie na pewno. Data operacji została już zapewne wyznaczona.
— Nie, odejdźcie — chlipała. — Odejdźcie, zostawcie mnie w spokoju… matka po mnie przyjedzie. Matka przyjedzie po mnie jutro. Odejdźcie, zostawcie mnie w spokoju, spotkam się z moją mamą…
Od jej płaczu i widoku wstrząsanej szlochem… piersi zaraz oszaleję, pomyślał.
— Tę też ogłuszyć — wychrypiał. Będą ją musieli nieść, ale przynajmniej nie będą musieli jej słuchać.
Tak jak on Dendarianka wyglądała na osłupiałą ze zdumienia i zażenowaną groteskową budową dziewczyny.
— Biedna lalka — szepnęła i musnęła jej szyję ogłuszaczem. Dziewczyna runęła naprzód, rozpłaszczając się na podłodze.
Tymczasem Mark usłyszał, że ktoś znów wzywa go przez hełm, choć nie był pewien, czyj to głos.
— Panie admirale, właśnie ogniem ogłuszaczy odrzuciliśmy ekipę strażaków Domu Bharaputry. Nie mieli ochraniaczy. Ale ludzie ze służb bezpieczeństwa, którzy tu idą, mają. Wysyłają nowe oddziały, ciężej uzbrojone. Niedługo skończy się ta zabawa z ogłuszaczami.
Przełączając wyświetlacz w hełmie z obrazu, starał się zlokalizować komandosa na siatce mapy. Zanim mu się jednak udało, rozległ się zdyszany głos Dendarianki, która osłaniała ich z powietrza.
— Z południa okrąża wasz budynek ciężkozbrojny oddział Bharaputran, panie admirale. Musicie stamtąd jak najszybciej wyjść. Zaraz zrobi się bardzo nieprzyjemnie.
Dał znak Dendariance, żeby wyniosła z sypialni ogłuszoną dziewczynęlalkę, a sam wyszedł za nimi.
— Sierżancie Tauro — zawołał. — Słyszałaś ten meldunek?
— Tak jest. Zabierajmy się stąd.
Sierżant Taura przerzuciła sobie Eurazjatkę przez jedno ramię, a blondynkę przez drugie, lecz to brzemię najwyraźniej nie stanowiło dla niej odczuwalnego ciężaru; potem pognali stadko przerażonych dziewcząt w dół po schodach. Taura kazała im iść w parach i miały trzymać się za ręce, tak więc stanowiły kolumnę lepiej zorganizowaną, niż przypuszczał. Kiedy skierowali je do dormitorium chłopców, wśród dziewczynek podniósł się szmer przestrachu.
— Nie wolno nam tu wchodzić — zaprotestowała jedna ze łzami w oczach. — Będziemy miały kłopoty.
W korytarzu leżało na wznak sześciu ogłuszonych chłopców, a dwudziestu kilku pozostałych stało opartych o ścianę z rozstawionymi szeroko nogami i uniesionymi ramionami, jakby zamierzano ich obszukać. Kilku zdenerwowanych komandosów pokrzykiwało na nich, nie pozwalając się im ruszyć. Niektórzy chłopcy wyglądali za wzburzonych, inni płakali, lecz wszyscy byli śmiertelnie przerażeni.
Obrzucił skonsternowanym spojrzeniem stos ofiar ogłuszacza.
— Jak my ich wszystkich zabierzemy?
— Niech inni ich poniosą — odezwała się Taura. — Będziemy mieć wolne ręce, a oni nie. — Ostrożnie położyła swój ciężar na końcu rzędu ciał.
— Dobrze — odrzekł Thorne, z trudem odrywając zaintrygowany wzrok od kształtów blond lalki. — Worley, Kesterton, cho… — Urwał, ponieważ w tym samym momencie na wszystkich kanałach w hełmach usłyszeli przebijającą się przez zakłócenia wiadomość od Dendarianki na motolocie.
— Sukinsyn, ma wahadłowiec… uważajcie, z lewej… — krzyczała, po czym jej głos utonął w zakłóceniach. — Och, niech to jasny szlag… — Później nastąpiła cisza wypełniona tylko szumem.
Gorączkowo przebiegał pasma, szukając jakiegokolwiek odczytu z jej hełmu. Lokalizator wciąż działał, umiejscawiając ją między dwoma budynkami na tyłach dziedzińca, na którym wylądował desantowiec. Na odczycie medycznym znalazł czyste poziome linie. Nie żyje? Niemożliwe, powinien być przynajmniej skład chemiczny krwi… szum, pusty obraz, który pokazywał tylko nocną mgłę — wreszcie podsunął mu odpowiedź. Phillipi straciła hełm. Nie był w stanie ocenić, co poza nim mogła stracić.
Thorne usiłował wywołać pilota wahadłowca, potem tylną straż, ale mimo wielokrotnych prób nie uzyskał odpowiedzi. Zaklął.
— Sam spróbuj.
On także zlokalizował tylko puste kanały. Dwóch innych Dendarian z osłony zewnętrznej wdało się w wymianę ognia z ciężkozbrojnym oddziałem bharaputrańskim, o którym meldowała wcześniej Phillipi.
— Trzeba iść na zwiad — mruknął pod nosem Thorne. — Sierżancie Tauro, przejmiesz tu dowództwo, przygotuj dzieci do wymarszu. Ty… — Zorientował się, że te słowa skierowane są do niego; dlaczego Thorne nie nazywa go już „admirałem” ani „Milesem”? — Chodź ze mną. Sumner, osłaniaj nas.
Thorne ruszył, biegnąc ile sił w nogach; on, pozostając coraz bardziej w tyle, przeklinał swoje krótkie nogi. W dół rurą windową, potem przez jeszcze gorące drzwi, za ciemny budynek i między dwa inne. Dogonił hermafrodytę, który przywarł płasko do ściany budynku na skraju boiska.
Wahadłowiec nadal tam stał, nie nosił śladów widocznych uszkodzeń — z pewnością żadna ręczna broń nie mogła przebić utwardzonego pancerza. Trap była podniesiony, właz zamknięty. W cieniu pod ramieniem skrzydła leżał jakiś ciemny kształt — powalony Dendarianin czy nieprzyjaciel? Szepcząc przekleństwa, Thorne wstukał kod do płytki kontrolnej komputera, przymocowanej do lewego przedramienia. Otworzył się właz, z którego wysunął się jęzor trapu z jękiem serwozamków. Wciąż nie odpowiadał żaden człowiek.
— Wchodzę — powiedział Thorne.
— Komandorze, według zasad procedury to moje zadanie — zaoponował komandos, któremu Thorne kazał ich osłaniać; zajął punkt obserwacyjny za dużym betonowym klombem, gdzie rosło drzewo.
— Nie tym razem — odparł surowym tonem hermafrodyta. Urywając dyskusję, pomknął naprzód zygzakiem, później prosto na trap i do środka, wyciągając po drodze łuk plazmowy. Zaraz potem usłyszeli w hełmach jego głos:
— Teraz, Sumner.
Nieproszony Mark pobiegł za Sumnerem. W wahadłowcu panowała nieprzenikniona ciemność. Wszyscy trzej zapalili reflektory na hełmach, w których blasku migały ich białe palce. Wszystko wydawało się w porządku, lecz drzwi do kabiny pilota były zamknięte.
Thorne dał milczący znak komandosowi, by stanął w pozycji do strzału z drugiej strony, tak że cel, jakim była przegroda między wnętrzem kadłuba a pokładem załogi, znalazł się między nimi. Stanął za Thorne’em, który wstukał następny kod w płytkę na przedramieniu. Drzwi uchyliły się z potępieńczym jękiem, potem zadygotały i zacięły się.
Z kabiny buchnęła fala gorąca jak z pieca hutniczego. Do rozżarzonego przedziału dostał się tlen, toteż zapaliły się ocalałe łatwopalne elementy, wywołując niewielką pomarańczową eksplozję. Komandos nałożył maskę tlenową, chwycił zawieszoną na uchwycie w ścianie gaśnicę chemiczną i wycelował w pokład. Po chwili weszli za nim do środka.
Wszystko było spalone i spopielone. Urządzenia sterujące stopiły się, sprzęt komunikacyjny się zwęglił. Kabina wydzielała duszący odór toksycznych oparów pozostałych po utlenieniu syntetyków. Wyczuwali też jeden zapach organiczny. Zwęglonego mięsa. Gdy Mimes zobaczył to, co pozostało z pilota, odwrócił głowę i przełknął ślinę.
— Bharaputra nie ma… nie powinien mieć tu żadnej ciężkiej broni!
Thorne syknął, powstrzymując się od przekleństwa, i zauważył:
— Wrzucili tu kilka naszych min termicznych, zamknęli drzwi i uciekli. Pilota musieli najpierw ogłuszyć. Przez jednego sprytnego sukinsyna… nie mieli ciężkiej broni, więc skorzystali po prostu z naszej. Odciągnęli albo zaatakowali moją straż, potem wdarli się do środka i uziemili nas. Nie zadali sobie nawet trudu, żeby wymyślić jakąś pułapkę… teraz spokojnie mogliby to zrobić. Ta maszyna już nie poleci. — W białych świetle lamp na hełmach twarz Thorne’a wyglądała jak wyrzeźbiona w czaszce maska.
Panika ścisnęła Marka za gardło.
— Co teraz zrobimy, Bel?
— Wycofamy się do budynku. Zabezpieczymy się, wystawimy straże. Wykorzystamy zakładników do wynegocjowania warunków kapitulacji.
— Nie!
— Masz lepszy pomysł, Miles? — Thorne zgrzytnął zębami. — Sądzę, że nie.
Wstrząśnięty żołnierz wpatrywał się w hermafrodytę.
— Komandorze… — Spoglądał to na jednego, to na drugiego. — Admirał nas z tego wyciągnie. Nieraz byliśmy już w większych opałach.
— Nie tym razem. — Thorne wyprostował się, a w jego głosie zabrzmiała nuta udręki. — Moja wina — muszę ponieść pełną odpowiedzialność… to nie jest nasz admirał. To jego bratklon, Mark. Podszył się pod niego, ale wiedziałem o tym od dawna. Zorientowałem się, zanim jeszcze usiedliśmy, zanim ruszyli na nas pierwsi Jacksończycy. Sądziłem, że samemu uda mi się przeprowadzić tę akcję i nikt nas nie złapie.
— Hę? — Oszołomiony komandos zamrugał z niedowierzaniem. Podobną minę mógłby mieć klon poddawany narkozie.
— Nie możemy… nie możemy zdradzić tych dzieci i zostawić w rękach Bharaputry — zachrypiał Mark. Błagał.
Thorne włożył gołą rękę w kupkę zwęglonej mazi przyklejonej do tego, co kiedyś było fotelem pilota.
— Kto tu kogo zdradził? — Przejechał mu dłonią po twarzy, pozostawiając czarną i grubą smugę, sięgającą od policzka do brody. — Kto kogo zdradził? — powtórzył szeptem. — Masz — jakiś — lepszy — pomysł?
Mark drżał na całym ciele, mając w głowie absolutną białą pustkę. Gorące węglowe znamię na twarzy piekło jak blizna.
— Wycofujemy się do budynku — rzekł Thorne. — Na mój rozkaz.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
— Bez podwładnych — rzekł stanowczo Miles. — Chcę rozmawiać z szefem, koniec i kropka. A potem zabierać się stąd jak najszybciej.
— Ciągle próbuję — powiedziała Quinn. Siedzieli w kabinie dowodzenia „Peregrine’a”. Elli odwróciła się z powrotem do konsoli, która w tej chwili pokazywała twarz wysokiego oficera służb bezpieczeństwa Bharaputry, i na nowo zaczęła go przekonywać.
Miles odchylił się na krześle, opierając stopy w butach płasko na podłodze i spokojnie kładąc ręce na nafaszerowanych urządzeniami sterującymi oparciach. Spokój i opanowanie. To była jego strategia, jedyna, jaka mu teraz pozostała. Gdyby zdążył dziewięć godzin wcześniej… przeklinał każdą chwilę zwłoki w ciągu ostatnich pięciu dni, w czterech językach, dopóki nie zabrakło mu inwencji w wymyślaniu inwektyw. Nie oszczędzając na paliwie, pruli „Peregrine’em”, uzyskując maksymalne przyspieszenia i prawie odrobili stratę do „Ariela”. Prawie. Dzięki przewadze Mark miał dość czasu, by wpaść na zły pomysł i obrócić go w katastrofę. Ale nie tylko Mark. Miles nie był już zwolennikiem teorii, według której katastrofa ma zawsze jednego bohatera. Do tak całkowitej klęski mogło dojść tylko przy współpracy grupy kilkudziesięciu osób. Miał wielką ochotę porozmawiać na osobności z Belem Thorne’em, najlepiej — jak najszybciej. Nie sądził, że on okaże się równie niebezpieczny dla otoczenia jak sam Mark.
Rozejrzał się po kabinie, odczytując najnowsze informacje z wyświetlaczy holowidowych. „Ariel” był z tego wyłączony, pod ostrzałem uciekł na Stację Fella pod dowództwem zastępcy Thorne’a, porucznika Harta. Teraz blokowało go sześć okrętów bharaputrańskich sił bezpieczeństwa, zaczajonych za strefą Fella. Dwa inne statki Bharaputry eskortowały „Peregrine’a” na orbicie. Była to siła symboliczna; „Peregrine” dysponował cięższym uzbrojeniem. Równowaga uległaby zachwianiu, gdyby na horyzoncie zjawili się wszyscy towarzysze Bharaputry. Gdyby nie udało mu się przekonać barona Bharaputry, że to nie będzie konieczne.
Na holowidowym wyświetlaczu włączył widok sytuacji na dole, tak jak go w tej chwili interpretowały komputery taktyczne „Peregrine’a”. Zewnętrzny układ kompleksu medycznego był widoczny jak na dłoni nawet z orbity, ale Miles nie miał szczegółowego schematu wnętrza, który by się przydał, gdyby miał zaplanować sprytny atak. Nie będzie sprytnego ataku. Negocjacje i przekupstwo… skrzywił się na myśl o kosztach, jakie go czekały. Bel Thorne, Mark, Oddział Zielonych i mniej więcej pięćdziesiątka bharaputrańskich zakładników od ośmiu godzin byli uwięzieni w jednym budynku, odcięci od zniszczonego wahadłowca. Pilot wahadłowca nie żył, trzech komandosów odniosło rany. Miles przysiągł sobie w duchu, że Bel zapłaci za to utratą dowództwa.
Niedługo na dole będzie świtać. Dzięki Bogu Bharaputranie ewakuowali wszystkich cywilów z pozostałej części kompleksu, lecz w zamian sprowadzili liczne oddziały służby bezpieczeństwa i masę sprzętu. Od szturmu powstrzymywała ich jedynie groźba, że bezcennym klonom może stać się jakaś krzywda. Niestety nie będzie mógł negocjować z pozycji siły. Tylko spokój.
Quinn, nie odwracając się, dała mu znak uniesioną ręką. Przygotuj się. Sprawdził szybko, jak wygląda. Szary polowy mundur oficerski wisiał na nim jak na wieszaku, ponieważ pożyczył go od (nie licząc siebie) najniższej osoby na „Peregrinie”, kobiety z oddziału technicznego, która miała metr pięćdziesiąt wzrostu. Miał tylko połowę odpowiednich dystynkcji. Ostentacyjna niechlujność mogła należeć do cech dowódcy, ale żeby być skutecznym, potrzebował jeszcze jakiegoś punktu oparcia. Będzie musiał czerpać siłę z tłumionej wściekłości i buzującej adrenaliny. Gdyby nie biochip wszczepiony w nerw błędny, dawne wrzody już dawno spowodowałyby perforację żołądka. Otworzył swoją konsolę, na którą Quinn przełączyła rozmowę, i czekał.
Błysnęło i nad płytką talerza pojawił się wizerunek mężczyzny marszczącego brwi. Ciemne włosy miał ściągnięte w węzeł spięty złotym kółeczkiem, co podkreślało wydatne kości policzkowe. Miał na sobie ciemnobrązową jedwabną tunikę, a poza kółkiem nie nosił żadnej biżuterii. Zdrowa oliwkowa cera zdradzała, że liczy sobie około czterdziestu lat. Pozory jednak myliły. W istocie musiał poświęcić całe życie, aby walką i sprytem zdobyć bezdyskusyjne przywództwo jednego z jacksońskich Domów. Vasa Luigi, baron Bharaputra, co najmniej od dwudziestu lat nosił ciało klona. Widać było, że bardzo o nie dbał. Trudny czas następnej operacji przeszczepu mózgu mógł być podwójnie niebezpieczny dla kogoś, kogo władzy pożądało wielu bezwzględnych podwładnych. Z tym człowiekiem nie ma żartów, uznał Miles.
— Tu Bharaputra — oznajmił odziany w brąz mężczyzna. Istotnie, on i jego Dom ze względów praktycznych stanowili jedność.
— Tu Naismith — rzekł Miles. — Dowodzący Wolną Najemną Flotą Dendarii.
— Chyba jednak nie do końca — zauważył łaskawie Vasa Luigi.
Miles obnażył w uśmiechu zaciśnięte zęby, starając się nie zarumienić.
— Otóż to. Naturalnie, wiadomo panu, że nie udzieliłem zgody na ten atak?
— Wiadomo mi, że pan tak twierdzi. Gdyby to dotyczyło mnie, nie obawiałbym się przyznać, że zdarza mi się nie panować nad własnymi podkomendnymi.
To haczyk. Tylko spokojnie.
— Musimy ustalić fakty. Jeszcze nie stwierdziłem, czy komandor Thorne został namówiony, czy po prostu oszukany przez mojego klona-bliźniaka. W każdym razie to pański twór z powodu jakichś sentymentów wrócił do rodzinnego domu, żeby spróbować zemścić się na panu, baronie. Ja jestem tylko bezstronnym widzem, który stara się uporządkować sytuację.
— Pan — baron Bharaputra zamrugał jak jaszczurka — również wygląda osobliwie. Ale nie jest pan naszym dziełem. Skąd pan pochodzi?
— To ważne?
— Być może.
— Wobec tego nie udzielę panu tej informacji za darmo. Coś za coś. — To należało do dobrych obyczajów w Obszarze Jacksona; baron bez urazy skinął głową. Zbliżali się do zawarcia Umowy, choć może jeszcze strony nie były sobie równe. Bardzo dobrze.
Jednak baron wcale nie zaczął wypytywać o historię rodzinną Milesa.
— Czego więc pan ode mnie chce, admirale?
— Pragnę panu pomóc. Gdyby dano mi wolną rękę, mógłbym wyciągnąć swoich ludzi z tej nieszczęsnej kabały na dole, przy minimalnych stratach w ludziach Bharaputry i jak najmniejszych zniszczeniach. Cicho i sprawnie. Mógłbym nawet rozważyć zwrot pewnych kosztów związanych ze zniszczeniami dokonanymi dotychczas, oczywiście w granicach rozsądku.
— Nie potrzebuję pańskiej pomocy, admirale.
— Potrzebuje pan, jeżeli chce pan ograniczyć własne koszty.
Vasa Luigi zmrużył oczy w zamyśleniu.
— To groźba?
Miles wzruszył ramionami.
— Wręcz przeciwnie. Możemy ponieść albo niskie, albo bardzo wysokie koszty. Ja raczej wolałbym niskie.
Baron spojrzał gdzieś w bok, na kogoś lub coś poza zasięgiem obrazu holowidowego.
— Przepraszam na chwilę, admirale. — Jego twarz zniknęła, ustępując miejsca obrazowi kontrolnemu.
Quinn podeszła do Milesa.
— Myślisz, że będziemy mogli uratować te biedne klony?
Przejechał palcami przez włosy.
— Do diabła, Elli, na razie cały czas próbuję wyciągnąć stamtąd Oddział Zielonych! A co do klonów, to wątpię.
— Szkoda. Taki kawał drogi.
— Słuchaj, jeśli będę miał ochotę podjąć krucjatę, mogę to zrobić bliżej domu, nie muszę lecieć na Jacksona. Co roku znacznie więcej niż pięćdziesięcioro dzieci ginie w zapadłych wioskach Barrayaru z powodu podejrzeń, że są mutantami. Nie stać mnie na taką… donkiszoterię jak Marka. Nie wiem, skąd przyszedł mu do głowy ten pomysł, na pewno nie wziął go od Bharaputran. Ani Komarrczyków.
Quinn uniosła brwi; otworzyła usta, lecz zaraz zamknęła, jakby się rozmyśliła, a potem posłała mu ironiczny uśmiech. Jednak po chwili powiedziała:
— Myślałam o Marku. Wciąż powtarzasz, że chcesz go nakłonić, żeby ci zaufał.
— Podarować mu klony? Chciałbym móc to zrobić. Tylko najpierw muszę zadusić go gołymi rękami, a wcześniej powiesić Bela Thorne’a. Mark to Mark, nic do niego nie mam, ale Bel powinien być mądrzejszy. — Bezsilnie zacisnął zęby. Słysząc jej słowa, oczyma wyobraźni ujrzał obydwa statki z wszystkimi klonami na pokładzie, triumfalnie opuszczające przestrzeń Obszaru Jacksona… grają na nosie złym Bharaputranom… Mark, jąkając się, dziękuje mu, patrzy na niego z podziwem… on zabiera wszystkich do domu, do Matki… to szaleństwo. Nieprawdopodobne. Może gdyby sam zaplanował wszystko od początku do końca… Na pewno jednak nie przeprowadziłby frontalnego ataku o północy bez żadnego wsparcia. Płyta holowidu znów zamigotała, więc dał znak Quinn, aby zniknęła z wizji. Pojawił się Vasa Luigi.
— Admirale Naismith. — Skinął głową. — Postanowiłem pozwolić panu wydać rozkaz swojej zbuntowanej załodze, żeby skapitulowała przed moimi oddziałami.
— Nie chciałbym narażać pańskich sił bezpieczeństwa na dalsze kłopoty, baronie. Przecież byli całą noc na nogach. Są zmęczeni, zdenerwowani. Sam zabiorę swoich ludzi.
— To niemożliwe. Ale daję panu gwarancję, że darujemy im życie. Później ustalimy wysokość kar za przestępstwa, jakich się dopuścili.
Okup. Stłumił w sobie gniew.
— To… jest pewne wyjście. Ale wysokość kar należy ustalić z góry.
— Pańska sytuacja raczej nie sprzyja dyktowaniu warunków.
— Chcę tylko, żebyśmy uniknęli nieporozumień, baronie.
Vasa Luigi zacisnął wargi.
— Świetnie. Szeregowi komandosi, dziesięć tysięcy dolarów betańskich za każdego. Oficerowie, dwadzieścia pięć tysięcy. Pański komandor hermafrodyta, pięćdziesiąt tysięcy, chyba że życzy pan sobie, abyśmy sami się nimi zajęli. Nie wiem, jaki pożytek mógł by pan mieć ze swojego, hm, bliźniaczego klona, więc zatrzymamy go w areszcie. W zamian odstąpię od roszczeń za zniszczenia. — Baron pokiwał głową, zadowolony z własnej hojności.
Z górą ćwierć miliona. W duchu Miles skulił się jak po uderzeniu. Cóż, pewnie dałoby się zrobić.
— Interesuje mnie jednak także klon. Jaką… cenę wyznacza pan za niego?
— Dlaczego pana interesuje? — zaciekawił się Vasa Luigi.
Miles wzruszył ramionami.
— To chyba oczywiste. Czyha na mnie mnóstwo niebezpieczeństw. Z całej partii klonów ocalałem tylko ja. Istnienie tego, którego nazywam Markiem, zaskoczyło mnie w równym stopniu jak jego moja osoba. Żaden z nas nie wiedział o drugim projekcie klonowania. Gdzie indziej tak szybko znajdę idealnego, hm, dawcę narządów?
Vasa Luigi rozłożył ręce.
— Możemy się umówić, że bezpiecznie go przechowamy.
— Gdybym go kiedykolwiek potrzebował, na pewno najważniejszy byłby czas. W takiej sytuacji obawiałbym się, że nagle może podskoczyć cena. Poza tym wypadki chodzą po ludziach. Proszę sobie przypomnieć, co spotkało klona biednego barona Fella, wyhodowanego zresztą u pana.
Miles miał wrażenie, że temperatura rozmowy gwałtownie spadła, co najmniej o dwadzieścia stopni. Ugryzł się w język. Widocznie w tych stronach tamto wydarzenie nadal trzymano w tajemnicy albo stanowiło bardzo drażliwą kwestię. Baron przypatrywał mu się jeśli nie z większym szacunkiem, to na pewno z większą podejrzliwością.
— Admirale, jeśli chce pan innego klona do celów transplantacji, trafił pan we właściwe miejsce. Ale ten klon nie jest na sprzedaż.
— Ten klon nie jest pańską własnością — warknął w odpowiedzi Miles. Za szybko. Nie — opanuj się. Spokojnie, ukryj prawdziwe myśli jak najgłębiej, graj dalej wazeliniarza, który chce dobić targu z baronem Bharaputrą i nie zbiera mu się od tego na wymioty. Tylko spokój. — Poza tym jest jeszcze dziesięcioletni okres realizacji zamówienia. Prawdopodobnie nie umrę z powodu podeszłego wieku w dalekiej przyszłości. Obawiam się śmierci nagłej, nieoczekiwanej. — Zamilkł, a potem wykrztusił bohatersko: — Oczywiście, w takiej sytuacji nie musi pan odstępować od zadośćuczynienia za zniszczenia.
— Niczego nie muszę robić, admirale — zauważył baron. Spokojnie.
Nie bądź tego taki pewien, jacksoński łajdaku.
— Po co panu akurat ten klon, baronie? Zważywszy na fakt, że z łatwością może stworzyć pan nowego.
— To wcale nie takie łatwe. Z jego kartoteki medycznej wynika, że stanowił spore wyzwanie. — Vasa Luigi pogładził palcem swój orli nos i uśmiechnął się niewesoło.
— Zamierza pan go ukarać? Żeby przestrzec innych złoczyńców?
— On bez wątpienia tak to odbierze.
A zatem istniał jakiś plan dotyczący Marka albo przynajmniej pomysł, który mógł przynieść korzyści.
— Mam nadzieję, że pański plan nie jest związany z naszym barrayarskim pierwowzorem. Tamten spisek dawno spalił na panewce. Wiedzą o mnie i o nim.
— Przyznaję, że interesują mnie jego powiązania z Barrayarem. Pańskie także. Z imienia, jakie pan przybrał, niezbicie wynika, że od dawna zna pan swoje pochodzenie. Jakie są pana stosunki z Barrayarem, admirale?
— Dość delikatne — przyznał. — Tolerują mnie, od czasu do czasu wyświadczam im jakąś przysługę, oczywiście, nie za darmo. Poza tym unikamy się nawzajem. Macki barrayarskiej Służby Bezpieczeństwa sięgają dalej niż wpływy Domu Bharaputra. Zapewniam pana, że lepiej nie wchodzić im w drogę.
Vasa Luigi uniósł brwi z uprzejmym niedowierzaniem.
— Pierwowzór i dwa klony… trzej identyczni bracia. Wszyscy tacy niscy. Przypuszczam, że razem stanowicie pełnego człowieka.
Uwaga zupełnie nie na temat; baron zarzucał sieć, prawdopodobnie w nadziei uzyskania informacji.
— Trzej, ale wcale nie tak identyczni — rzekł Miles. — Prawdziwy lord Vorkosigan jest podobno tępakiem. Mark, jak się obawiam, już zademonstrował swoje ograniczone możliwości. Ja natomiast jestem modelem ulepszonym. Moi konstruktorzy planowali przeznaczyć mnie do poważniejszych zadań, lecz nieco przedobrzyli, dlatego sam zacząłem wyznaczać sobie cele. Tej sztuczki nie posiadł chyba nikt z mojego rodzeństwa…
— Chciałbym móc porozmawiać z tymi konstruktorami.
— Podzielam pańskie pragnienie, ale to niemożliwe. Już nie żyją.
Baron zaszczycił go łaskawym uśmiechem.
— Zuchwały malec z ciebie, chłopcze.
Miles rozciągnął usta w uśmiechu, jednak nic nie powiedział.
Baron odchylił się na krześle i złożył dłonie, łącząc czubki palców.
— Moja propozycja pozostaje aktualna. Klon nie jest na sprzedaż. Ale co trzydzieści minut wysokość kar ulega podwojeniu. Radzę panu szybko przystać na tę umowę, admirale. Lepszej nie będzie.
— Muszę się skonsultować z oficerem księgowym floty. — Miles grał na zwłokę. — Niebawem odezwę się do pana.
— Jakżeby inaczej — mruknął z uśmieszkiem Vasa Luigi, zadowolony z własnej przebiegłości.
Miles gwałtownie przerwał połączenie i usiadł. Czuł drżenie w żołądku, z którego zdawały się rozchodzić gorące fale gniewu i upokorzenia.
— Ale księgowej floty tu nie ma — zauważyła Quinn odrobinę zdezorientowana. Istotnie porucznik Bonę opuściła Escobar z Bazem i resztą floty dendariańskiej.
— Nie podoba mi się… ten układ z baronem Bharaputra.
— A CesBez nie może uratować Marka później?
— To ja jestem CesBez.
Quinn nie mogła zaprzeczyć; zamilkła.
— Chcę mój pancerz bojowy — burknął nadąsany, garbiąc się na krześle.
— Mark go zabrał — powiedziała Quinn.
— Wiem. Mój półpancerz. Mój hełm naczelnego dowódcy.
— Też są u Marka.
— Wiem. — Uderzył z hałasem otwartą dłonią oparcie krzesła. Quinn wzdrygnęła się na ten dźwięk, który nagle rozdarł panującą w kabinie ciszę. — Więc chociaż hełm dowódcy oddziału!
— Po co? — spytała Quinn bezbarwnym głosem, w którym kryła się nuta niechęci. — Mówiłeś, że nie chcesz tu urządzać krucjaty.
— Sam ustalę warunki umowy z baronem. — Zerwał się na nogi. Coraz gorętsza krew huczała mu w uszach. — Chodź.
Pasy wpiły mu się boleśnie w ciało, gdy wahadłowiec odpalił blokady i zaczął szybko oddalać się od „Peregrine’a”. Miles zerknął ponad ramieniem pilota na krzywiznę planety przesuwającą się za oknem i dwa swoje wahadłowce myśliwskie, które odrywały się od macierzystego statku, aby ich osłaniać. Ruszył za nimi drugi desantowiec „Peregrine’a”, który także miał wziąć udział w zaplanowanym przez niego podwójnym ataku. Maleńki manewr mylący przeciwnika. Czy Bharaputranie dadzą się na to nabrać? Miał nadzieję. Z powrotem skupił uwagę na migających na wyświetlaczu hełmu danych globalnych.
W końcu nie dostał hełmu dowódcy oddziału. Zarekwirował za to osobisty sprzęt naziemny komandora należący do Eleny Bothari-Jesek, która pozostała w kabinie dowodzenia na pokładzie „Peregrine’a”. Masz, ale oddaj bez żadnych paskudnych dziur, powiedziała. Z trwogi pobladły jej usta. Właściwie wszystko, co miał na sobie, pochodziło od kogoś. Kombinezon z siatki chroniącej przed porażaczem nerwów był za duży, musiał więc podwinąć mankiety i zabezpieczyć opaskami elastycznymi na przegubach i kostkach nóg. Quinn nalegała, aby to zrobił, a ponieważ panicznie bał się porażacza nerwów, nie protestował. Workowaty mundur polowy umocował tak jak kombinezon. Paski zasilacza generującego antyplazmowe pole lustrzane dość dobrze dociskały nadmiar tkaniny do jego ciała. Pożyczone buty trzymały się na nogach dzięki dwóm parom grubych skarpet. Szczegóły stroju irytowały go, ale nie tym przejmował się najbardziej w obliczu ataku, do którego planowania przystąpił raptem pół godziny wcześniej.
Najbardziej martwiło go miejsce lądowania. Z początku wybrał szczyt budynku, w którym zabarykadował się Thorne, ale pilot wahadłowca wyraził obawę, że budynek zawaliłby się, gdyby próbowali na nim siadać, zresztą dach nie był płaski, lecz spadzisty. Drugim korzystnym lądowiskiem było miejsce zajmowane teraz przez porzucony i bezużyteczny wahadłowiec z „Ariela”. Z trzeciego potencjalnego miejsca mieliby kawałek drogi do przejścia, a to mogło mieć duże znaczenie podczas ich powrotu, gdy ludzie Bharaputry zdążyliby już przygotować kontruderzenie. Frontalny atak nie był raczej w jego stylu. Cóż, może sierżant Kimura i Oddział Żółtych w drugim desantowcu bardziej zaprzątną uwagę barona. Uważaj na swój wahadłowiec, Kimura. Teraz to nasze jedyne wsparcie. Powinienem tu przylecieć całą flotą.
Nie zwracał uwagi na wizg i metaliczny stukot, jakie wydawał jego własny wahadłowiec, tracąc prędkość przy wchodzeniu w atmosferę — spadali fantastycznie, ale nie dość szybko jak dla niego — jednocześnie obserwował na wyświetlaczu danych wewnątrz hełmu barwne kody i wykresy ilustrujące trasę osłaniającego ich desantowca. Piloci zaskoczonych bharaputrańskich myśliwców pilnujących wcześniej „Peregrine’a” znaleźli się nagle w rozterce. Jednostki oddały kilka bezsensownych strzałów do „Peregrine’a”, przez moment ścigały Kimurę, ale po chwili wahania ruszyły za Milesem i jego ofensywną formacją. Za tę próbę jeden Bharaputranin został od razu rozerwany na kawałki, a Miles natychmiast nagrał szeptem do rejestratora hełmu krótką, ale treściwą pochwałę pod adresem pilota dendariańskiego myśliwca. Drugi Bharaputranin wytrącony z równowagi umknął, postanawiając zaczekać na posiłki. To było łatwe. Dopiero droga powrotna przysporzy im mnóstwo zabawy. Już czuł buzowanie adrenaliny w żyłach, słodsze i dziwniejsze od wpływu narkotyków. To potrwa wiele godzin, potem nagle adrenalina przestanie działać, a Miles zmieni się w wypaloną powłokę człowieka o pustym spojrzeniu i głuchym głosie. Warto? Będzie warto, jeżeli wygramy.
Wygramy.
Gdy okrążali planetę, aby znaleźć się w jednej linii ze swoim celem, ponownie spróbował skontaktować się z Thorne’em. Ludzie Bharaputry blokowali główne kanały dowodzenia. Starał się przekazać mu krótkie pytanie przez łącza publiczne, lecz nie uzyskał odpowiedzi. Powinien polecić komuś monitorowanie kanałów łączności. Chyba się uda przebić, gdy będą na miejscu. Włączył obraz holowidowy kompleksu medycznego i zaczął się przyglądać nierzeczywistym obrazom tańczącym mu przed oczyma. Przez moment korciło go, żeby rozkazać myśliwcom otworzyć ogień i wypalić rów prowadzący od proponowanego lądowiska do schronienia Thorne’a, usuwając z drogi niewygodne budynki. Ale taki okop musiałby długo stygnąć, a poza tym osłona tego typu mogłaby posłużyć zarówno jego siłom, jak i siłom Bharaputry. Nie mówiąc o tym, że Bharaputranie lepiej znali teren. Rozważał też możliwość wykorzystania tuneli, tuneli technicznych i kanałów. Porzucił z pogardą tę myśl; nachmurzył się natomiast na myśl o Taurze, która dała się ślepo zaprowadzić Markowi prosto w pułapkę.
Wreszcie ustały wstrząsy i wokół nich wyrosły budynki — kryjówki snajperów. Wahadłowiec opadł ciężko na ziemię. Siedząca obok Milesa, za fotelem drugiego pilota Quinn, która cały czas próbowała uruchomić kanały łączności, spojrzała na niego i powiedziała z prostotą:
— Mam Thorne’a. Spróbuj 6-2-j. Na razie tylko audio, nie ma wizji.
Ruchem oczu i kontrolowanym mrugnięciem ustawił właściwy kanał i połączył się ze swym niegdysiejszym podkomendnym.
— Bel? Jesteśmy na dole, idziemy do was. Przygotujcie się do ucieczki. Został tam ktoś żywy?
Nie musiał widzieć twarzy Bela, by wyczuć, że komandor skrzywił się boleśnie. Na szczęście jednak Bel nie marnował czasu na usprawiedliwienia i przeprosiny.
— Dwoje rannych, nie mogą iść o własnych siłach. Phillipi umarła jakiś kwadrans temu. Wpakowaliśmy jej lód do głowy. Jeżeli możecie wziąć przenośną kriokomorę, może uda się coś uratować.
— Da się zrobić, ale nie mamy czasu, żeby się przy niej bawić. Od razu zacznijcie ją przygotowywać do zamrażania. — Skinął głową Quinn, po czym oboje wstali i opuścili pokład załogi. Miles kazał pilotom zamknąć za nimi drzwi.
Quinn poinformowała sanitariusza, co go czeka, a po chwili z wahadłowca wysypała się połowa Oddziału Pomarańczowych i zajęła pozycje obronne. Natychmiast pomknęły w górę dwa poduszkowce, by wykryć bharaputrańskich snajperów i zastąpić ich dendariańskimi. Gdy Miles i Quinn usłyszeli meldunek: „Na razie czysto”, wyszli po trapie za Oddziałem Niebieskich w chłodne i wilgotne powietrze świtu. Druga połowa Pomarańczowych została jako osłona wahadłowca, aby Bharaputranie nie powtórzyli swojej wcześniejszej sztuczki.
Poranna mgła zdawała się rzednąć w zderzeniu z gorącym poszyciem wahadłowca. Jaśniejące niebo przybrało perłową barwę, lecz budynki kompleksu medycznego nadal pozostawały w plamie cienia. W powietrze wzbił się motolot, dwaj żołnierze pomknęli co sił w nogach na szpicę, a ich śladem ruszył Oddział Niebieskich. Miles skupił się, zmuszając swe krótkie nogi do szybkiego galopu, by nie odstawać od reszty. Nie chciał, żeby jakiś długonogi żołnierz kiedykolwiek musiał z jego powodu zwalniać kroku. Tym razem żaden nie zwolnił, więc sapnął z zadowoleniem, jednocześnie dysząc z wysiłku. Daleki odgłos kanonady z lekkiej broni, dochodzącej z kilku różnych miejsc, stanowił znak, że Pomarańczowi mają pełne ręce roboty.
Otoczyli jeden z budynków, przemknęli pod cieniem portyku drugiego, potem minęli trzeci, poruszając się skokami i osłaniając nawzajem. Wszystko szło zbyt łatwo. Kompleks przypominał Milesowi mięsożerny kwiat kryjący w środku zwrócone do wewnątrz kolce pokryte słodkim nektarem. Takie jak on drobne owady mogły bez trudu wśliznąć się do kielicha, ale gdy próbowały się wydostać, ginęły z wyczerpania…
Dlatego niemal z ulgą powitał huk pierwszego granatu dźwiękowego. Zatem Bharaputranie nie zostawiali sobie wszystkiego na deser. Eksplozja kilka budynków dalej wstrząsnęła pasażami i przetoczyła się po nich dziwnym echem. To nie była broń Dendarian, hałas wydawał się bowiem mniej ogłuszający. Miles na wpół świadomie skierował podgląd hełmu w stronę, skąd dobiegała strzelanina — tam Pomarańczowi likwidowali gniazdo sił bezpieczeństwa Bharaputry. Nie martwił się Bharaputranami, których jego ludzie mogli wykurzyć; martwił się, że mogą nie znaleźć wszystkich… Zastanawiał się, czy nieprzyjaciel poza granatami dźwiękowymi sprowadził ciężką broń palną. Na myśl o brakującej części pożyczonego półpancerza oblewał go zimny pot. Quinn próbowała mu wcisnąć swój ochraniacz tułowia, lecz zdołał ją przekonać, że w za dużym i luźnym pancerzu, który będzie mu przeszkadzał w poruszaniu się, z pewnością oszaleje. Zdawało mu się, że w odpowiedzi mruknęła pod nosem: „Chyba bardziej nie można”, ale nie prosił o rozwinięcie tej uwagi. Zresztą i tak nie planował w tej akcji żadnej szarży kawaleryjskiej.
Mrugnięciem odegnał strumień danych i po chwili dotarli do ostatniego załomu, gdzie wystraszyli kilku zaczajonych Bharaputran. Zbliżyli się do żłobka klonów — dużego, masywnego budynku, który przypominał hotel. Roztrzaskane szklane drzwi prowadziły do holu, gdzie odziani w szare ubrania maskujące obrońcy ukrywali się za zaimprowizowaną osłoną z wyrwanych z zawiasów metalowych drzwi. Po szybkiej wymianie znaków Niebiescy znaleźli się w środku. Połowa ich oddziału natychmiast rozbiegła się, by wspomóc zmęczonych Zielonych; druga połowa została przy Milesie.
Sanitariusz przeciągnął przez drzwi lotopaletę z przenośną kriokomorą i został skierowany przez swoich towarzyszy na drugą stronę korytarza. Zieloni rozsądnie umieścili Phillipi w bocznym pokoju, poza zasięgiem wzroku klonów, gdzie poddali ją wstępnej fazie zamrożenia. Pierwszy krok polegał na usunięciu jak największej ilości krwi pacjenta; podczas akcji, w tak polowych warunkach nie próbowali jej nawet odsączyć ani odpowiednio przechować. Pospieszny i nerwowy zabieg w tak niehigienicznych warunkach to nie był widok dla nieprzygotowanych i lękliwych dzieci.
— Admirale — odezwał się cichy alt.
Odwróciwszy się, ujrzał przed sobą Bela Thorne’a. Twarz hermafrodyty była niemal tak szara jak jego kaptur z siatką pancerną, poznaczona zmarszczkami i spuchnięta z wyczerpania. Poza tym Miles dostrzegł coś, co mu się bardzo nie spodobało, mimo że był wściekły na komandora. Bel wyglądał na zupełnie pokonanego, jakby przegrał z kretesem. Bo przegrał. Nie padło między nimi ani jedno słowo usprawiedliwienia czy oskarżenia. Nie musieli nic mówić; wszystko malowało się na twarzy Bela i, jak podejrzewał Miles, na jego także. Skinął krótko głową.
Obok Bela stał inny żołnierz, którego hełm — mój hełm — sięgał Thorne’owi ledwie do ramienia. Miles prawie zapomniał, jakiego zaskoczenia doznawał na widok Marka. Naprawdę tak wyglądam?
— Ty… — Milesowi załamał się głos. Musiał na chwilę przystanąć i opanować się. — Później o wszystkim porozmawiamy. Zdaje się, że wielu rzeczy nie rozumiesz.
Mark hardo uniósł podbródek. Moja twarz na pewno nie jest taka okrągła. Pewnie złudzenie z powodu kaptura.
— A co z dziećmi? — zapytał Mark. — Z klonami?
— Jak to, co? — Kilku młodych ludzi w brązowych tunikach i szortach nie sprawiało wrażenia wrogów i w istocie pomagało dendariańskim obrońcom, zamiast im przeszkadzać. Inna grupka przestraszonych chłopców i dziewcząt siedziała na podłodze pod czujnym okiem uzbrojonego w ogłuszacz komandosa. Psiakrew, to rzeczywiście tylko dzieci.
— Musimy… musicie je stąd zabrać. Inaczej nie idę. — Mark zaciskał zęby, lecz Miles zauważył, jak przełyka ślinę.
— Nie prowokuj mnie — warknął Miles. — Oczywiście, że je zabierzemy, jak inaczej moglibyśmy się stąd wydostać z życiem?
Twarz Marka pojaśniała i wyglądał, jak gdyby nadzieja walczyła w nim z nienawiścią.
— A potem? — spytał podejrzliwie.
— Och — odrzekł z teatralnym sarkazmem Miles — potem pofruniemy prościutko na Stację Bharaputry, wysadzimy je i grzecznie podziękujemy Vasie Luigiemu za pożyczkę. A jak sądzisz, idioto? Ładujemy je na pokład i bierzemy nogi za pas. Będę spokojny, kiedy znajdą się za śluzą powietrzną, i zaręczam ci, że pierwszy stamtąd wylecisz!
Mark wzdrygnął się, lecz wziął głęboki oddech i skinął głową.
— W takim razie w porządku.
— Nic nie jest w porządku — odgryzł się Miles. — To po prostu… po prostu… — Nie potrafił znaleźć słowa, które opisałoby ich obecną sytuację, poza tym, że była to najgorzej wymyślona i najbardziej spartolona akcja, jaką kiedykolwiek widział. — Jeżeli już wymyśliłeś sobie tak kretyński wyskok, mogłeś przynajmniej skonsultować się z fachowcem w rodzinie!
— Z tobą? Miałem cię prosić o pomoc? Sądzisz, że mam nie po kolei w głowie?
— Owszem…
Przerwał im jasnowłosy klon, który podszedł, przypatrując się im z otwartymi ustami.
— Wy naprawdę jesteście klonami — wykrztusił w zdumieniu.
— Nie, jesteśmy bliźniakami, tylko jeden urodził się sześć lat później — odburknął Miles. — Zgadza się, jesteśmy klonami tak samo jak wy, a ty wracaj na swoje miejsce i bądź grzeczny.
Chłopiec wycofał się pospiesznie, szepcząc:
— To prawda!
— Niech to szlag — zawył półgłosem Mark, jeśli tak można określić jego zduszony krzyk. — Dlaczego wierzą tobie, a nie mnie? To nie fair!
W rodzinnym spotkaniu przeszkodził głos Quinn w hełmie Milesa.
— Skoro skończyłeś się już witać z Don Kichotem juniorem, to sanitariusz Norwood melduje, że Phillipi jest w komorze, a ranni są gotowi do drogi.
— Wobec tego formujemy szyk i wychodzi pierwsza grupa — zdecydował. Połączył się z sierżantem Niebieskich. — Framingham, poprowadzisz pierwszy konwój. Jesteście gotowi do wyjścia?
— Gotowi. Sierżant Taura ustawiła wszystkich w szyku.
— Ruszaj. I nie oglądaj się za siebie.
W holu zgromadziło się pół tuzina Dendarian oraz ze trzy razy więcej zdezorientowanych i zmęczonych klonów — dwójka rannych leżała na lotopaletach — i wszyscy wyszli gęsiego przez zniszczone drzwi. Framingham nie wyglądał na zbyt zadowolonego z faktu, że musi wykorzystywać jako tarczę dwie dziewczynki; na jego czekoladowej twarzy malowało się przygnębienie. Ale bharaputrańscy snajperzy musieliby celować bardzo starannie. Dendarianie wypchnęli dzieci do przodu, zmuszając je do żwawego truchtu. Minutę po pierwszej grupie wyszła druga, a Miles śledził obie kątem oka z hełmów podoficerów, wytężając jednocześnie słuch w kierunku, skąd dobiegała nieustająca kanonada z lekkiej broni.
Uda się zakończyć to wszystko szczęśliwie? Sierżant Taura wprowadziła do holu ostatnie stadko klonów. Przywitała się z nim, salutując niedbałym gestem, nie przystając nawet, by sprawdzić, który z nich jest Markiem, a który Milesem.
— Miło znów pana widzieć, admirale — zadudniła.
— Mnie też miło, sierżancie — odparł szczerze. Gdyby Taura zginęła przez Marka, nie wiedział, czy kiedykolwiek mogłoby dojść między nim a jego bratem bliźniakiem do zgody. W stosownej chwili chciał się koniecznie dowiedzieć, jak Markowi udało się ją oszukać i jak daleko zaszła ich znajomość. Później. Taura podeszła bliżej i ściszyła głos.
— Zgubiliśmy czwórkę dzieci, które uciekły z powrotem do Bharaputran. Niedobrze mi się robi na tę myśl. Jest jakaś szansa…?
Z żalem pokręcił głową.
— Nie. Tym razem nie będzie cudów. Musimy zabrać, co się da, i uciekać, bo inaczej stracimy wszystko.
Pokiwała głową, doskonale rozumiejąc taktyczny wymiar sytuacji, w jakiej się znaleźli. Zrozumienie nie niosło ze sobą jednak żadnej pociechy i Taura nadal targały wyrzuty sumienia. Spróbował uśmiechnąć się do niej przepraszająco, a ona w odpowiedzi uniosła z trudem kącik ust.
Zjawił się sanitariusz Oddziału Niebieskich z lotopaletą z kriokomorą, której przezroczystą część przykryto kocem, aby zasłonić zamrożone i nagie ciało pacjentki przed oczyma przerażonych i nierozumiejących niczego klonów. Taura poleciła dzieciom wstać.
Bel Thorne rozejrzał się wokół.
— Nie cierpię tego miejsca — rzekł beznamiętnym głosem.
— Może tym razem uda nam się na odchodnym zbombardować ten budynek — odparł równie beznamiętnie Miles. — Ostatecznie.
Bel skinął głową.
Wszyscy wyszli przez drzwi frontowe: grupa około piętnastu ostatnich klonów, tylna straż Dendarian, sanitariusz z lotopaletą, Taura, Quinn, Mark i Bel. Miles spojrzał w górę, czując, jak gdyby miał wymalowaną na hełmie tarczę, ale kształt, który przemknął po dachu sąsiedniego budynku, miał na sobie szary mundur dendariański. Dobrze. Holowid z prawej strony pola widzenia poinformował go, że Framingham ze swoją grupą bez problemów dotarli do wahadłowca. Jeszcze lepiej. Przerwał połączenie z hełmem Framinghama, transmisję z hełmu dowódcy drugiej grupy wyciszył, pozostawiając ledwie słyszalny szmer, i skupił się na czekającym go zadaniu.
Przeszkodził mu jednak głos Kimury, pierwszy znak od Żółtych, którzy wylądowali po drugiej stronie miasta.
— Panie admirale, opór jest słaby. Nie kupili tego. Jak daleko mam się posunąć, żeby potraktowali nas poważnie?
— Jak daleko się da, Kimura. Musisz odwrócić uwagę Bharaputry od nas. Odciągnij ich, ale nie ryzykujcie życia i przede wszystkim nie narażajcie wahadłowca. — Miles miał nadzieję, że porucznik Kimura jest zbyt zajęty, by zwrócić uwagę na nieco paranoiczną logikę rozkazu. Jeżeli…
Pierwszym znakiem obecności bharaputrańskich strzelców wyborowych był potworny huk; piętnaście metrów przed nimi rozerwał się granat dźwiękowy. Wybuch wyrwał kawał chodnika, który, posłuszny grawitacji, opadł po chwili w postaci deszczu gorącej materii, niespodziewanego, ale niezbyt groźnego. Ogłuszony Miles jakby z oddali słyszał krzyki klonów.
— Musimy kończyć, Kimura. Polegam na twojej inicjatywie.
Zorientował się, że atak nieprzypadkowo był chybiony, jęzor plazmy trafił bowiem w klomb z drzewem z prawej i ścianę z ich lewej strony, rozpryskując obydwa cele na kawałki. Brali ich w widły ognia, aby wzbudzić panikę w klonach. I wszystko wskazywało na to, że to działa — dzieci przewracały się i potykały, trzymając się nawzajem kurczowo i krzycząc — jeszcze chwila i rozpierzchną się na oślep we wszystkie strony. Potem nie będzie sposobu, żeby je z powrotem zebrać. Wiązka z łuku plazmowego trafiła prosto w jednego z Dendarian, na dowód, jak przypuszczał Miles, że Bharaputranie potrafią nie pudłować. Promień pochłonęła lustrzana tarcza, odbijając go z błękitnym błyskiem i piekielnym hałasem, co jeszcze bardziej przeraziło stojące najbliżej klony. Doświadczeni żołnierze zaczęli spokojnie odpowiadać ogniem, gdy tymczasem Miles wrzeszczał do hełmu, przywołując osłonę powietrzną. Sądząc po kącie ognia, Bharaputranie znajdowali się przede wszystkim nad nimi.
Taura obrzuciła krótkim spojrzeniem klony, rozejrzała się wokół, uniosła łuk plazmowy i jednym strzałem otworzyła na oścież drzwi najbliższego budynku — pozbawionego okien magazynu czy garażu.
— Do środka! — zawołała.
Słuszne posunięcie — jeżeli już dzieci muszą gnać przed siebie, niech biegną w tym samym kierunku. Pod warunkiem że nie zatrzymają się w środku. Jeśli znów utkną uwięzieni w budynku, tym razem nie przybędzie na ratunek żaden starszy brat.
— Naprzód! — zawtórował Taurze Miles. — Ale cały czas naprzód. Wyjdźcie z drugiej strony!
Machnęła mu w podziękowaniu ręką, a dzieci pędem umknęły ze strefy ognia prosto do, jak im się zdawało, bezpiecznego schronienia. Miles sądził, że budynek wygląda raczej na pułapkę. Musiały się jednak trzymać razem. Gorsze od utknięcia w miejscu było tylko rozproszenie i utknięcie. Przepuścił oddział i ruszył za nim. Kilku Niebieskich pozostało z tyłu, strzelając w górę z łuków plazmowych do Bharaputran, którzy przypominali mu… pasterzy gnających stado bezwolnych owieczek. Miały to być ostrzegawcze strzały w niebo, ale jednemu z komandosów poszczęściło się, ponieważ promień z jego łuku plazmowego trafił Bharaputranina, który nierozważnie próbował przemknąć skrajem dachu sąsiedniego budynku. Tarcza pochłonęła strzał, jednak jej właściciel stracił równowagę i z krzykiem runął w dół. Miles starał się nie słyszeć dźwięku, z jakim jego ciało uderzyło w beton, ale nie udało mu się, mimo że wcześniej ogłuszył go granat. Krzyk ustał.
Miles wbiegł do budynku, pokonał korytarz i wpadł w jakieś duże podwójne drzwi, poganiany przez zaniepokojonego Thorne’a, który czekał, by go osłaniać.
— Zostanę z tyłu — zaofiarował się Thorne.
Czyżby zamierzał umrzeć bohaterską śmiercią, aby uniknąć nieuchronnego sądu wojennego? Przez chwilę Milesowi przemknęła nawet myśl, by mu na to pozwolić. Tak postąpiłby prawdziwy Vor. Starzy Vorowie potrafili być czasem bandą drani.
— Zaprowadź klony do wahadłowca — warknął w odpowiedzi Miles. — Skończ to, co zacząłeś. Skoro tyle płacę, chcę dostać to, za co płacę.
Thorne obnażył zęby, ale skinął głową. Obaj popędzili za resztą oddziału.
Podwójne drzwi prowadziły do olbrzymiego pomieszczenia z betonową posadzką, wypełniającego niemal cały budynek. Pod dźwigarami wysokiego sufitu zawieszono pomalowane na czerwono i zielono pomosty przystrojone splątanymi zwojami tajemniczych kabli. Kilka górnych lamp dawało mdłe, nieprzyjemne światło, rzucające zwielokrotnione cienie. Miles zmrużył w półmroku oczy, prawie do końca opuszczając ekran podczerwieni. Pomieszczenie było zapewne jakąś dużą salą zgromadzeń, choć w tym momencie nie odbywało się tu żadne spotkanie. Quinn i Mark zawahali się, czekając, aż do nich dołączą, mimo ponaglających gestów Milesa.
— Dlaczego stajecie? — rzucił wściekle głosem, w którym wyczuwało się nutę lęku. Zatrzymał się obok nich.
— Uwaga! — wrzasnął ktoś. Quinn obróciła się na pięcie, unosząc łuk plazmowy i szukając celu. Mark otworzył usta, jak gdyby im chciał nadać kształt owalu własnego kaptura.
Miles zobaczył Bharaputranina, ponieważ przez ułamek sekundy patrzyli sobie prosto w oczy. Oddział bharaputrańskich snajperów w brązowych mundurach przedostał się tu zapewne tunelami. Wspinali się na dźwigary i wyglądali na niewiele lepiej uzbrojonych niż Dendarianie, których ścigali. Ten Bharaputranin miał jakąś ręczną wyrzutnię pocisków wycelowaną prosto w niego. Lufa bluznęła płomieniem.
Oczywiście Miles nie widział pocisku ani podczas lotu, ani wtedy, gdy trafił go w pierś. Zobaczył tylko, jak jego pierś wybucha jak rozkwitający na czerwono kwiat. Nie usłyszał towarzyszącego temu dźwięku, lecz poczuł, jakby ogromny młot uderzył go w plecy. W oczach zawirowały mu inne kwiaty, czarne, zasnuwając wszystko nieprzejrzystą zasłoną.
Zdumiał się, nie własnymi myślami, bo nie było czasu na myślenie, ale tym, ile zdołał poczuć w tak krótkiej chwili, gdy z ostatnim skurczem serca krew przestała dopływać do mózgu. Sala przechyliła się na bok… ból nie do zniesienia… wściekłość i oburzenie… i bezbrzeżny żal, trwający tylko nieskończenie krótką chwilę, lecz nieskończenie głęboki. Zaraz, przecież nie zdążyłem…
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Mark stał tak blisko, że huk eksplodującego pocisku pogrążył go w ciszy, atakując jego uszy i zagłuszając inne dźwięki. Wszystko stało się za szybko, by cokolwiek zrozumieć, za szybko, by zamknąć oczy i nie dopuścić do siebie tego widoku. Mały człowiek, który wcześniej wrzeszczał i poganiał ich naprzód, poleciał do tyłu jak szara szmata, z rozpostartymi ramionami i wykrzywioną twarzą. Krew trysnęła łukiem na Marka z parzącą siłą, zmieszana z kawałkami tkanek. Quinn miała skąpany w jasnej czerwieni cały lewy bok.
A więc nie jesteś ideałem, brzmiała pierwsza absurdalna myśl, jaka przyszła mu do głowy. Wstrząsnęła nim ta nieoczekiwana bezbronność. Nie sądziłem, że może ci się stać coś złego. Niech cię szlag, nie sądziłem, że może…
Quinn krzyczała przeraźliwie, wszyscy odsunęli się od nich i tylko on stał jak sparaliżowany, sam w absolutnej ciszy. Miles leżał na betonie z rozpłataną piersią i otwartymi ustami, nieruchomy. Nie żyje. Nieraz widział już martwych ludzi, więc nie miał wątpliwości.
Quinn z szaleństwem w oczach otworzyła do Bharaputran ogień z łuku plazmowego, strzelając raz za razem, aż zaczęły spadać na nich niebezpiecznie gorące fragmenty sufitu. Jeden z Dendarian podbił jej dłoń trzymającą broń.
— Taura, bierz ich! — Quinn wolną ręką wskazała w górę.
Monstrualna sierżant strzeliła zakończoną hakiem liną, która owinęła się wokół dźwigara. Wspięła się po niej z niewiarygodną szybkością, jak szalony pająk. Mark prawie nie mógł jej śledzić, gdy skakała z nieludzką zwinnością z pomostu na pomost miedzy plamami światła i cienia, dopóki na beton nie zaczęli spadać ludzie Bharaputry ze skręconymi karkami. Nafaszerowane elektroniką pancerze nie stanowiły żadnej osłony przed szponiastymi łapami rozwścieczonej olbrzymki. Trzej ludzie spadli z impetem w strumieniu własnej krwi, z rozerwanymi gardłami; jeden z dendariańskich komandosów przebiegający przez salę omal nie zginął przygnieciony ciałem wroga. Nowoczesna sztuka wojenna nie była taka krwawa. Broń miała higienicznie i czysto ugotować nieprzyjaciela niczym jajko w skorupce.
Quinn nie zwracała na to uwagi, jak gdyby prawie jej nie obchodziły skutki własnego rozkazu. Uklękła przy Milesie, wyciągając drżące dłonie i zastygając w niezdecydowaniu. W końcu zdjęła mu hełm, potem rzuciła na podłogę własny i na szary kaptur nałożyła hełm Milesa. Zaczęła poruszać ustami, sprawdzając kanały i nawiązując kontakt z resztą. Widocznie hełm nie uległ żadnym uszkodzeniom. Wydawała rozkazy ludziom osłaniającym ich na zewnątrz, załodze desantowca i jeszcze komuś.
— Norwood, wracaj tutaj, wracaj tutaj. Tak, weź ze sobą. Natychmiast, nie ma chwili do stracenia, Norwood! — Odwróciła się na moment od Milesa, aby krzyknąć: — Taura, zabezpiecz budynek! — Sierżant przekazała z góry rozkazy uwijającym się ludziom.
Quinn wyciągnęła z pochwy na pasie nóż wibracyjny i zaczęła rozcinać Milesowi mundur polowy, zdejmując z niego pas i kombinezon z siatką ochronną i odsuwając na bok zakrwawione strzępy materiału. Uniosła wzrok, a Mark, podążając za jej spojrzeniem, ujrzał wracającego z lotopaletą sanitariusza, który ciągnął swój ciężar nad betonową podłogą. Lotopaletą neutralizowała działanie grawitacji, ale nie masę; siła inercji ciężkiej kriokomory nie pozwalała mu biec, przeszkadzała mu także, gdy zatrzymał się i postawił lotopaletę obok nieżyjącego dowódcy. Za sanitariuszem, jak kaczątka za matką, podążało pół tuzina klonów zbitych w ciasną gromadkę i oglądających w przerażeniu skutki krótkiej strzelaniny.
Sanitariusz patrzył to na Milesa, to na załadowaną lotopaletę.
— Komandor Quinn, to na nic. Nie zmieszczą się oboje.
— Co na nic. — Quinn dźwignęła się na nogi, a jej głos brzmiał szorstko. Zdawała się nie zauważać płynących jej po twarzy łez, które żłobiły różowe ślady na spryskanej krwią skórze. — Co na nic. — Spojrzała ze smutkiem na błyszczącą kriokomorę. — Wyrzuć ją.
— Quinn, nie mogę!
— Rozkazuję. Na moją odpowiedzialność.
— Quinn… — W głosie sanitariusza słychać było autentyczne cierpienie. — Czy on wydałby taki rozkaz?
— Właśnie stracił prawo głosu. No dobrze. — Wzięła głęboki oddech. — Ja to zrobię. Zabierz się do fazy wstępnej.
Zacisnąwszy zęby, przystąpił do wypełniania rozkazu. Otworzył drzwi na końcu komory i wysunął tacę ze sprzętem. Wszystkie instrumenty były w nieładzie, ponieważ już ich użyto, a potem spakowano w wielkim pośpiechu. Rozwinął z izolacji kilka zrolowanych sporych butelek.
Quinn nacisnęła zamek i otworzyła komorę. Wieko odskoczyło z hałasem i uniosło się. Sięgnęła do środka, rozpinając coś, czego Mark nie widział. I nie chciał widzieć. Syknęła, gdy od jej dłoni oderwała się zamrożona w jednej chwili skóra, ale Quinn sięgnęła ponownie. Ze stłumionym jękiem wydobyła z komory zielonkawe, posiniałe nagie ciało kobiety i złożyła na podłodze. Była to zmasakrowana Dendarianka, która osłaniała ich wcześniej z góry na motolocie, Phillipi. Patrol Thorne’a, nie zważając na ogień Bharaputran, odnalazł ją w końcu niedaleko strąconego pojazdu, jakieś dwa budynki od miejsca, w którym zgubiła hełm. Miała złamany kręgosłup, złamane kończyny; umierała wiele godzin, mimo heroicznego wysiłku sanitariusza Zielonych. Quinn uniosła głowę, spostrzegając wpatrzonego w nią Marka. W oczach miała pustkę.
— Nie masz nic do… zawiń ją. — Wskazała na Phillipi, a potem pospiesznie wróciła do Milesa, którym zajmował się klęczący przy nim sanitariusz Niebieskich.
Mark otrząsnął się wreszcie z paraliżu, podszedł do kriokomory i wśród instrumentów znalazł cienką folię termiczną. Bał się sinego ciała, ale bardziej przeraziła go Quinn, nie śmiał się więc jej sprzeciwić. Rozłożył srebrną folię i zawinął w nią zimną i martwą kobietę. Była sztywna i ciężka.
Kiedy się podniósł, usłyszał przyciszony głos sanitariusza, który zanurzał dłonie bez rękawiczek w krwawej jamie, stanowiącej niegdyś klatką piersiową Milesa Vorkosigana.
— Nie mogę znaleźć końca. Gdzie to się, do cholery, kończy? Przynajmniej aorta, cokolwiek…
— Skończyło się cztery minuty temu — warknęła Quinn, ponownie wydobyła nóż wibracyjny i przecięła gardło Milesa — zrobiła dwa dokładne nacięcia, nie naruszające jednak tchawicy. Wsunęła palce w powstałą ranę. Sanitariusz uniósł wzrok i rzekł:
— Upewnij się, że to tętnica, a nie żyła szyjna.
— Staram się. Nie są oznaczone kolorowym kodem. — Znalazła coś jasnego i gumowatego. Z izolowanego pojemnika wyciągnęła rurkę i wcisnęła jej plastikową końcówkę do domniemanej tętnicy. Włączyła zasilanie; zabzyczała mała pompa, wtłaczając szklisty zielonkawy kriopłyn do przezroczystej rurki. Quinn wyciągnęła z pojemnika drugą rurkę i wsunęła jej koniec z drugiej strony szyi Milesa. Z przeciętych naczyń zaczęła płynąć krew, zalewając jej ręce i chlapiąc wszystko dookoła; nie tryskała falami w rytmie skurczów serca, ale płynęła martwym, nieprzerwanym strumieniem. Rozlała się na podłodze w połyskującą kałużę, potem ruszyła cieniutką karminową strużką w dół jakiegoś zagłębienia posadzki. Zdumiewająca ilość krwi. Zbite w gromadkę klony płakały. Mark czuł bolesne pulsowanie w skroniach, od którego ciemniało mu w oczach.
Quinn nie wyłączała pomp, dopóki z rurki nie zaczęła wypływać zielonkawa przezroczysta ciecz. Tymczasem sanitariusz odnalazł widocznie to, czego szukał, i zainstalował jeszcze dwie rurki. W ranie wezbrała mieszanina krwi i kriopłynu. Strużka zmieniła się w prawdziwą rzekę. Sanitariusz zdjął Milesowi buty i skarpety, po czym zbadał czujnikami obnażone i blade stopy.
— Już prawie… cholera, zużyliśmy prawie wszystko. — Podbiegł do automatycznego pojemnika, który sam się wyłączył i mrugał czerwoną lampką wskaźnika.
— Ja już nie mam nic — powiedziała Quinn.
— Prawdopodobnie wystarczy. Oboje byli nieduzi. Zaciśnij końcówki… — Rzucił jej jakiś błyszczący instrument, który złapała w powietrzu. Pochylili się nad drobnym ciałem. — No to do komory — rzekł sanitariusz. Quinn przytrzymywała głowę Milesa, a sanitariusz chwycił go za tułów i biodra. Ręce i nogi zwisały bezwładnie. — Lekki… — Szybko włożyli nagie ciało do kriokomory, zostawiając na podłodze przesiąknięty krwią mundur. Quinn powierzyła sanitariuszowi wykonanie ostatnich połączeń, a sama odwróciła wzrok i zaczęła mówić do hełmu. Nie patrzyła na leżący u jej stóp długi srebrzysty pakunek.
Do sali wbiegł Thorne. Gdzie on się podziewał? Dał znak Quinn i wskazując ruchem głowy ciała Bharaputran, zameldował:
— Na pewno weszli przez tunele. Kazałem zabezpieczyć wyjścia. — Popatrzył zrozpaczony na kriokomorę. Hermafrodyta wyglądał, jak gdyby nagle przybyło mu parę lat. Jak gdyby się… postarzał.
Quinn skinieniem głowy przyjęła meldunek do wiadomości.
— Przełącz się na kanał 9-C. Mamy kłopoty na zewnątrz.
Mark ocknął się z odrętwienia i poczuł, że budzi się w nim nikłe zainteresowanie. Ponownie włączył swój hełm, który w rozpaczy i beznadziei wyłączył wiele godzin temu, gdy dowodzenie przejął Thorne. Ustawił odbiór na tym samym kanale co komandor.
Osłaniających ich łudzi Pomarańczowych i Niebieskich mocno naciskały wzmocnione oddziały sił bezpieczeństwa. Zauważywszy, że Quinn długo zwleka z opuszczeniem budynku, Bharaputranie zlecieli się jak muchy do padliny. Na pokładzie wahadłowca znalazło się już dwie trzecie klonów, więc wróg przestał kierować tam ogień, ale zaczął szybko gromadzić oddziały powietrznodesantowe, krążące w górze jak sępy. Quinn i reszcie groziło, że zostaną okrążeni i odcięci.
— Musi być inna droga — mruknęła Quinn. Włączyła inny kanał. — Poruczniku Kimura, co u ciebie? Wciąż słaby opór?
— Wręcz przeciwnie, twardy aż miło. Mam teraz pełne ręce roboty, Quinnie. — Piskliwy i dziwnie wesoły głos Kimury przerywały zakłócenia świadczące o częstym użyciu ognia plazmowego i lustrzanej tarczy. — Wykonaliśmy zadanie i wycofujemy się. W każdym razie próbujemy. Później pogadamy, dobra? — Znów usłyszeli szum zakłóceń.
— Jakie zadanie? Uważaj na swój wahadłowiec, słyszysz mnie? Może będziecie musieli po nas przylecieć. Melduj się, gdy tylko poderwiesz maszynę.
— W porządku. — Chwila ciszy. — Dlaczego na tym kanale nie ma admirała, Quinnie?
Quinn zacisnęła z bólem powieki.
— Chwilowo… jest poza zasięgiem. Do roboty, Kimura!
Odpowiedź porucznika, jeśli w ogóle jakakolwiek padła, utonęła w kolejnej fali zakłóceń. W hełmie Marka nie było żadnego programu dotyczącego zadania Kimury, lecz porucznik nadawał chyba spoza kompleksu medycznego. Jakiś manewr obliczony na zmylenie przeciwnika? Jeśli tak, to Kimura odciągnął od nich o wiele za mało żołnierzy. Przez inny kanał zameldował się z pokładu wahadłowca sierżant Framingham, ponaglając Quinn, a niemal równocześnie zgłosiła się osłona z Oddziału Pomarańczowych, która pod naporem siły musiała opuścić następne stanowisko obrony.
— Czy wahadłowiec mógłby wylądować na tym budynku i nas zabrać? — zapytała Quinn, wpatrując się w dźwigary pod sufitem.
Thorne zmarszczył brwi, podążając za jej spojrzeniem.
— Chyba wgniótłby dach.
— Cholera. Macie jakieś inne pomysły?
— Dołem — odezwał się nieoczekiwanie Mark. Oboje Dendarianie drgnęli, ale zanim rozpłaszczyli się na podłodze, zorientowali się, co ma na myśli. — Dołem, tunelami. Bharaputranie tamtędy weszli, my możemy wyjść.
— To labirynt — zaprotestowała Quinn.
— Mam mapę — odparł Mark. — Cały Oddział Zielonych ma ją załadowaną do pamięci. Zieloni mogą poprowadzić.
— Dlaczego nie powiedziałeś nam o tym wcześniej? — warknęła zupełnie bez sensu Quinn, jakby nie pamiętała, że nie było żadnego „wcześniej”.
Thorne przytaknął skinieniem głowy, po czym zaczął pospiesznie oglądać holomapę na wyświetlaczu hełmu.
— Da się zrobić. Jest trasa — prowadzi do budynku za waszym wahadłowcem, Quinn. Obrona bharaputrańska jest tam słaba i kieruje uwagę w drugą stronę. Poza tym na dole nie pomoże im przewaga liczebna.
Quinn wbiła wzrok w podłogę.
— Nie cierpię grzebać się w ziemi. Potrzebuję przestrzeni, że by czuć się swobodnie, żeby oddychać. No dobrze, zróbmy to. Sierżancie Tauro!
Po trwającej jeszcze parę chwil krzątaninie i wysadzeniu kilku drzwi mały oddział ruszył w dalszą drogę, zjeżdżając rurą windową i wchodząc do tuneli technicznych. Przed główną grupę wysłano zwiad. Taura kazała sześciu klonom nieść opakowane w srebrną folię ciało Phillipi złożone na trzech metalowych belkach, które wyrwała z balustrad pomostów. Jak gdyby istniała jeszcze resztka nadziei, że uda się wskrzesić dzielną Dendariankę.
Mark szedł obok lotopalety z kriokomorą, którą ciągnął niespokojny sanitariusz. Kątem oka zerknął na przezroczystą pokrywę. Jego pierwowzór leżał z otwartymi, poszarzałymi ustami, blady i nieruchomy. Mróz wymalował wzory wzdłuż uszczelnienia, a z urządzenia chłodzącego buchało wydalone ciepło. Na czujnikach podczerwieni wroga komora będzie płonęła jak ognisko. Mark zadrżał i nachylił się bliżej ciepłego promieniowania. Był głodny i zrobiło mu się przeraźliwie zimno. Do diabła z tobą, Milesie Vorkosigan. Tyle ci chciałem powiedzieć, a teraz nie słuchasz.
Prosty tunel, którym maszerowali, przechodził pod kolejnym budynkiem, prowadząc przez podwójne drzwi do szerokiego holu, gdzie kończyło się wiele różnych przejść; były tu rury windowe, schody awaryjne, inne tunele i szafki techniczne. Wszystkie drzwi zostały otwarte lub wysadzone przez żołnierzy ze zwiadu, którzy szukali Bharaputran. W powietrzu unosił się ostry zapach dymu i intensywna woń, jaką pozostawia po sobie działanie łuku plazmowego. Niestety, w tym rozwidleniu zwiadowcy trafili chyba na tych, których szukali.
Zgasły światła. Wokół Marka zamknęły się ekrany na dendariańskich hełmach, włączono podczerwień. Poszedł za ich przykładem i po chwili patrzył zdezorientowany na świat pozbawiony kolorów. W hełmie słyszał trzask nakładających się na siebie głosów zwiadowców, którzy biegli tyłem w stronę holu dwoma różnymi korytarzami, strzelając z łuków plazmowych, plujących oślepiającym płomieniem. Z rury windowej wysypało się czterech Bharaputran, rozcinając na dwie części kolumnę Quinn. Powstało ogromne zamieszanie i rozpoczęła się walka wręcz. Jakiś Dendarianin, biorąc zamach, przypadkiem powalił na ziemię Marka, który schronił się za lotopaletą.
— Nie ma osłony — jęknął sanitariusz, przywierając ciałem do kriokomory. Nad głowami całkiem blisko śmigały łuki ognia. — Wystarczy jeden celny strzał i…
— Do rury windowej — krzyknął do niego Mark. Sanitariusz skinął głową i popchnął lotopaletę do najbliższego ciemnego otworu, gdzie nie dostrzegli Bharaputran. Rura windowa była wyłączona albo przeciwne pola grawitacyjne uszkodziło obwody w windzie i palecie. Sanitariusz wdrapał się na kriokomorę jak na konia i zaczął znikać Markowi z oczu. Ruszył za nim jeden z żołnierzy, spuszczając się do wnętrza rury po drabinie awaryjnej. Gdy Mark gramolił się na nogi, trzy razy z rzędu trafił w niego łuk plazmowy, znowu go przewracając. Pole lustrzane z hałasem odbiło ogień, rozbłyskując niebiesko, natomiast on przeturlał się przez fale gorąca w stronę rury windowej. Zaczął śladem tamtego żołnierza schodzić po drabinie, by zniknąć z linii ognia.
Ale nie do końca mu się udało. U wejścia błysnął hełm bharaputrański, a potem ciemność rozdarł jak błyskawica ogień łuku plazmowego. Żołnierz pomógł sanitariuszowi zabrać lotopaletę ze strzelnicy, w jaką nieoczekiwanie zmieniła się rura windowa, i wypchnąć ją przez najniższe wejście, gdzie po chwili sam się wcisnął. Mark gramolił się za nimi, czując się jak żywa pochodnia spowita siatką i żarząca się trzaskającym błękitnym blaskiem. Ile to już było strzałów? Stracił rachubę. Ile jeszcze tarcza wytrzyma, zanim się wypali?
Dendarianin zajął pozycję strzelecką, celując w stronę rury windowej, ale nie szedł za nimi żaden Bharaputranin. Stali w ciemnym i cichym zaułku, gdzie dobiegało jedynie echo odgłosów toczącej się na górze walki. Było to pomieszczenie znacznie mniejsze od tamtego i prowadziły z niego tylko dwa wyjścia. Słabe żółte światła awaryjne na podłodze dawały złudne poczucie ciepła i bezpieczeństwa.
— Do diabła — rzekł sanitariusz, spoglądając w górę. — Chyba właśnie trafiliśmy w ślepą uliczkę.
— Niekoniecznie — odparł Mark. Ani sanitariusz, ani żołnierz nie byli z Oddziału Zielonych, lecz hełm Marka naturalnie został zaprogramowany tak jak hełmy Zielonych. Włączył holomapę, znalazł ich obecną lokalizację, a komputer wytyczył trasę. — Z tego poziomu też się tam dostaniemy. Tylko trochę dookoła, ale spotkanie z Bharaputranami jest dzięki temu mniej prawdopodobne.
— Chcę to zobaczyć — oświadczył sanitariusz.
Z ociąganiem, ale i z ulgą Mark podał mu swój hełm. Sanitariusz wcisnął go na głowę i przez chwilę studiował czerwoną linię wijącą się przez wyświetlony trójwymiarowy plan kompleksu medycznego. Mark ostrożnie zajrzał do rury windowej. Na górze nie czaił się żaden Bharaputranin, a odgłosy bitwy były przytłumione, jakby coraz bardziej się oddalały. Odwrócił się, napotykając utkwione w sobie spojrzenie dendariańskiego żołnierza, którego oczy błyszczały zza ekranu. Nie, nie jestem twoim admirałem. Przykre, co? Żołnierz najwyraźniej był zdania, że Bharaputranie zastrzelili nie tego malca, którego powinni. Mark zrozumiał to bez słów. Zgarbił się.
— Dobra — zdecydował sanitariusz. Mimo opuszczonego ekranu w hełmie widać było, że zaciska szczęki.
— Jeżeli się pospieszycie, może nawet dotrzecie tam przed komandor Quinn — rzekł Mark. Wciąż trzymał hełm sanitariusza. Z góry nie dochodziły już żadne dźwięki. Miał gonić ostrzeliwującą się grupę Quinn czy zostać i próbować pomóc transportować lotopaletę? Nie wiedział, czy bardziej boi się Quinn, czy ognia, jaki ściągał na siebie jej oddział. W każdym razie przy kriokomorze będzie chyba bezpieczniej.
Głęboko nabrał powietrza.
— Zatrzymaj mój hełm. Wezmę twój. — Sanitariusz i komandos popatrzyli na niego nieprzychylnie, wręcz z odrazą. — Pójdę z Quinn i klonami. — Ze swoimi klonami. Czy Quinn w ogóle mogło obchodzić ich życie?
— Więc idź — powiedział sanitariusz. Obaj z żołnierzem zabrali lotopaletę za drzwi, nie oglądając się za siebie. Z pewnością uznali, że bardziej byłby dla nich ciężarem niż wsparciem, więc z ulgą uwolnili się od jego towarzystwa.
Z ponurą miną wspiął się z powrotem po drabinie w rurze windowej. Kiedy na poziomie jego oczu pojawiła się podłoga holu, ostrożnie wyjrzał na zewnątrz. Ujrzał masę zniszczeń. Z duszącym dymem mieszała się para z instalacji tryskaczowej. W holu leżało na brzuchu nieruchome ciało w brązowym uniformie. Podłoga była mokra i śliska. Wyskoczył z rury i pomknął jak spłoszony koń przez korytarz, którym musieli pójść Dendarianie, jeżeli trzymali się zaplanowanej trasy. Kolejne zniszczenia — ślady po plazmie — upewniły go, że jest na właściwej drodze.
Skręcił za róg, ale nagle zahamował i cofnął się, znikając za załomem. Bharaputranie nie zauważyli go; patrzyli w przeciwną stronę. Zaczął wracać korytarzem, próbując równocześnie niezdarnie wybrać kanał w nieznanym hełmie. Wreszcie odnalazł Quinn.
— Komandor Quinn? Ee… tu Mark.
— Gdzie ty, do cholery, jesteś? I gdzie jest Norwood?!
— Wziął mój hełm. Poszedł z kriokomorą inną trasą. Jestem za wami, ale nie mogę dołączyć. Przede mną jest co najmniej czterech Bharaputran w pełnym uzbrojeniu, w pancerzach kosmicznych, podchodzą was z tyłu. Uważajcie.
— Do diabła, mają przewagę liczebną. Jeszcze tego brakowało. — Quinn zamilkła. — Nie, poradzę sobie z nimi. Mark, znikaj stamtąd, wracaj do Norwooda. Biegiem!
— Co chcesz zrobić?
— Zrzucić na tych drani dach. Bardzo im się przydadzą pancerze kosmiczne. Uciekaj!
Gdy usłyszał, co Quinn planuje, skoczył na drabinę do pierwszej rury windowej, jaką napotkał, i zaczął błyskawiczną wspinaczkę, w ogóle się nie zastanawiał, dokąd prowadzi ta droga. Nie chciał schodzić pod ziemię niżej niż to konieczne, gdy…
Czuł się jak podczas trzęsienia ziemi. Chwycił się mocno drabiny, rura zaczęła się wyginać i trzeszczeć, a grzmot przeszył wstrząsem jego ciało. Chwilę później było po wszystkim, jeśli nie liczyć dudniącego echa. Podjął przerwaną wspinaczkę. Nad głową miał światło dzienne, które srebrzyście rozjaśniało wejście do rury.
Wyszedł na parter budynku urządzonego jak luksusowe biuro. Okna były popękane i poznaczone drobnymi gwiazdkami. Wybił w jednym z nich dziurę, wygramolił się na zewnątrz i podniósł ekran podczerwieni. Połowa innego budynku po jego prawej ręce zapadła się, tworząc olbrzymi krater. W powietrzu unosiły się kłęby duszącego pyłu. Bharaputranie dzięki swoim sztywnym pancerzom pewnie jeszcze żyli pod gruzami, ale aby się do nich dostać, ratownicy musieliby kopać wiele godzin. Ciężko dysząc w jasnym świetle dnia, Mark uśmiechnął się mimo strachu, który odczuwał.
Hełm sanitariusza nie miał takich możliwości podsłuchiwania jak jego hełm naczelnego dowódcy, lecz mimo to znów usłyszał głos Quinn:
— Dobra, Norwood, idźcie dalej — mówiła. — Ale migiem! Framingham! Słyszałeś to? Pilnuj Norwooda. Zacznij ściągać swoich ludzi z osłony. Startuj, kiedy tylko Norwood i Tonkin znajdą się na pokładzie. Kimura! Jesteś w powietrzu? — Krótka pauza; Mark nie słyszał odpowiedzi Kimury, kimkolwiek i gdziekolwiek był ten żołnierz. Ale domyślił się jej treści z reakcji Quinn. — Właśnie przygotowaliśmy ci nowe lądowisko. Trochę nierówne, ale da się usiąść. Kieruj się moim sygnałem, schodź prosto do krateru. Zmieścisz się. Tak, ty też, zbadałam laserem, ty też możesz tu lądować. Teraz możesz już ryzykować wahadłowiec, Kimura. Czekam!
On również zaczął się kierować w stronę krateru, przemykając wzdłuż bocznej ściany budynku, chroniąc się pod jego wystającymi częściami, dopóki stukot spadających odłamków betonu nie powiedział mu, że uszkodzona przez wybuch konstrukcja balkonu długo już nie wytrzyma. Zostać tu i umrzeć pod balkonem czy wyjść na otwartą przestrzeń i zginąć od strzału? Tak czy inaczej, na pewno dokona złego wyboru. Jak brzmiała ta sentencja, która tak często powtarzała się w podręcznikach wojskowych Vorkosigana? Żaden plan bitwy nie przetrwa pierwszego kontaktu z nieprzyjacielem. Taktyka i kaprysy Quinn zmieniały się jak w kalejdoskopie. Teraz postanowiła wykorzystać powstały otwór w ziemi. Usłyszał coraz głośniejszy ryk nadlatującego wahadłowca, więc wybiegł spod balkonu, który drżąc od wibracji, groził zwaleniem. Jeden koniec nie wytrzymał i runął z hukiem. Mark biegł dalej. Niech bharaputrańscy snajperzy próbują strzelać do ruchomego celu.
Quinn ze swoim oddziałem odważyła się wybiec na otwartą przestrzeń w momencie, gdy wahadłowiec, rozstawiwszy nogi jak monstrualny owad, ostrożnie sadowił się w kraterze. Kilku ostatnich Bharaputran zajmowało jeszcze pozycje na dachu przeciwległego budynku i nękało ich ogniem. Mieli jednak tylko łuki plazmowe i nadal uważali, żeby nie trafić klonów — choć jedna z różowo ubranych dziewczynek krzyknęła, bo zahaczyła o wiązkę odbitą od dendariańskiej tarczy lustrzanej. Na szczęście doznała jedynie lekkich oparzeń, bolesnych, ale niegroźnych dla życia. Płakała roztrzęsiona, lecz dendariański komandos, nie zważając na to, złapał ją i poprowadził w stronę włazu desantowca, z którego zaczął się wysuwać trap.
Kilku Bharaputran, straciwszy nadzieję na pokonanie wahadłowca zwykłą bronią snajperską, zmieniło taktykę. Zaczęli skupiać ogień na Quinn, posyłając strzał za strzałem prosto w jej przeciążoną tarczę. Pod zmasowanym ogniem komandor chwiała się na nogach, rozbłyskując co chwilę błękitnym blaskiem. Klony i Dendarianie prędko wbiegali po trapie na pokład.
Hełmy dowódców ściągają ogień. Nie miał innego wyjścia, tylko przebiec przed Quinn. Powietrze wokół niego zajaśniało od energii jego tarczy lustrzanej, ale ten moment wystarczył, żeby Quinn odzyskała równowagę. Chwyciła go za rękę i razem pokonali sprintem trap, wchodząc na pokład ostatni. Wahadłowiec szarpnął i wzniósł się w powietrze, chowając trap w chwili, gdy oboje wpadli do środka przez właz, który natychmiast się zamknął. Cisza zadźwięczała im przeraźliwie w uszach.
Mark przewrócił się na plecy i leżał, chwytając łapczywie powietrze. Płuca paliły go żywym ogniem. Quinn siedziała, a jej zaczerwieniona twarz wyraźnie odcinała się od szarego kaptura. Niewielkie oparzenie, jak od nadmiaru słońca. Po trzech głębokich oddechach zamknęła usta i z lękiem dotknęła policzków. Mark przypomniał sobie, że tej kobiecie plazma wypaliła kiedyś całą twarz. Ale to zdarzyło się dawno temu. Tym razem twarz ocalała. Tym razem.
Quinn uklękła i znów zaczęła przerzucać kanały w swoim hełmie, który o mały włos, a ściągnąłby na nią zgubę. Po chwili zerwała się z podłogi i pobiegła naprzód, obijając się po drodze, ponieważ podczas nabierania prędkości wahadłowcem mocno szarpało. Mark usiadł, rozglądając się wokół siebie zdezorientowany. Rozpoznał sierżant Taurę, Thorne’a i klony. Resztę stanowili nieznani mu Dendarianie, prawdopodobnie z Oddziału Żółtych pod dowództwem porucznika Kimury, niektórzy mieli na sobie szare mundury polowe, inni pełny rynsztunek kosmiczny. Ich stroje wydawały się raczej podniszczone. Wszystkie cztery koje dla rannych umieszczone z tyłu desantowca zostały zajęte, a piątego komandosa trzeba było położyć na podłodze. Jednak opiekująca się nimi lekarka nie wykazywała żadnej nerwowości. Spokojnie krzątała się przy pacjentach, których stan był widocznie na tyle stabilny, że mogli czekać na dalsze leczenie w bardziej sprzyjających warunkach. Kriokomora Żółtych została jednak zajęta. Rokowania zawiniętej w folię Phillipi były tak złe, że Mark zastanawiał się, czy będą próbowali dalej ją zamrażać, kiedy znajdą się na pokładzie „Peregrine’a”. Poza Dendarianką i kriokomorą nie dostrzegł więcej przykrytych ciał, żadnych worków na zwłoki — oddziałowi Kimury widocznie udało się szczęśliwie wypełnić misję.
Wahadłowiec przechylił się; krążyli, nie wchodząc jeszcze na orbitę. Mark cicho jęknął i wstał, żeby sprawdzić, dokąd poszła Quinn.
Gdy zobaczył jeńca, stanął jak wryty. Mężczyzna siedział ze związanymi z tyłu rękami i przypięty do fotela, a pilnowało go dwoje Dendarian z Oddziału Żółtych, wysoki mężczyzna i muskularna kobieta, która giętkością ruchów i nieruchomymi oczyma przypominała Markowi węża. Jeniec wyglądał na czterdzieści kilka lat i miał na sobie brązową tunikę oraz spodnie. Spod złotego kółka, którym spiął z tyłu włosy, wymykały się niesforne kosmyki, opadając mu na twarz. Nie szamotał się, lecz siedział spokojnie, czekając na rozwój wypadków z chłodną cierpliwością, która doskonale pasowała do bezruchu kobiety-węża.
Bharaputra. Ten Bharaputra, baron Bharaputra, Vasa Luigi we własnej osobie. W ciągu ośmiu lat, jakie upłynęły od chwili, gdy Mark widział go ostatni raz, nie zmienił się ani trochę.
Vasa Luigi uniósł wzrok, a gdy ujrzał Marka, w jego oczach błysnęło zdumienie.
— To pan, admirale — mruknął.
— Owszem — odparł odruchowo Mark głosem Naismitha. Zachwiał się, ponieważ wahadłowiec mocniej się przechylił. Starał się ukryć drżenie kolan będące skutkiem przerażenia i wyczerpania. W nocy poprzedzającej akcję też nie spał. Bharaputra tutaj?
Baron uniósł brew.
— Czyje to na pańskiej koszuli?
Mark spuścił wzrok na własną pierś. Długa plama krwi jeszcze nie zbrązowiała, wciąż była wilgotna, lepka i zimna. Przez chwilę miał ochotę odpowiedzieć: „Mojego brata”, aby zaszokować barona. Nie był jednak pewien, czy baronem cokolwiek potrafi wstrząsnąć. Chcąc uniknąć bardziej poufałej rozmowy, uciekł do przedniej części wahadłowca. Baron Bharaputra. Quinn i jej towarzysze postanowili igrać z ogniem, ale jak to sobie wyobrażają? Przynajmniej zrozumiał, dlaczego wahadłowiec może bezpiecznie krążyć w zasięgu ognia Bharaputran.
Zastał Quinn i Thorne’a w kabinie pilota razem z Kimurą, dowódcą Oddziału Żółtych. Quinn przejęła stanowisko łączności. Zsunęła szary kaptur, a jej wzburzone ciemne włosy zlepiał pot.
— Framingham! Melduj się! — krzyczała. — Musisz startować. Masz nad sobą bharaputrańskie posiłki.
Po drugiej strome pokładu załogowego siedział Thorne i wpatrywał się w holowidowy monitor operacyjny. Dwie kolorowe kropki oznaczające dendariańskie myśliwce zanurkowały, lecz nie udało się im rozerwać szyku wahadłowców wroga, które przesuwały się nad widmowym gwiezdnym modelem miasta wyobrażającym prawdziwe miasto znajdujące się pod nimi. Mark zerknął przez okno za ramieniem pilota, ale w jasnym smogu poranka nie mógł zobaczyć oryginału.
— Właśnie usiłujemy odzyskać rannego, pani komandor — powiedział głos Framinghama. — Za chwilę oddział powinien wrócić.
— Poza tym macie wszystkich? Macie Norwooda? Nie potrafię namierzyć jego hełmu!
Na chwilę zapadła cisza. Quinn zaciskała i otwierała dłonie. Paznokcie miała obgryzione do krwi.
Wreszcie Framingham odezwał się ponownie:
— Już go mamy. Mamy wszystkich, żywych i martwych, z wyjątkiem Phillipi. Nie chcę zostawiać nikogo w rękach tych łajdaków i jeżeli mogę coś zrobić…
— My mamy Phillipi.
— Dzięki Bogu! Wobec tego nikogo nie brakuje. Komandor Quinn, startujemy.
— Masz cenny ładunek, Framingham — powiedziała Quinn. — Spotykamy się pod osłoną ognia „Peregrine’a”. Twoich skrzydeł będą pilnować myśliwce. — Kropki na holomonitorze oderwały się od pełznącego wolno nieprzyjaciela, zostawiając go w tyle.
— A wasze skrzydła?
— Będziemy ci siedzieć na ogonie. Oddział Żółtych kupił nam bilet pierwszej klasy do bezpiecznego portu. Tym portem jest Stacja Fella.
— A potem odlatujemy?
— Nie. „Ariel” uległ wcześniej uszkodzeniom. Zostajemy w doku, wszystko zostało ustalone.
— Zrozumiałem. Do zobaczenia na miejscu.
Formacja dendariańska utworzyła w końcu zwarty szyk i ruszyła w górę. Mark opadł na fotel, chwytając się kurczowo oparcia. Obserwując monitor, zdał sobie sprawę, że wahadłowce myśliwskie były bardziej narażone na ogień niż desantowce. Jeden z myśliwców wyraźnie miał kłopoty z nabraniem prędkości. Trzymał się blisko wahadłowca Żółtych. Formacja dostosowała do niego swoje tempo. Ale przynajmniej raz wszystko przebiegało zgodnie z planem. Kiedy wyszli z atmosfery i skierowali się w stronę orbity, bharaputrańskie myśliwce z ociąganiem zawróciły.
Zmęczona Quinn oparła łokcie na konsoli i ukryła zaczerwienioną twarz w dłoniach, trąc obolałe powieki. Thorne siedział blady, milczący. Wszyscy troje, Quinn, Thorne i Mark, mieli na sobie podobne ślady krwi, które wiązały ich niczym czerwona szarfa.
Wreszcie pojawiła się przed nimi Stacja Fella. Była to ogromna konstrukcja, największa z orbitalnych stacji transferowych wokół Obszaru Jacksona, gdzie mieściła się siedziba Domu Fell i jego główne miasto. Baron Fell utrzymywał wysoką pozycję, która bardzo mu się podobała. W delikatnej sieci wzajemnych powiązań Wielkich Domów, Dom Fell dysponował chyba największą siłą i zdolnością niszczenia przeciwników. Ale siła na Jacksonie rzadko przynosiła korzyści, tu osiągnięcia liczyło się w pieniądzach. Czym Dendarianie chcieli zapłacić za pomoc lub przynajmniej neutralność Fella? Osobą barona Bharaputry uwięzionego teraz w ładowni? Jaką wartość przetargową przedstawiały wobec tego klony, taką jak niewarte uwagi drobne? I pomyśleć, że gardził Jacksończykami za to, że są ucieleśnieniem bezdusznego handlu.
Stacja Fella wyłaniała się właśnie z cienia planety. Wędrująca linia rozdzielająca ciemność i światło słoneczne powoli odsłaniała ogrom budowli. Powoli wytracali prędkość, zbliżając się do ramienia stacji i podając namiary kontroli lotów Fella oraz uzbrojonym holownikom, które nagle pojawiły się obok, aby ich eskortować. Do stacji zbliżał się „Peregrine”. Desantowce i myśliwce okrążały swój macierzysty statek, podchodząc do blokad doków jak posłuszne dzieci. Sam „Peregrine” delikatnie zatrzymał się w wyznaczonym miejscu cumowania.
Szczęk blokad u lewej burty statku i syk zamków rękawa wyjściowego oznajmiły im, że są w domu. Dendarianie pospiesznie przetransportowali rannych z ładowni do szpitala pokładowego na „Peregrinie”, a potem wrócili i już wolniej przystąpili do rutynowych działań podczas cumowania. Quinn przemknęła obok nich, a po piętach deptał jej Thorne. Mark ruszył ich śladem, jak gdyby rzeczywiście łączyła ich śmiertelna krwawa szarfa.
Quinn biegła do bocznego włazu na sterburcie, gdzie wkrótce miał przycumować wahadłowiec Framinghama. Dotarli na miejsce w chwili, gdy przymocowano rękaw, dlatego na początku musieli przepuścić wynoszonych rannych. Mark z niepokojem rozpoznał wśród nich Tonkina, który wcześniej towarzyszył Norwoodowi. Tonkin zmienił rolę, z eskorty sam stał się pacjentem. Miał pociemniałą i nieruchomą twarz, gdy nieprzytomnego przenoszono go spiesznie na lotopaletę. Coś tu jest nie tak.
Quinn niecierpliwie przestępowała z nogi na nogę. Z wahadłowca zaczęli wysiadać Dendarianie, prowadzili klony. Quinn zmarszczyła brwi i zaczęła sobie torować drogę przez tłum, kierując się na pokład wahadłowca.
Thorne i Mark także weszli przez rękaw i znaleźli się w chaosie spowodowanym brakiem grawitacji. Dzieci-klony płakały lub miały silne mdłości — Dendarianie usiłowali je złapać i skierować do wyjścia. Jeden z komandosów uzbrojony w ręczny generator próżni gonił krople ostatniego posiłku któregoś dziecka, aby wszyscy nie musieli ich wdychać. Wśród krzyków i gwaru trudno było zebrać myśli. Wrzaski Framinghama, usiłującego przywrócić wojskowy dryl i przyspieszyć wyprowadzenie przerażonych klonów z ładowni, nie przynosiły żadnego skutku.
— Framingham! — Quinn podpłynęła bliżej i złapała go za kostkę. — Framingham! Gdzie jest kriokomora, którą eskortował Norwood?
Spojrzał na nią, marszcząc brwi.
— Przecież sama pani powiedziała, pani komandor, że wy ją macie.
— Co?
— Powiedziała pani, że macie Phillipi. — Skrzywił usta ze wzburzeniem. — Do diabła, jeżeli ją zostawiłem, nie wiem…
— Zgadza się, mamy Phillipi, ale jej… już nie ma w kriokomorze. Norwood miał dostarczyć komorę do ciebie. Norwood i Tonkin.
— Nie mieli jej, kiedy mój patrol ich wyciągnął. Zabraliśmy ich obu. Norwood zginął. Dostał w oko jednym z tych cholernych granatów igłowych. Roztrzaskało mu głowę na kawałki. Ale nie zostawiłem jego ciała, jest w worku.
Hełmy dowódców przyciągają ogień. Wiedziałem… Nic dziwnego, że Quinn nie mogła połączyć się z Norwoodem.
— Kriokomora, Framingham! — W głosie Quinn zabrzmiał krzyk rozpaczy, jakiej Mark nigdy u niej nie słyszał.
— Nie widzieliśmy żadnej kriokomory, Quinn! Norwood i Tonkin jej nie mieli! Zresztą dlaczego miałaby być taka ważna, skoro nie było w niej Phillipi?
Quinn puściła jego nogę i odpłynęła w powietrzu, przyciągając do piersi nogi i kuląc się z bólu. Jej oczy były wielkie i ciemne. Powstrzymała się, by nie bluznąć stekiem przekleństw, zacisnęła zęby tak mocno, że zbielały jej dziąsła. Thorne zbladł jak ściana.
— Thorne — powiedziała Quinn, kiedy już odzyskała głos. — Połącz się z Eleną. Od tej chwili obydwa statki zachowują absolutną ciszę w eterze. Nie ma wyjść, przepustek ani kontaktów ze Stacją Fella bez mojego pozwolenia. Powiedz jej, żeby zabrała ze sobą porucznika Harta z „Ariela”. Chcę się z nimi natychmiast widzieć, osobiście. Idź.
Thorne skinął głową, obrócił się w powietrzu i odepchnął, zmierzając w stronę pokładu załogowego.
— O co chodzi? — spytał sierżant Framingham.
Quinn wolno wciągnęła powietrze.
— Framingham, zostawiliśmy na dole admirała.
— Co pani wygaduje, przecież stoi tutaj… — Palec sierżanta wycelował prosto w Marka. Jego dłoń zacisnęła się w pięść. — Och. — Zamilkł. — To jego klon.
Oczy Quinn płonęły; Mark czuł, jak przeszywają mu czaszkę niczym wiertła laserowe.
— Może nie — rzekła ze śmiertelnym znużeniem w głosie. — Dom Bharaputra wcale nie musi o tym wiedzieć.
— Tak? — Framingham zmrużył oczy, zastanawiając się nad jej słowami.
Nie! — krzyknął w duchu Mark. Cicho. Bardzo cicho.
ROZDZIAŁ ÓSMY
Czuł się, jakby zamknięto go w jednym pokoju z połową tuzina skacowanych seryjnych morderców. Mark słyszał oddech wszystkich osób siedzących przy oficerskim stole konferencyjnym. Narada odbywała się w sali odpraw przylegającej do głównej kabiny dowodzenia na „Peregrinie”. Oddech Quinn był najlżejszy i najszybszy, sierżant Taury — ciężki i złowrogi. Tylko Elena Bothari-Jesek, zajmująca swoje stałe miejsce u szczytu stołu, oraz porucznik Hart siedzący po jej prawej ręce byli ubrani w schludne stroje pokładowe. Reszta zjawiła się w tym, co miała na sobie podczas morderczej akcji — podartych ubraniach, wydzielających nieprzyjemną woń: Taura, sierżant Framingham, porucznik Kimura oraz Quinn, która siedziała po lewej ręce Eleny Bothari-Jesek. I oczywiście on, samotny na przeciwległym końcu podłużnego stołu.
Komandor Bothari-Jesek ze zmarszczonymi brwiami, bez słowa, puściła wokół stołu fiolkę z tabletkami przeciwbólowymi. Sierżant Taura wzięła sześć. Tylko porucznik Kimura nie chciał się poczęstować. Taura podała tabletki przez stół Framinghamowi, zupełnie ignorując Marka, który marzył o nich jak spragniony człowiek o szklance wody i nagle poczuł się, jakby zawartość szklanki wylano na jego oczach prosto na pustynny piasek. Okrążywszy stół, fiolka wróciła do kieszeni pani komandor. Oczy Marka pulsowały w tym samym rytmie co skronie, a skóra z tyłu głowy zdawała się napięta jakby wysychał na słońcu.
Pierwsza przemówiła komandor Bothari-Jesek.
— Zwołaliśmy tę nagłą naradę, aby jak najszybciej odpowiedzieć na dwa pytania. Co, u diabła, się stało i co mamy dalej począć? Dostaniemy w końcu te rejestratory z hełmów?
— Tak jest — odrzekł sierżant Framingham. — Kapral Abromow zaraz je przyniesie.
— Niestety brakuje nam najwłaściwszego — odezwała się Quinn. — Zgadza się, Framingham?
— Obawiam się, że tak. Przypuszczam, że wbił się w jakąś ścianą gdzieś u Bharaputry razem z tym, co zostało z hełmu Norwooda. Cholerne granaty.
— Niech to szlag. — Quinn zgarbiła się na krześle.
Drzwi sali odpraw rozsunęły się i do środka truchtem wbiegł kapral Abromow. Trzymał cztery małe plastikowe tacki ułożone jedna na drugiej i opatrzone etykietami „Oddział Zielonych”, „Oddział Żółtych”, „Oddział Pomarańczowych” i „Oddział Niebieskich”. Na każdej z nich spoczywał rządek od dziesięciu do szesnastu malutkich guzików. Rejestratory hełmów. Zapis wszystkiego, co każdy z żołnierzy przeżył przez ostatnich kilka godzin, każdego ruchu, każdego uderzenia serca, każdego obrazu ze skanera, każdego strzału, trafienia i komunikatu. Wydarzenia, które w rzeczywistym czasie trwały za krótko, by człowiek zdołał pojąć, co się dzieje, można było zwolnić, przeanalizować, wywrócić na lewą stronę, znaleźć błędy i nie dopuścić do ich powtórzenia następnym razem.
Abromow zasalutował i wręczył tace komandor Bothari-Jesek, która podziękowawszy, odprawiła go i podała tace komandor Quinn. Ona z kolei wsunęła je do szczeliny symulatora i załadowała dane. Zakodowała plik jako ściśle tajny. Jej palce z poobgryzanymi do krwi paznokciami migały nad panelem holowidu.
Nad stołem wyrosła znajoma już trójwymiarowa mapa kompleksu medycznego Bharaputry.
— Przeskoczę do momentu, kiedy zostaliśmy zaatakowani w tunelu — powiedziała Quinn. — Proszę, jesteśmy w komplecie: Oddział Niebieskich, część Zielonych… — W głębi szkieletu budynku ukazały się przypominające spaghetti zielone i niebieskie świetliste linie. — Tonkin był Niebieskim numer sześć i cały czas miał na głowie hełm. — Dla lepszej czytelności oznaczyła drogę Tonkina na żółto. — Norwood nadal miał hełm Niebieskich numer dziesięć. Mark… — ściągnęła usta — miał hełm numer jeden. — Oczywiście, rzucało się w oczy, że tej linii brakuje. Zmieniła kolor drogi Norwooda na różowy. — Mark, kiedy dokładnie zamieniłeś się hełmami z Norwoodem? — Zadając mu pytanie, nie patrzyła na niego.
Proszę, puśćcie mnie. Był pewien, że jest chory, bo wciąż trząsł się na całym ciele. Jakiś mięsień na karku zaczął mu spazmatycznie drgać, a pod spodem miarowo pulsował ból.
— Zeszliśmy tą rurą windową. — Zdołał z siebie wydobyć zaledwie ochrypły szept. — Kiedy… kiedy potem pojawia się hełm numer dziesięć, to już ja. Norwood i Tonkin poszli razem i tu widziałem ich po raz ostatni.
Istotnie, różowa linia schodziła w dół rury windowej, a potem podążała śladem wielu niebieskich i zielonych. Żółta biegła samotnie.
Quinn przewinęła zapis rozmów. Przyspieszony baryton Tonkina zabrzmiał jak bzyk owada na amfetaminie.
— Ostatni raz rozmawiałam z nimi, gdy byli tutaj. — Quinn zaznaczyła miejsce świetlną kropką, był to korytarz wewnętrzny w głębi następnego budynku. Zamilkła, przyglądając się żółtemu wężowi. Pełzł w dół rury windowej, potem pod budynkiem, w górę i przecinał jeszcze jeden.
— To tu — odezwał się nagle Framingham. — Na tym piętrze utknęli. Tu złapaliśmy z nimi kontakt.
Quinn zaznaczyła miejsce następną kropką.
— Wobec tego kriokomora musi być niedaleko trasy między tym a tym punktem. — Wskazała dwie kropki. — Musi. — Patrzyła spod przymrużonych powiek. — Dwa budynki. Przypuszczam, że dwa i pół. Ale w komunikatach głosowych Tonkina nie ma żadnej wskazówki. — Owadzi głos opisywał bharaputrańskich napastników i wzywał pomocy, ale nie wspominał o kriokomorze. Mark poczuł dławienie w gardle. Quinn, wyłącz go, błagam…
Program dobiegł do końca. Wszyscy zgromadzeni przy stole Dendarianie wpatrywali się weń w nadziei, że zobaczą coś jeszcze. Na tym jednak przekaz się skończył.
Rozsunęły się drzwi i wszedł komandor Thorne. Mark nigdy nie widział bardziej wyczerpanego człowieka. Thorne również był ubrany w brudny mundur polowy, ale zdążył zdjąć generator tarczy przeciwplazmowej. Zsunął szary kaptur, mokre brązowe włosy przylepiły mu się do czoła. W miejscu, gdzie kończyła się osłona kaptura, miał na twarzy obwódkę brudu, podobną w kształcie do czerwonej plamy oparzenia na twarzy Quinn — pozostałości po zmasowanym ogniu Bharaputran. Thorne poruszał się gwałtownie, jak gdyby siłą woli chciał pokonać znużenie bliskie omdleniu. Oparł się rękami o stół konferencyjny i zacisnął usta w wąską kreskę.
— Uda się wyciągnąć cokolwiek od Tonkina? — spytała go Quinn. — Komputer przekazał już wszystko. Nie sądzę, żeby to mogło wystarczyć.
— Sanitariusze ocucili go na krótko — poinformował ją Thorne. — Zaczął mówić. Miałem nadzieję, że w rejestratorach będzie coś, co nada sens jego słowom, ale…
— Co mówił?
— Że kiedy dotarli do tego budynku — Thorne wskazał na mapie — zostali odcięci. Jeszcze nie otoczeni, ale mieli odciętą drogę do wahadłowca, a wróg szybko zamykał pierścień. Tonkin powiedział, że Norwood krzyczał, że ma pomysł, że widział coś „tam z tyłu”. Kazał Tonkin owi rzucić granat dla odwrócenia uwagi nieprzyjaciela i pilnować jakiegoś korytarza — pewnie to ten tutaj. Norwood wziął kriokomorę i pobiegł tam, skąd przyszli. Wrócił parę minut później — nie więcej niż sześć, jak twierdzi Tonkin, i powiedział: „Już wszystko w porządku. Admirał się stąd wydostanie, nawet jeśli my nie”. Dwie minuty później zabił go granat, a Tonkin stracił przytomność od wybuchu.
Framingham skinął głową.
— Moi ludzie zjawili się tam niecałe trzy minuty później. Odegnali grupę Bharaputran, którzy obszukiwali ciała — kradli, szukali urządzeń wywiadowczych, albo i jedno, i drugie, kapral Abromow nie był pewien. Zabrali Tonkina i zwłoki Norwooda i uciekli. Nikt z oddziału nigdzie nie widział kriokomory.
Quinn w roztargnieniu gryzła resztkę paznokcia. Mark sądził, że w ogóle nie zdawała sobie z tego sprawy.
— To wszystko?
— Tonkin mówił, że Norwood się śmiał — dodał Thorne.
— Śmiał się. — Twarz Quinn wykrzywił grymas. — Cholera.
Komandor Bothari-Jesek siedziała zagłębiona w swoim krześle. Wszyscy obecni przy stole zdawali się przetrawiać usłyszaną przed chwilą wiadomość, wpatrując się w holomapę.
— Musiał wpaść na jakiś sprytny pomysł i go zrealizować — powiedziała komandor Bothari-Jesek. — Albo tylko mu się wydawało, że to sprytne.
— Miał zaledwie pięć minut. Jakim sprytem można się wykazać w pięć minut? — jęknęła Quinn. — Niech piekło pochłonie tego spryciarza za to, że o niczym nie zameldował.
— Na pewno zamierzał. — Bothari-Jesek westchnęła. — Nie sądzę, żeby najpilniejszym zajęciem było teraz poszukiwanie winnych. I tak jest mnóstwo do zrobienia.
Thorne skrzywił się, podobnie jak Framingham, Quinn i Taura. Wszyscy spojrzeli na Marka, który skulił się na swoim krześle.
— Minęły dopiero… — Quinn zerknęła na chronometr — niecałe dwie godziny. Cokolwiek Norwood zrobił, kriokomora na pewno wciąż tam jest. Musi być.
— Co więc mamy robić? — zapytał z ironią porucznik Kimura. — Urządzić następny desant?
Quinn zacisnęła usta w wąską kreskę, wyrażając w ten sposób dezaprobatę dla jego sarkazmu.
— Zgłaszasz się na ochotnika, Kimura? — Kimura uniósł ręce w geście kapitulacji.
— Tymczasem — odezwała się ponownie Bothari-Jesek — naciska nas Stacja Fella. Musimy przystąpić do interesów. Przypuszczam, że w grę wchodzi nasz zakładnik. — Skinęła głową pod adresem Kimury, wyrażając mu uznanie za jedyną zakończoną powodzeniem część ekspedycji. — Czy ktoś wie, co admirał zamierzał zrobić z baronem Bharaputrą?
Wszyscy pokręcili przecząco głowami.
— Ty też nie wiesz, Quinnie? — zdumiał się Kimura.
— Nie. Nie było na to czasu. Nie jestem nawet pewna, czy admirał serio spodziewał się, że uda ci się go porwać, czy miałeś za zadanie po prostu odciągnąć uwagę jego ludzi. To by była strategia bardziej w jego stylu — nie dopuścić do tego, żeby misja miała tylko jeden niepewny cel. Przypuszczam — obniżyła głos do szeptu — że chciał zaufać własnej inicjatywie. — Wyprostowała się. — Ale wiem na pewno, co zrobię. Tym razem zawrzemy umowę na naszych warunkach. Baron Bharaputra może być biletem, dzięki któremu wypuszczą nas wszystkich, admirała także, ale musimy to dobrze rozegrać.
— Wobec tego — powiedziała Bothari-Jesek — nie powinniśmy chyba zdradzać Domowi Bharaputra, jaki cenny pakunek zostawiliśmy na dole. — Bothari-Jesek, Thorne, Quinn i reszta obrócili oczy na Marka, myśląc o tym samym.
— Też mi to przyszło do głowy — rzekła Quinn.
— Nie — szepnął. — Nie! — Zduszony krzyk zabrzmiał jak skrzeczenie żaby. — Nie mówicie chyba serio. Nie zmusicie mnie, żebym nim był, już nie chcę nim być. Boże, nie! — Trząsł się i dygotał, czując w żołądku ciężką kulę. Zimno mi.
Quinn i Bothari-Jesek spojrzały po sobie. Komandor Bothari-Jesek niezauważalnie skinęła głową, przekazując milcząco jakąś wiadomość.
— Wracajcie wszyscy do swoich zajęć — powiedziała w końcu Quinn. — Poza tobą, Thorne. Zwalniam cię z dowodzenia „Arielem”. Twoje obowiązki przejmie porucznik Hart.
Thorne pokiwał głową, jakby się tego od początku spodziewał.
— Jestem aresztowany?
Quinn zmrużyła oczy z bólem.
— Do diabła, nie mamy czasu. Ani ludzi. Nie przesłuchałam cię jeszcze do końca, poza tym będę potrzebowała twojego doświadczenia. Ta… sytuacja może się w każdej chwili diametralnie zmienić. Powiedzmy, że jesteś w areszcie domowym i podlegasz moim rozkazom. Pilnować możesz się sam. Zajmiesz gościnną kabinę oficerską na „Peregrinie”, którą możesz uważać za celę, jeśli dzięki temu poczujesz się lepiej.
Mina Thorne’a wyrażała autentyczne przygnębienie.
— Tak jest — rzekł drewnianym głosem.
Quinn zmarszczyła brwi.
— Idź się umyć. Wrócimy do tego później.
Z sali wyszli wszyscy z wyjątkiem Quinn i Bothari-Jesek. Mark chciał podążyć śladem reszty oficerów, ale powstrzymał go stanowczy głos Quinn.
— Ty zostajesz.
Opadł z powrotem na krzesło, wtulając się w oparcie. Gdy z sali wyszedł ostatni Dendarianin, Quinn wyłączyła wszystkie urządzenia rejestrujące.
Kobiety Milesa. O Elenie, ukochanej z dzieciństwa, dziś komandor Bothari-Jesek, Mark uczył się, kiedy Komarrczycy tresowali go, by grał lorda Vorkosigana. Wyglądała jednak nieco inaczej, niż sobie wyobrażał. Natomiast Dendarianka Quinn zaskoczyła komarrskich spiskowców. Zbiegiem okoliczności kobiety były podobne do siebie — obie miały krótkie, ciemne włosy, bladą cerę i przepastne brązowe oczy. A może to nie był wcale zbieg okoliczności? Może Vorkosigan podświadomie wybrał Quinn jako namiastkę Bothari-Jesek, skoro nie mógł mieć oryginału? Nawet imiona miały podobne, Elli i Elena.
Bothari-Jesek była wyższa o głowę, jej majestatyczne rysy znamionowały szlachetne pochodzenie. Zachowywała się spokojniej i z większym dystansem, a wrażenie to potęgował czysty szary mundur oficerski. Quinn, w mundurze polowym i butach bojowych, była niższa, choć i tak wyższa od niego o głowę, miała bardziej zaokrąglone kształty i gwałtowniejszy temperament. Obie go przerażały. On gustował raczej w kobietach w typie tamtej niewysokiej blondynki, którą wyciągnęli spod łóżka w sypialni klonów; gdyby jeszcze była w wieku, na jaki wyglądała. Jeżeli dożyje chwili, by sprawdzić to w praktyce, chciał kogoś niskiego, miękkiego, różowego, nieśmiałego, kogoś, kto po akcie płciowym nie zabije go i nie zje.
Elena Bothari-Jesek przyglądała mu się z mieszaniną odrazy i zafascynowania.
— Wyglądasz zupełnie jak on. Ale ty to nie on. Dlaczego drżysz?
— Zimno mi — mruknął Mark.
— Zimno ci! — powtórzyła jak echo wzburzona Quinn. — Tobie jest zimno! Ty przeklęty mały draniu… — Odwróciła raptownie swoje krzesło i usiadła plecami do niego.
Bothari-Jesek wstała i podeszła do stołu z tej strony, gdzie siedział. Smukła i giętka jak wierzba. Dotknęła jego czoła, które było lepkie i wilgotne; wzdrygnął się gwałtownie, niemal od niej odskakując. Nachyliła się, żeby badawczo zajrzeć mu w oczy.
— Quinnie, daj mu spokój. On jest w szoku.
— Nie zasługuje na tyle uwagi! — wykrztusiła Quinn.
— Mimo to naprawdę jest w szoku. Jeżeli chcesz coś osiągnąć, musimy to wziąć uwagę.
— Do diabła. — Quinn odwróciła się z powrotem. Strumyczki łez zaczęły żłobić świeże ślady na jej zaczerwienionej twarzy, oblepionej brudem i zaschłą krwią. — Nie widziałaś. Nie widziałaś Milesa, jak leżał z rozerwanym na kawałki sercem.
— Quinnie, przecież tak naprawdę nie umarł. Mam rację? Jest po prostu zamrożony i… i chwilowo przebywa nie tam, gdzie powinien. — Czyżby w jej głosie słychać było nutkę niepewności albo niedowierzania?
— Och, on nie żyje na sto procent. Jest zamrożony na śmierć. I nic się nie zmieni, jeżeli go stamtąd nie zabierzemy! — Ślady krwi w zagięciach jej munduru zaczęły w końcu przybierać brązową barwę.
Bothari-Jesek wzięła głęboki oddech.
— Najpierw skoncentrujmy się na najpilniejszej sprawie. Musimy odpowiedzieć na pytanie, czy Mark potrafi zwieść barona Fella? Fell spotkał się raz z Milesem.
— Dlatego między innymi nie aresztowałam Bela Thorne’a. Bel był przy tym i mam nadzieję, że będzie nam służył radą.
— Tak. I, ciekawa rzecz… — Przysiadła na blacie stołu, dyndając w powietrzu jedną nogą. — W szoku czy nie, Mark nie ujawnił prawdziwej tożsamości Milesa. Z jego ust ani razu nie padło nazwisko „Vorkosigan”, prawda?
— Rzeczywiście — przyznała Quinn.
Bothari-Jesek lekko uniosła kąciki ust, przypatrując mu się.
— A czemu nie? — zapytała nagle.
Skulił się na swoim krześle jeszcze bardziej, starając się uciec przed jej przeszywającym spojrzeniem.
— Nie wiem — mruknął. Było jasne, że to jej nie wystarczy, że nie ustąpi, jeśli nie usłyszy od niego dalszych wyjaśnień. Zdołał wykrztusić nieco mocniejszym głosem: — Chyba z przyzwyczajenia. — Nie dodał, że ma na myśli przede wszystkim przyzwyczajenie Ser Galena, który dawno temu tłukł go na kwaśne jabłko, gdy zdarzyło mu się coś schrzanić. — Kiedy gram rolę, gram rolę. M… Miles nigdy by nie zdradził prawdziwego nazwiska, więc ja też nie.
— Kim jesteś, kiedy nie grasz roli? — Przymrużone oczy Bothari-Jesek wyraźnie go taksowały.
— Właściwie… chyba sam nie wiem. — Przełknął ślinę, starając się wydobyć z siebie donośniejszy głos. — Co się stanie z moimi… z klonami?
Quinn chciała mu odpowiedzieć, ale Bothari-Jesek powstrzymała ją gestem, mówiąc:
— A co chciałbyś, żeby się z nimi stało?
— Chcę, żeby dano im wolność. Żeby osiadły w jakimś bezpiecznym miejscu, skąd Bharaputra nie będzie ich mógł porwać.
— Dziwny altruizm. Zastanawiam się dlaczego? Skąd w ogóle wziął się pomysł tej wyprawy? Czego po niej oczekiwałeś?
Otworzył usta, lecz nie wydał żadnego dźwięku. Nie potrafił odpowiedzieć. Wciąż był słaby, pocił się i drżał. Bolały go skronie, jak gdyby uciekła z nich cała krew. Pokręcił głową.
Quinn parsknęła pogardliwie.
— Co za ofiara. Zupełne przeciwieństwo Milesa. Nawet zwycięstwo potrafi zmienić w klęskę.
— Quinn — cicho odezwała się Bothari-Jesek. W jej głosie wyraźnie zabrzmiał ton reprymendy, który Quinn usłyszała i skwitowała wzruszeniem ramion. — Nie sądzę, żeby którekolwiek z nas naprawdę wiedziało, z czym mamy do czynienia — ciągnęła Bothari-Jesek. — Ja w każdym razie nie mam zielonego pojęcia. Natomiast znam kogoś, kto będzie wiedział.
— Kogo?
— Księżnę Vorkosigan.
— Hm. — Quinn westchnęła. — To jeszcze jeden kłopot. Kto jej powie o… — Ruch kciuka wskazujący Obszar Jacksona oznaczał wszystko, co się tam wydarzyło. — Boże drogi, jeśli rzeczywiście ja dowodzę teraz tym oddziałem, muszę zameldować o wszystkim Simonowi Illyanowi. — Zamilkła. — Chcesz objąć dowództwo, Eleno? Jako kapitan statku i wobec umownego aresztowania Thorne’a, powinnaś… Zostałam dowódcą dlatego, że musiałam, podczas walki.
— Świetnie sobie radzisz — odparła Bothari-Jesek z lekkim uśmiechem. — Masz moje poparcie. Od początku jesteś bardziej niż ja związana z wywiadem — dodała. — Logiczne, że to ty objęłaś dowództwo.
— Tak, wiem. — Quinn skrzywiła się. — Powiesz rodzinie, jeżeli będzie trzeba?
— Zgodnie z logiką — westchnęła Bothari-Jesek — to zadanie należy do mnie. Dobrze, powiem księżnie.
— Umowa stoi. — Obie jednak wyglądały tak, jakby nie były pewne, kto ma trudniejszą rolę do odegrania.
— Jeżeli chodzi o klony… — Bothari-Jesek znów zatrzymała wzrok na Marku. — Chciałbyś, żebyśmy dali im wolność?
— Eleno — ostrzegła Quinn — niczego mu nie obiecuj. Jeszcze nie wiemy, co trzeba będzie poświęcić, żeby się stąd wydostać. I żeby wydostać — znów wskazała na dół — Milesa.
— Nie — wyszeptał Mark. — Nie możecie po tym wszystkim odesłać ich z powrotem.
— Oddałam już Phillipi — odrzekła ponuro Quinn. — Ciebie też mogę oddać w każdej chwili, tylko że on… W ogóle wiesz, dlaczego przylecieliśmy na tę cholerną akcję? — spytała ostro.
Bez słowa pokręcił głową.
— Dla ciebie, gówniarzu. Admirał prawie się dogadał z baronem Bharaputrą. Mieliśmy wykupić Oddział Zielonych za ćwierć miliona dolarów betańskich. Kosztowałoby niewiele więcej niż akcja desantowa, wliczając cały sprzęt, jaki straciliśmy razem z wahadłowcem Thorne’a. I życie ludzi. Ale baron nie zgodził się, abyś ty znalazł się w puli. Nie wiem, dlaczego nie chciał cię sprzedać. Dla wszystkich poza nim jesteś bezwartościowy. Ale Miles nie chciał cię zostawić!
Mark wpatrywał się we własne dłonie, które nerwowo skubały jedna drugą. Uniósłszy głowę, napotkał wzrok Bothari-Jesek, która znów przyglądała mu się, jakby był tajemniczym i ważnym kryptogramem.
— Admirał nigdy nie zostawiłby swojego brata — powiedziała wolno Bothari-Jesek — i tak samo Mark nigdy nie zostawi klonów. Mam rację?
Przełknąłby ślinę, ale zupełnie wyschło mu w ustach.
— Zrobisz wszystko, żeby je ocalić? Wszystko, co ci każemy?
Otworzył usta i zaraz zamknął. Wyglądało to trochę jak słabe i nieme „tak”.
— Zagrasz dla nas rolę admirała? Oczywiście damy ci parę lekcji.
Prawie skinął głową, lecz zdołał wyrzucić z siebie:
— Jaką obietnicę…?
— Zabierzemy ze sobą wszystkie klony. Zawieziemy je tam, gdzie Dom Bharaputrą ich nie dosięgnie.
— Eleno! — zaprotestowała Quinn.
— Muszę — tym razem udało mu się przełknąć ślinę — muszę mieć słowo kobiety z Barrayaru. Twoje słowo — zwrócił się do Eleny Bothari-Jesek.
Quinn zagryzła wargę, ale milczała. Po dłuższej chwili ciszy Bothari-Jesek kiwnęła głową.
— Dobrze. Masz moje słowo. Ale w zamian oczekujemy pełnej współpracy, zrozumiano?
— Dajesz słowo jako kto?
— Po prostu daję słowo.
— Tak. Dobrze.
Quinn wstała i popatrzyła na niego z góry.
— Czy on w ogóle potrafi teraz zagrać Milesa?
Bothari-Jesek podążyła za jej spojrzeniem.
— Przypuszczam, że w tym stanie — nie. Najpierw pozwólmy mu się umyć, zjeść i odpocząć. Potem zastanowimy się, co można zrobić.
— Baron Fell może nam dać za mało czasu. Nie powinnyśmy się tak z nim pieścić.
— Powiemy baronowi, że bierze prysznic. Nie skłamiemy.
Prysznic. Jedzenie. Był tak wygłodniały, że niemal nie czuł głodu, tylko zupełną drętwotę żołądka. Ogarnęła go apatia. I czuł zimno.
— Prawda jest taka — rzekła Quinn — że to bardzo kiepska imitacja prawdziwego Milesa Vorkosigana.
Owszem, to właśnie staram się wam uprzytomnić, Bothari-Jesek pokręciła zirytowana głową, dając jej do zrozumienia, że niestety jest podobnego zdania.
— Chodź — powiedziała do niego.
Zaprowadziła go do kabiny oficerskiej, niewielkiej, ale dzięki Bogu położonej w ustronnym miejscu. Nikt z niej nie korzystał; panował tu surowy wojskowy porządek i unosił się lekko stęchły zapach. Przypuszczał, że w pobliżu w podobnej kabinie umieszczono Thorne’a.
— Każę ci przysłać jakieś czyste ubrania z „Ariela”. A potem dostaniesz jedzenie.
— Mogę prosić najpierw o jedzenie?
— Jasne.
— Dlaczego jesteś dla mnie taka miła? — Jego głos zabrzmiał żałośnie i podejrzliwie. Obawiał się, że może go wziąć za cierpiącego na paranoję tchórza.
Na jej orlej twarzy odmalowała się zaduma.
— Chcę wiedzieć… kim jesteś.
— Przecież wiesz. Jestem klonem. Wyprodukowanym właśnie tu, w Obszarze Jacksona.
— Nie mam na myśli twojego ciała.
Skulił się odruchowo, przyjmując postawę obronną, choć wiedział, że ów gest podkreśla jego ułomności fizyczne.
— Jesteś zamknięty w sobie — zauważyła. — Bardzo samotny. Całkiem inny niż Miles. Zazwyczaj.
— Miles to nie jeden człowiek, to cała armia ludzi. Wszędzie zabiera ze sobą swoją świtę. — Nie wspominając o niesamowitym haremie. — Przypuszczam, że to lubi.
Na jej ustach nieoczekiwanie zjawił się uśmiech. Pierwszy raz zobaczył, jak się uśmiecha. Wyglądała zupełnie inaczej.
— Chyba tak. — Uśmiech przybladł. — Lubił.
— Robisz to dla niego, prawda? Traktujesz mnie tak, bo wydaje ci się, że tego by sobie życzył. — Nie dla niego, ale dla Milesa, wszystko dla jego obsesji na temat brata.
— Częściowo.
Zgadza się.
— Ale przede wszystkim dlatego, że pewnego dnia księżna Vorkosigan zapyta mnie, co zrobiłam dla jej syna.
— Zamierzasz wymienić na niego barona Bharaputrę, tak?
— Mark… — Jej oczy pociemniały z… litości? Ironii? Nie potrafił tego zinterpretować. — Ona zapyta o ciebie.
Obróciła się na pięcie, zostawiając go samego w zamkniętej kabinie.
Ustawił najgorętszą wodę, jaka mogła polecieć z niewielkiego prysznica, a potem kilka minut stał pod parzącym strumieniem, aż poczerwieniała mu skóra i zaczął dygotać. Z wyczerpania kręciło mu się w głowie. Kiedy w końcu wyszedł z kabiny, zauważył, że ktoś zdążył przynieść ubranie i jedzenie. Pospiesznie wciągnął bieliznę, czarną koszulkę dendariańską i parę pokładowych szarych spodni należących do jego pierwowzoru i wreszcie rzucił się na kolację. Tym razem posiłek nie został przygotowany z myślą o wybrednym podniebieniu Naismitha, lecz stanowił standardową rację żywnościową normalnego i aktywnego fizycznie żołnierza. Dania nie były zbyt wyszukane, ale po raz pierwszy od wielu tygodni miał na talerzu tyle jedzenia, ile chciał. Pochłonął wszystko, jak gdyby się obawiał, że dobra wróżka, która przyniosła kolację, zjawi się ponownie, żeby mu ją odebrać. Z bólem żołądka opadł na łóżko i położył się na boku. Nie dygotał już z zimna, nie pocił się ani nie czuł się wypompowany z powodu niskiego poziomu cukru we krwi. Jednak jego ciałem nadal wstrząsały czarne i niepokojące myśli.
Przynajmniej udało ci się uwolnić klony.
Nie, to Miles uwolnił klony.
Niech to szlag, niech to…
Niemal całkowita katastrofa w niczym nie przypominała wspaniałego aktu odkupienia, o jakim marzył. Jakich jednak następstw mógł się spodziewać? Knując rozpaczliwą intrygę, w ogóle nie uwzględnił w swoich planach tego, co się z nim stanie po powrocie „Ariela” na Escobar. Miał wrócić uśmiechnięty, tuląc pod skrzydłem klony. Wyobrażał sobie spotkanie z rozwścieczonym Milesem, lecz wówczas byłoby już za późno; Naismith nie mógłby go powstrzymać ani przypisać zwycięstwa sobie. On zapewne zostałby aresztowany, ale w ogóle by się tym nie przejął. Czego właściwie chciał?
Uwolnić się od poczucia winy kogoś, kto jako jedyny ocalał z rzezi? Zdjąć z siebie dawną klątwę? Wszyscy, których wtedy znałeś, nie żyją… Sądził, że kierował się właśnie tym motywem, jeżeli w ogóle się nad tym zastanawiał. Może to wcale nie takie proste. Chciał się od czegoś uwolnić… W ciągu minionych dwóch lat z rąk Ser Galena i Komarrczyków uwolnił go Miles Vorkosigan, który potem uwolnił go ponownie na ulicy Londynu o świcie. Nie znalazł jednak szczęścia, o jakim marzył podczas niewoli u terrorystów. Miles zdołał zerwać tylko fizyczne łańcuchy, które go krępowały; inne, niewidzialne, ściskały go tak mocno, że dawno już obrosły ciałem.
Co sobie wyobrażałeś? Że jeśli wykażesz takie bohaterstwo jak Miles, będą cię musieli traktować tak samo jak Milesa? Że będą cię musieli pokochać?
A w ogóle co za oni? Dendarianie? Sam Miles? Czy może tamte groźne i fascynujące cienie czające się za Milesem, książę i księżna Vorkosigan?
Na temat rodziców Milesa miał dość mgliste pojęcie. Niezrównoważony Ser Galen, uważając ich za znienawidzonych wrogów, przedstawił oboje jako parę złoczyńców — Rzeźnik Komarru i jego żona-sekutnica. Równocześnie jednak kazał Markowi uczyć się o nich z nieocenzurowanych materiałów, czytać ich zapiski, słuchać publicznych wystąpień, oglądać prywatne zapisy holowidowe. Niezaprzeczalnie rodzice Milesa byli ludźmi skomplikowanymi — daleko im było do świętych, mimo to na pewno nie przypominali postaci, o jakich w swych paranoicznych urojeniach mówił Galen: wściekłego, krwiożerczego sadysty i dyszącej żądzą mordu dziwki. Z holowidów wyłaniał się wizerunek księcia Arala Vorkosigana jako krępego mężczyzny o wyjątkowo skupionym spojrzeniu, dość grubych rysach oraz głębokim i opanowanym, nieco chrypliwym głosie. Księżna Vorkosigan odzywała się rzadziej niż mąż; była wysoka, miała przetykane siwizną kasztanowe włosy i wyraziste szare oczy. Zbyt wpływowa, aby mówić o niej „ładna”, a jednak na tyle opanowana i przyciągająca uwagę otoczenia, że wydawała się piękna, choć ściśle rzecz biorąc — nie była zbyt urodziwa.
A teraz Bothari-Jesek zagroziła mu, że go do nich zabierze…
Usiadł i włączył światło. Dokonawszy szybkich oględzin kabiny, stwierdził, że nie ma tu nic, co mogłoby mu posłużyć do popełnienia samobójstwa. Żadnej broni ani noży; Dendarianie rozbroili go po wejściu na pokład. Nie było o co zahaczyć sznura albo pasa. Ugotowanie się na śmierć pod prysznicem nie wchodziło w grę, ponieważ czujnik bezpieczeństwa automatycznie wyłączał dopływ gorąca, gdy temperatura przekraczała fizjologiczną tolerancję organizmu. Wrócił do łóżka.
W myślach przesuwał mu się w zwolnionym tempie film z niskim człowieczkiem w roli głównej. Człowieczek krzyczał, a potem jego pierś eksplodowała karminowym deszczem. Zorientował się ze zdumieniem, że płacze. Szok, to pewnie szok, o którym mówiła BothariJesek. Nienawidziłem gnojka, kiedy żył, dlaczego więc płaczę? To absurd. Może powoli odchodził od zmysłów.
Po dwóch bezsennych nocach był zupełnie odrętwiały, jednak nie mógł spać. Co jakiś czas zapadał tylko w drzemkę, balansując na granicy snu, dręczony świeżymi wspomnieniami. Miał dziwne halucynacje, jakby płynął rzeką krwi na gumowej tratwie, z której gorączkowo wybierał czerwoną ciecz zalewającą pokład. Kiedy więc po zaledwie godzinnym odpoczynku przyszła po niego Quinn, poczuł prawdziwą ulgę.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
— Cokolwiek zamierzasz robić — powiedział komandor Thorne — nie wspominaj o betańskiej kuracji odmładzającej.
Mark zmarszczył brwi.
— O jakiej betańskiej kuracji odmładzającej? Istnieje taka?
— Nie.
— To dlaczego mam o niej nie wspominać?
— Nieważne, po prostu nie wspominaj.
Mark zgrzytnął zębami, obrócił się z krzesłem do płyty holowidu i wcisnął klawisz, by obniżyć wysokość siedzenia do pozycji, w której mógł postawić stopy płasko na podłodze. Miał na sobie kompletny szary mundur Naismitha. Quinn ubrała go tak, jak gdyby był lalką albo niedorozwiniętym dzieckiem. Później Bothari-Jesek i Thorne przystąpili do wypełniania jego głowy masą niejednokrotnie wzajemnie sprzecznych instrukcji, jak ma grać Milesa podczas mającej się niebawem odbyć rozmowy. Jakbym sam nie wiedział. Troje komandorów siedziało teraz poza zasięgiem oka holowidu w kabinie dowodzenia „Peregrine’a”, gotowych w każdej chwili podpowiadać mu przez ukrytą w uchu mikrosłuchawkę. A jemu wydawało się, że to Galen jest mistrzem w manipulowaniu ludźmi jak marionetkami. Swędziało go ucho i co chwila poprawiał słuchawkę, narażając się na groźne spojrzenie Bothari-Jesek. Quinn nie spuszczała go z oka.
Quinn w ogóle nie miała chwili wytchnienia. Nadal była ubrana w przesiąknięty krwią mundur. Po nieoczekiwanym przejęciu dowództwa w tej nieszczęsnej misji nie miała czasu na odpoczynek. Thorne zdążył się umyć i przebrać w czysty mundur, ale widać było, że nie zmrużył oka. Twarze ich obojga wyróżniały się chorobliwą bladością. Quinn zmusiła wcześniej Marka do zażycia środka pobudzającego, ponieważ gdy go ubierała, zauważyła, że jest nieprzytomny i mówi zbyt niewyraźnie jak na jej gust. Nie podobało mu się działanie środka. Umysł i wzrok wyostrzyły się aż nadto, lecz ciało miał obolałe. Zbyt wyraźnie widział wszystkie linie i płaszczyzny w kabinie. Dźwięki i głosy wdzierały mu się boleśnie w uszy, brzmiąc jednocześnie ostro i niezrozumiale. Zorientował się, że Quinn też wzięła to paskudztwo, bo skrzywiła się na dźwięk wysokiego elektronicznego pisku, jaki dobył się z konsoli.
— (Dobra, wchodzisz) — powiedziała przez słuchawkę Quinn, kiedy talerz holowidu zaczął iskrzyć. Nareszcie wszyscy się zamknęli.
Po chwili zmaterializował się baron Fell, który także spojrzał na niego spod zmarszczonych drzwi. Georish Stauber, baron Fell z Domu Fell, był dość niezwykłą postacią wśród władców Wielkich Domów jacksońskich, ponieważ nosił swe oryginalne ciało. Ciało starca. Baron był korpulentny, miał różową twarz oraz błyszczącą skórę głowy pokrytą plamami wątrobianymi i okoloną krótkimi siwymi włosami. W jedwabnej tunice, która miała barwę jego Domu — zieloną — wyglądał jak elf z niedoczynnością tarczycy. Jednak w jego zimnych i przenikliwych oczach nie było nic elfiego. Mark powtórzył sobie, że Miles nie lękał się potęgi jacksońskich baronów. Miles nie lękał się zresztą żadnej potęgi, za którą nie stała siła co najmniej trzech planet. Jego ojciec, Rzeźnik Komarru, mógłby zjeść Wielkie Domy Jacksona na śniadanie.
Ale on, oczywiście, nie był Milesem.
Chrzanić to. W każdym razie przez piętnaście minut jestem Milesem.
— Witam, admirale — zadudnił baron. — W końcu znów się spotykamy.
— Właśnie. — Markowi udało się opanować łamiący się głos.
— Widzę, że jak zwykle jest pan pewny siebie. I równie źle poinformowany.
— Właśnie.
— (Mów wreszcie, do diabła) — syknął mu w uchu głos Quinn.
Mark przełknął ślinę.
— Baronie Fell, nie miałem w planach włączenia do tej bitwy Stacji Fella. Podobnie jak pan, chciałbym jak najprędzej doprowadzić do tego, by wszystkie moje siły opuściły stację. W tym celu proszę pana o pomoc jako pośrednika. Wie pan chyba, że… porwaliśmy barona Bharaputrę?
— Tak mi powiedziano. — Baronowi drgnęła powieka. — Licząc na wsparcie, chyba się pan jednak przeliczył.
— Doprawdy? — Mark wzruszył ramionami. — Wydawało mi się, że Dom Fell poprzysiągł zemstę Domowi Bharaputra.
— To nie całkiem tak. Dom Fell miał odstąpić od dokonania odwetu na Domu Bharaputra. Ostatnio uznaliśmy, że byłoby to obopólnie niekorzystne. Teraz jestem więc podejrzany o skryty współudział w ataku. — Brwi barona nastroszyły się jeszcze mocniej.
— Mm… — W jego myśli wdarł się szept Thorne’a:
— (Powiedz mu, że Bharaputra jest cały i zdrowy).
— Bharaputra jest cały i zdrowy — rzekł Mark. — I jeśli o mnie chodzi, może taki pozostać. Występując jako pośrednik, okaże pan dobrą wolę i pomoże baronowi Bharaputrze odzyskać wolność. Pragnę go tylko wymienić — w najlepszym zdrowiu — na pewną rzecz, a potem opuścić Obszar Jacksona.
— Jest pan optymistą — zauważył kwaśno Fell.
— Chodzi o prostą, korzystną dla obu stron wymianę — brnął dalej Mark. — Baron za mojego klona.
— (Brata) — odezwał się w jego słuchawce zgodny głos całej trójki: Bothari-Jesek, Quinn i Thorne’a.
…brata — ciągnął Mark lekko zgryźliwym tonem. Przestał zaciskać zęby. — Niestety, mój… brat został zastrzelony w potyczce na dole. Na szczęście jednak udało się go zamrozić w jednej z naszych ratunkowych kriokomór. Hm, z kolei na nieszczęście kriokomora podczas nagłej ewakuacji przez przypadek została na dole. Żywy za martwego; nie widzę żadnych powodów, dla których nie moglibyśmy się dogadać.
Baron parsknął krótkim śmiechem, który zatuszował rzekomym atakiem kaszlu. Twarze trojga Dendarian siedzących naprzeciw Marka nie drgnęły, nie zdradzając ani śladu wesołości.
— Pańska wizyta ma coraz ciekawszy przebieg, admirale. Co pan chce zrobić z martwym klonem?
— (Bratem) — powiedziała znowu Quinn. — (Miles zawsze poprawia).
— (Tak) — zawtórował jej Thorne. — (Dzięki temu dowiedziałem się, że nie jesteś Milesem, kiedy na „Arielu” nazwałem cię klonem, a ty nie skoczyłeś mi do gardła).
— Bratem — powtórzył znużonym tonem Mark. — Nie miał rany głowy, a zamrożenie w kriokomorze nastąpiło niemal natychmiast. Ma duże szansę na powrót do życia.
— (O ile go odzyskamy) — warknęła mu do ucha Quinn.
— Ja też mam brata — zauważył baron Fell. — Ale on nie wzbudza we mnie takich emocji.
Mam cię, baronie, pomyślał Mark. W jego uchu rozległ się głos Thorne’a:
— (Mówi o swoim bracie przyrodnim, baronie Ryovalu z Domu Ryoval. Wendeta zaczęła się od konfliktu między Fellem a Ryovalem. Bharaputrę wciągnięto w to później).
Wiem, kim jest Ryoval, chciał się odgryźć Mark, ale nie mógł.
— Mój brat na pewno z zainteresowaniem przyjmie wiadomość o pańskiej obecności. Podczas swojej ostatniej wizyty bardzo uszczuplił pan jego zasoby, więc teraz niestety nie stać go na działania w większej skali. Radzę jednak pilnować tyłów.
— Ach, tak? Czyżby agenci Ryovala działali bez przeszkód na Stacji Fella?
— (Świetnie!) — pochwalił go Thorne. — (Zupełnie jak Miles). Fell zesztywniał.
— Nic bardziej mylnego.
— (Tak, przypomnij, że mu pomagałeś w sprawie brata) — szepnął Thorne.
Co, u diabła, Miles tu zrobił przed czterema laty?
— Baronie, pomogłem panu w sprawie pańskiego brata. Proszę teraz pomóc w sprawie mojego, a będziemy kwita.
— Nic bardziej mylnego. Jabłko niezgody, jakie rzucił pan między nas, odjeżdżając stąd ostatnio, poróżniło nas na zbyt długo. Mimo to… istotnie, zadał pan Ryowi silniejszy cios, niż ja potrafiłbym wymierzyć. — Czyżby w oczach Fella przez moment błysnęła aprobata? Baron potarł krągły podbródek. — Zatem dam panu jeden dzień na załatwienie swoich spraw i opuszczenie nas.
— Zgodzi się pan być pośrednikiem?
— Owszem, lepiej mieć oko na obie strony.
Mark wyjaśnił, gdzie według Dendarian najprawdopodobniej znajduje się kriokomora, opisał ją i podał numer seryjny.
— Proszę przekazać Bharaputranom, że naszym zdaniem może być ukryta albo w jakiś sposób zamaskowana. Proszę podkreślić, że chcielibyśmy odzyskać ją w dobrym stanie. Wówczas ich baronowi nic się nie stanie.
— (Dobrze) — zachęciła go Bothari-Jesek. — (Daj im do zrozumienia, że jest zbyt cenna, żeby mogli ją zniszczyć, lecz nie aż tak, żeby mogli żądać wyższego okupu).
Fell zacisnął usta.
— Admirale, jest pan bystrym człowiekiem, ale nie sądzę, by pan rozumiał nasze obyczaje w Obszarze Jacksona.
— Wystarczy, że pan rozumie, baronie. Dlatego wolelibyśmy mieć pana po naszej stronie.
— Nie jestem po waszej stronie. Chyba tego przede wszystkim pan nie rozumie.
Mark wolno skinął głową; Miles na pewno by rozumiał, pomyślał. Postawa Fella była dziwna. Lekko naznaczona wrogością. Jednak zachowuje się, jakby mnie szanował.
Nie. Szanował Milesa. Do diabła.
— Proszę pana tylko o neutralność.
Fell posłał mu przenikliwe spojrzenie spod siwej krzaczastej brwi.
— A co z pozostałymi klonami?
— O co pan pyta?
— Dom Bharaputra też będzie się interesował ich losem.
— Nie stanowią przedmiotu tej transakcji. Życie Vasy Luigiego powinno być wystarczającym argumentem przetargowym.
— Tak, wymiana wydaje się dziwnie nieproporcjonalna. Co takiego cennego jest w pańskim nieżyjącym klonie?
W uchu rozbrzmiał mu chór trzech głosów:
— (Bracie!)
Mark wyszarpnął mikrosłuchawkę i rzucił ją na blat obok płyty holowidu. Quinn niemal się zakrztusiła.
— Nie mogę oddawać barona Bharaputry po kawałku — warknął Mark. — Choć mam na to coraz większą ochotę.
Baron Fell uniósł pulchną dłoń w pojednawczym geście.
— Spokojnie, admirale. Wątpię, czy trzeba się będzie posuwać do tak drastycznych kroków.
— Mam nadzieję, że nie. — Mark dygotał. — Szkoda by było odesłać go do domu bez mózgu. Jak klony.
Baron Fell widocznie odczytał w jego słowach autentyczną groźbę, bo rozłożył ręce, mówiąc:
— Zobaczę, co się da zrobić, admirale.
— Dziękuję — szepnął Mark.
Baron skinął głową; jego twarz rozpłynęła się w powietrzu. Za sprawą holowidu albo działania środka pobudzającego Markowi wydawało się, że oczy Fella pozostały nad płytą trochę dłużej. Siedział skamieniały przez kilka sekund, dopóki nie nabrał pewności, że zniknęły.
— Ha — powiedziała Elena Bothari-Jesek odrobinę zdziwiona. — Zupełnie nieźle sobie poradziłeś.
Nie zareagował.
— Ciekawe — odezwał się Thorne — dlaczego Fell nie prosił o honorarium ani swoją działkę w transakcji?
— Zaryzykujemy i zaufamy mu? — spytała Bothari-Jesek.
— Może nie zaufamy. — Quinn przesunęła palcem po swych białych zębach, skubiąc paznokieć. — Ale potrzebujemy współpracy Fella, żeby opuścić stację skokową pięć. Za żadne pieniądze nie możemy go urazić. Sądziłam, że bardziej go ucieszy nasza akcja z Bharaputra, lecz sytuacja strategiczna chyba się zmieniła od naszej ostatniej wizyty, prawda, Bel?
Thorne westchnął, przytakując.
— Dowiedz się wszystkiego na temat obecnego układu sił — ciągnęła Quinn. — Ważna jest każda informacja, jaka może mieć wpływ na nasze działania, wszystko, co może nam pomóc. O domach Fell, Bharaputra i Ryoval, o zagrożeniach, których na razie nie widać. Coś mi tu nie daje spokoju, paranoja, może przez te środki, które wzięłam. Jestem zbyt zmęczona, żeby widzieć wszystko we właściwym świetle.
— Zobaczę, co da się zrobić. — Thorne skinął głową i wyszedł.
Gdy drzwi zamknęły się za nim z sykiem, Bothari-Jesek zwróciła się do Quinn z pytaniem:
— Zameldowałaś już o wszystkim Barrayarowi?
— Nie.
— W ogóle o niczym?
— Nie. Nie chcę korzystać z żadnego publicznego kanału, nawet gdybym miała zakodować wiadomość. Być może Illyan ma tu paru głęboko zakonspirowanych agentów, ale nie wiem, kim są ani jak z nimi nawiązać kontakt. Miles pewnie by wiedział. Poza tym…
— Poza tym? — Bothari-Jesek uniosła pytająco brew.
— Poza tym najpierw chciałabym odzyskać kriokomorę.
— Żeby ją podrzucić pod drzwi razem z raportem? Quinnie, tak nie można.
Quinn w obronnym geście wzruszyła ramionami. Po chwili Bothari-Jesek dodała:
— Jednak zgadzam się z tobą, że nie powinniśmy nic wysyłać jacksońskim systemem kurierskim.
— Tak, z tego, co mówił Illyan, wynika, że aż roi się w nim od szpiegów, i to nie tylko z Wielkich Domów, które zbierają informacje o sobie nawzajem. Zresztą Barrayar i tak nie mógłby nam pomóc w ciągu jednego dnia, jaki nam dał Fell.
— Jak długo… — Mark przełknął ślinę. — Jak długo będę jeszcze musiał grać Milesa?
— Nie wiem! — odburknęła ostrym tonem Quinn. Odzyskała już panowanie nad głosem. — Dzień, tydzień, dwa tygodnie — przynajmniej do czasu, gdy dostarczymy ciebie i kriokomorę do kwatery CesBezu do spraw galaktycznych na Komarze. Potem kto inny będzie decydował.
— Jak chcesz utrzymać to wszystko w tajemnicy? — zapytał drwiąco Mark. — Co najmniej kilkadziesiąt osób wie, co się naprawdę stało.
— „Dwóch dochowa tajemnicy, jeśli jeden straci życie”? — Quinn skrzywiła się. — No, nie wiem. Z żołnierzami nie będzie problemu, obowiązuje ich dyscyplina. Klony uda mi się odizolować. W każdym razie będziemy tkwić na statku jak w klatce, dopóki nie dolecimy na Komarr. Później… później będę się martwić tym, co będzie później.
— Chcę zobaczyć moich… moje klony. Muszę wiedzieć, co z nimi zrobiliście — zażądał nieoczekiwanie Mark.
Quinn wyglądała, jakby za moment miała wybuchnąć, ale na szczęście wtrąciła się Bothari-Jesek.
— Zabiorę go tam, Quinnie. Też chcę zajrzeć do swoich pasażerów.
— Cóż… pod warunkiem że odprowadzisz go potem do jego kabiny. I postawisz straż pod drzwiami. Nie pozwolimy, żeby się plątał po statku.
— Zrobi się. — Bothari-Jesek czym prędzej wyprowadziła go z kabiny, zanim Quinn postanowiła, że najlepiej będzie go związać i zakneblować.
Klony umieszczono w trzech pospiesznie uprzątniętych pomieszczeniach ładunkowych na pokładzie „Peregrine’a”, z których dwa przydzielono chłopcom, a jedno dziewczynkom. Mark zajrzał za Eleną Bothari-Jesek do jednej sypialni chłopców. Na podłodze leżały trzy rzędy zwijanych mat, dostarczonych zapewne z „Ariela”. W rogu kabiny przymocowano niezależną latrynę polową, a w innym pospiesznie zainstalowano prysznic, aby klony miały jak najmniej powodów, by włóczyć się po pokładzie. Wyglądało to na wpół jak więzienie, na wpół jak zatłoczony obóz dla uchodźców; gdy szedł między rzędami mat, chłopcy spoglądali na niego pustym wzrokiem, jak więźniowie.
Do diabła, przecież was uwolniłem. Nie wiecie o tym?
Owszem, akcja ratunkowa nie przebiegała bez dramatycznych chwil. Podczas tego okropnego oblężenia w nocy Dendarianie nie szczędzili swoim podopiecznym gróźb, żeby móc ich okiełznać. Niektóre klony wyczerpane zasnęły. Te ogłuszone wcześniej budziły się powoli, zdezorientowane, z wyraźnymi objawami mdłości; dendariańska lekarka chodziła między nimi, aplikując synerginę i dobre słowo. Wszystko było… pod kontrolą. Bunt stłumiony. Panowała cisza. Nikt się nie cieszył, nie dziękował. Jeśli uwierzyli w nasze groźby, dlaczego nie chcą uwierzyć w nasze obietnice? Nawet chłopcy, którzy ochoczo współpracowali z nimi w trakcie oblężenia i walki, teraz wpatrywali się w niego z nowymi wątpliwościami.
Jednym z nich był tamten blondyn. Mark przystanął przy jego macie i przykucnął. Bothari-Jesek czekała, obserwując ich.
— To wszystko — Mark szerokim gestem pokazał całą salę — to tylko na razie. Później będzie lepiej. Zabierzemy was stąd.
Chłopiec, opierając się na łokciu, cofnął się odrobinę, zagryzając wargę.
— Który ty jesteś? — spytał podejrzliwie.
Ten żywy, chciał w pierwszej chwili odpowiedzieć, ale nie ośmielił się w obecności Bothari-Jesek. Mogłaby to wziąć za przejaw nonszalancji.
— Nieważne. Zabierzemy was stąd tak czy inaczej.
Powiedział mu prawdę czy skłamał? Nie miał już żadnej władzy nad Dendarianami, jeszcze mniej nad Barrayarczykami, gdyby rzeczywiście, tak jak groziła Quinn, mieli zmierzać na ich planetę. Idąc za Eleną Bothari-Jesek do sypialni dziewcząt po drugiej stronie korytarza, czuł, jak ogarnia go przygnębienie.
Pomieszczenie urządzono identycznie; wyposażono je w takie same maty i urządzenia sanitarne, ale było nieco luźniej, ponieważ grupa liczyła tylko piętnaście osób. Dendarianka roznosiła zapakowane posiłki, co na chwilę wzbudziło życzliwe zainteresowanie. Nawet widząc ją z tyłu, rozpoznał sierżant Taurę, miała na sobie szary mundur pokładowy i obuwie antypoślizgowe. Usiadła, krzyżując nogi, aby nie przerażać dzieci swym wzrostem. Dziewczynki, pokonując strach, zbliżyły się do niej ukradkiem, a niektóre nawet dotknęły jej zafascynowane. Ze wszystkich Dendarian tylko Taura, nawet w chwilach zagrożenia, zawsze zwracała się do klonów bardzo uprzejmie. Teraz wyglądała jak bohaterka baśni, która próbuje ujarzmić dzikie zwierzęta, by jadły jej z ręki.
I chyba jej się udało. Kiedy Mark podszedł bliżej, dwie dziewczynki umknęły, chowając się za szerokimi plecami zwalistej sierżant. Taura zmarszczyła brwi na jego widok i zerknęła na Bothari-Jesek, która lekko skinęła głową. Wszystko w porządku, jest pod moją opieką.
— Nie spodziewałem się zobaczyć cię tutaj… sierżancie — wykrztusił Mark.
— Zgłosiłam się do pilnowania — zadudniła Taura. — Nie chciałam, żeby ktoś im przeszkadzał.
— Czy… mogą się pojawić jakieś kłopoty? — Piętnaście pięknych dziewic… cóż, może. Wliczając ciebie, szesnaście, szepnął jadowicie głos w jego głowie.
— Teraz na pewno nie — oświadczyła stanowczo Bothari-Jesek.
— To dobrze — odrzekł słabym głosem.
Przez chwilę marudził, chodząc między rzędami mat. Pomieszczenie wydawało się w miarę wygodne i bezpieczne, zważywszy na ogólną sytuację. Znalazł niską platynową blondynkę, która spała na boku, różowa tunika nie przysłaniała jej obfitych kształtów. Zażenowany ukląkł i nakrył ją pod samą brodę. Na wpół świadomie musnął dłonią jej delikatne włosy. Z poczuciem winy spojrzał na Taurę.
— Ona też dostała dawkę synerginy?
— Tak. Najlepiej będzie, jak to prześpi. Kiedy się obudzi, powinna się czuć zupełnie dobrze.
Wziął jedną z opakowanych szczelnie tac z jedzeniem i postawił obok głowy blondynki, żeby od razu po przebudzeniu mogła się posilić. Oddychała równo i spokojnie. Nie mógł dla niej zrobić nic więcej. Uniósłszy głowę, napotkał wymowny, złośliwy wzrok Eurazjatki i szybko się odwrócił.
Bothari-Jesek zakończyła inspekcję i wyszła, a on podążył jej śladem. Przystanęła, aby zamienić dwa słowa z uzbrojonym w ogłuszacz strażnikiem przy drzwiach.
…duże rozproszenie — mówiła. — Najpierw strzelaj, potem dopiero zadawaj pytania. Wszystkie są młode i zdrowe, chyba nie musisz się przejmować żadnymi ukrytymi wadami serca. Ale wątpię, żebyś miał z nimi jakieś kłopoty.
— Z jednym wyjątkiem — wtrącił Mark. — Jest tam ciemnowłosa dziewczyna, szczupła, bardzo ładna — zdaje się, że przeszła jakąś specjalną operację ukierunkowania umysłu. Nie jest… zbyt rozsądna. Proszę na nią uważać.
— Tak jest — rzekł odruchowo żołnierz, ale zreflektował się i zerknął na Bothari-Jesek. — Hm…
— Sierżant Taura potwierdza tę obserwację — powiedziała Bothari-Jesek. — W każdym razie nie chcę, żeby jakiś klon pętał się samopas po statku. Nie mają żadnego przeszkolenia. Ich niewiedza może być równie groźna jak otwarta wrogość. To nie jest rutynowa warta. Miej oczy i uszy otwarte.
Zasalutowali. Żołnierz opanował odruch i nie oddał honorów Markowi, który ruszył truchtem, by nadążyć za długim krokiem Bothari-Jesek.
— Czy traktujemy klony w sposób, jaki ci odpowiada? — spytała po chwili. Nie potrafił ocenić, czy w jej głosie zabrzmiała ironia.
— Na tyle dobrze, na ile pozwalają warunki. — Ugryzł się w język, ale nie mógł powstrzymać wybuchu. — To niesprawiedliwe!
Bothari-Jesek uniosła w zdumieniu brwi.
— Co jest niesprawiedliwe?
— To ja uratowałem te dzieci, a one zachowują się, jak gdybyśmy byli porywaczami, złoczyńcami, potworami. W ogóle się nie cieszą.
— Być może… powinna ci wystarczyć myśl, że je uratowałeś. Nie możesz żądać, żeby się z tego cieszyły… mały bohaterze. — Teraz bez wątpienia ironizowała, choć bez cienia pogardy.
— Liczyłem na skromny dowód wdzięczności. Sympatię, podziękowanie, cokolwiek.
— Zaufanie? — powiedziała cicho.
— Tak, zaufanie! Przynajmniej niektórych. Czy żaden z tych dzieciaków nie wierzy w szczerość naszych intencji?
— Sporo przecierpiały. Na twoim miejscu nie oczekiwałabym zbyt wiele. Może kiedy będą miały okazję poznać więcej dowodów. — Zamilkła i przystanęła na chwilę, po czym odwróciła się do niego. — Ale jeżeli kiedykolwiek odkryjesz, jak nakłonić udręczonego, przerażonego i głupiego dzieciaka, żeby ci zaufał — powiedz Milesowi. Bardzo chciałby wiedzieć.
Mark stał skonsternowany.
— To miało być… pod moim adresem? — zapytał wyschłymi nagle ustami.
Rzuciła okiem ponad jego głową na pusty korytarz i posłała mu pełen goryczy uśmiech.
— Jesteś u siebie. — Wskazała drzwi jego kabiny. — Nie wychodź stamtąd.
Wreszcie udało mu się zasnąć i spał długo, choć gdy Quinn przyszła go obudzić, miał wrażenie, że za krótko. Mark nie wie dział, czy Quinn w ogóle spała, ale zdążyła się przynajmniej umyć i przebrać w szary mundur oficerski. Zaczął już sobie wyobrażać, że złożyła jakiś ślub i będzie chodziła w zakrwawionym mundurze polowym, dopóki nie odzyskają kriokomory. Jednak mimo to jej zaczerwienione oczy i zauważalne napięcie nadal zdradzały wyjątkowe zdenerwowanie.
— Chodź — warknęła krótko. — Musisz znowu porozmawiać z Fellem. Ciągle mnie zwodzi. Zaczynam podejrzewać, że może jest w zmowie z Bharaputrą. Nie rozumiem, coś mi tu nie pasuje.
Pociągnęła go znów do kabiny dowodzenia, choć tym razem obyło się bez mikrosłuchawki. Quinn stanęła po prostu bardzo blisko niego, tak że postronny obserwator mógłby uznać, że występuje w roli jego ochrony i asystentki; Mark natomiast pomyślał, że stoi na tyle blisko, aby bez wysiłku chwycić go za włosy i poderżnąć gardło.
Komandor Bothari-Jesek zajęła wolne krzesło w tym samym miejscu co poprzednio i przyglądała mu się w milczeniu. Przez chwilę skupiła wzrok na wyczerpanej i rozdrażnionej Quinn, ale nic nie powiedziała.
Kiedy nad talerzem holowidu ponownie zjawiła się zaróżowiona twarz barona Fella, można było bez trudu odgadnąć, że powodem jej barwy jest gniew, a nie wesołość.
— Admirale Naismith, powiedziałem komandor Quinn, że gdy zdobędę pewne informacje, skontaktuję się z panem.
— Baronie, komandor Quinn… służy mi. Proszę wybaczyć jej natarczywość. Ona po prostu, hm, wiernie wyraża moje zaniepokojenie. — Typowe dla Milesa kwieciste zwroty przychodziły mu bez trudu. Palce Quinn wpiły się boleśnie w jego ramię, dawała mu do zrozumienia, żeby za daleko nie dał się ponieść inwencji. — Jakie więc, powiedzmy, mniej pewne informacje ma pan dla nas?
Fell odchylił się na krześle, marszcząc brwi, choć wyraźnie już został udobruchany.
— Mówiąc wprost, Bharaputranie twierdzą, że nie mogą znaleźć waszej kriokomory.
— Musi tam być — syknęła Quinn.
— Spokojnie, Quinnie. — Mark poklepał ją po ręce. Jej dłoń zacisnęła się jak imadło. Rozchyliła nozdrza, lecz zdołała uśmiechnąć się do holowidu. Mark zwrócił się ponownie do Fella. — Baronie, czy — pańskim zdaniem — Bharaputranie kłamią?
— Nie sądzę.
— Czy ktoś inny może potwierdzić pańską opinię? Mam na myśli agentów tam na miejscu albo kogoś w tym rodzaju.
Baron wykrzywił usta.
— Doprawdy, admirale, nie mogę panu powiedzieć.
Oczywiście, że nie. W zamyśleniu przetarł twarz ruchem charakterystycznym dla Naismitha.
— Mógłby pan powiedzieć coś konkretnego na temat poczynań Bharaputran?
— W tej chwili dosłownie wywracają swój kompleks medyczny na lewą stronę. W poszukiwaniach biorą udział wszyscy pracownicy i funkcjonariusze sił bezpieczeństwa przybyli w związku z waszą akcją.
— A czy możliwe, że urządzają farsę, aby nas zmylić?
Baron zamilkł na chwilę.
— Nie — rzekł w końcu z przekonaniem. — Naprawdę robią, co w ich mocy. Na wszystkich poziomach. Czy zdaje pan sobie sprawę… nabrał głęboko powietrza — jaki wpływ może mieć porwanie barona Bharaputry na układ równowagi sił pomiędzy Wielkimi Domami Obszaru Jacksona, jeżeli okaże się to czymś więcej niż krótkim epizodem?
— Nie. Jaki?
Baron uniósł podbródek, wypatrując na jego twarzy szyderstwa. Pionowe zmarszczki między jego oczami pogłębiły się i rzekł poważnie:
— Musi pan sobie zdawać sprawę, że wartość pańskiego zakładnika może maleć z czasem. Bezkrólewie w Wielkim Domu, a nawet w Domu Mniejszym, nie może trwać długo. W każdym istnieją, czasem w tajemnicy, frakcje młodych gniewnych, które czyhają na nadarzającą się sposobność. Nawet gdyby Lotus udało się skłonić lojalnego wobec Vasy Luigiego porucznika do zastąpienia go i utrzymania pozycji — z upływem czasu zrozumie on, że powrót jego pana oznacza dla niego zarówno nagrodę, jak i degradację. Wielki Dom przypomina mityczną hydrę. Jeśli odrąbać jedną głowę, w jej miejscu odrasta siedem — i zaczynają się nawzajem za gryząc. Ostatecznie zostaje jedna. Tymczasem Dom słabnie, a wszystkie jego dawne układy i sojusze stoją pod znakiem zapytania. Niepokój zatacza coraz szersze kręgi, obejmuje inne domy… niechętnie widzi się tu tak gwałtowne zmiany. Nikt ich tu nie lubi. — Zwłaszcza sam baron Fell, uznał Mark.
— Z wyjątkiem pana młodszych kolegów — zauważył Mark.
Fell machnął lekceważąco ręką, dając mu do zrozumienia, co myśli na temat ambicji młodszych kolegów. Jeśli chcieli władzy, niech spiskują, walczą i zabijają, tak jak on, mówił ów gest.
— Cóż, nie zamierzam przetrzymywać barona Bharaputry, aż się zestarzeje i spleśnieje — rzekł Mark. — Sam nie mam z niego żadnego pożytku. Proszę ponaglić Dom Bharaputra, aby jak najprędzej odnaleźli mojego brata.
— Nie potrzebują ponagleń. — Fell zmierzył go zimnym spojrzeniem. — Musi pan wiedzieć, admirale, jeśli ta… sytuacja w miarę szybko nie zakończy się pomyślnie, Stacja Fella nie będzie już mogła udzielać wam schronienia.
— Hm… kiedy?
— Niebawem. W ciągu najbliższego dnia.
Stacja Fella z pewnością dysponowała odpowiednimi siłami, aby w każdej chwili wyrzucić dwa małe statki dendariańskie. Albo zrobić z nimi coś znacznie gorszego.
— Zrozumiałem. A… co z bezpieczną drogą przez punkt skokowy pięć? — Gdyby coś poszło nie tak…
— W tej sprawie… być może będziecie musieli zawrzeć osobny układ.
— Jaki układ?
— Gdybyście nadal mieli swojego zakładnika… nie życzyłbym sobie, abyście wywozili Vase Luigiego z lokalnej przestrzeni Obszaru Jacksona. I potrafię dopilnować, by tak się stało.
Pięść Quinn wylądowała z hukiem obok płyty holowidu.
— Nie! — krzyknęła komandor. — Nie ma mowy! Baron Bharaputra to nasz jedyny as, dzięki któremu możemy odzyskać Mi… kriokomorę. Nie oddamy go!
Fell lekko się wzdrygnął.
— Pani komandor! — zganił ją.
— Jeśli zostaniemy zmuszeni do opuszczenia Jacksona, zabierzemy barona ze sobą — zagroziła Quinn. — I tyle nas będziecie widzieli. Albo wróci pieszo ze stacji skokowej pięć bez skafandra ciśnieniowego. Jeżeli nie dostaniemy kriokomory… cóż, mamy lepszych sojuszników niż pan. I z mniejszymi zahamowaniami. Nie będzie ich obchodzić pański zysk, pana układy i zabawy w zachowanie równowagi sił. Ich tylko zainteresuje, czy spalić was od bieguna północnego, czy południowego!
Fell skrzywił się ze złością.
— Niech pani nie plecie bzdur, komandor Quinn. Mówi pani o armii planetarnej!
Quinn pochyliła się nad talerzem i warknęła:
— Baronie, mówię o armii międzyplanetarnej!
Bothari-Jesek drgnęła i szybko dała znak, przesuwając palcem po własnej szyi: Skończ z tym, Quinnie.
W stalowych oczach Fella błysnęła hardość.
— To blef.
— Nie. Lepiej, żeby pan mi uwierzył.
— Nikt nie posunąłby się do tego dla jednego człowieka. Tym bardziej nieboszczyka.
Quinn zawahała się. Mark przykrył dłonią jej rękę, która nadal wpijała się w jego ramię, jak gdyby chciał powiedzieć: „Opanuj się, do diabła”. Omal nie zdradziła tego, o czym pod groźbą śmierci zabroniła mu mówić.
— Być może ma pan rację, baronie — powiedziała wreszcie. — Niech się pan modli, żeby miał pan rację.
Po długiej chwili milczenia Fell spytał łagodnie:
— A kimże jest ów pozbawiony zahamowań sojusznik, admirale?
Upłynęła kolejna chwila ciszy, po której Mark rzekł ze słodyczą w głosie:
— Komandor Quinn blefowała, baronie.
Fell rozciągnął wargi w wyjątkowo kpiącym uśmiechu.
— Wszyscy Kreteńczycy to łgarze — szepnął. Jego dłoń powędrowała do klawiszy, by przerwać połączenie; twarz barona rozpłynęła się we mgle iskier. Tym razem przez moment dłużej widać było jego lodowaty, bezcielesny uśmiech.
— Świetna robota, Quinn — warknął Mark. — Właśnie uprzytomniłaś baronowi Fellowi, ile naprawdę może żądać za kriokomorę. I być może nawet od kogo. Mamy teraz dwóch wrogów.
Quinn dyszała ciężko jak po długim biegu.
— On nie jest naszym wrogiem; nie jest też przyjacielem. Fell służy tylko Fellowi. Pamiętaj o tym, bo on nie zapomni.
— Ale czy Fell kłamał, czy po prostu przekazywał kłamstwa Bharaputry? — spytała wolno Bothari-Jesek. — I na jaki zysk liczy osobiście?
— Może obaj kłamią? — podsunęła Quinn.
— A może żaden z nich nie kłamie — wtrącił rozdrażniony Mark. — Nie przyszło ci to do głowy? Pamiętasz, co Norwood…
Przerwał im brzęczyk. Quinn pochyliła się nad konsolą, aby posłuchać wiadomości.
— Quinn, tu Bel. Osoba, z którą się skontaktowałem, zgodziła się spotkać z nami w doku „Ariela”. Pospiesz się, jeżeli chcesz brać udział w przesłuchaniu.
— Dobra, zaraz będę. Quinn, bez odbioru. — Odwróciła wymizerowaną twarz i ruszyła do drzwi. — Eleno, dopilnuj, żeby nie wychodził sam z kabiny. — Wskazała kciukiem Marka.
— W porządku. Kiedy skończysz rozmawiać z tym kimś, kogo znalazł Bel, odpocznij trochę, dobrze, Quinnie? Jesteś wykończona. O mały włos nie straciłaś nad sobą panowania.
Quinn machnęła na odchodnym ręką, co mogło oznaczać, że przyznaje jej rację, ale niczego nie obiecuje. Po wyjściu Quinn Bothari-Jesek zasiadła za konsolą, żeby rozkazać załodze kapsuły ładownika, by przygotowała się do lotu, zanim Quinn zjawi się przy włazie.
Mark wstał i zaczął spacerować po kabinie dowodzenia z rękami w kieszeniach. Stało tu kilkanaście ciemnych i martwych konsol do transmisji w czasie rzeczywistym i projekcji holowidowych schematów; system łączności i kodowania milczały. Wyobraził sobie, jaki podczas normalnej akcji panował w kabinie tłok i chaos, gdy statek gotował się do walki. Ogień wroga rozcina statek jak opakowaną tacę z jedzeniem, tętniąca życiem masa w jednej chwili zmienia się w plamę promieniowania twardego, a potem próżnię w przestrzeni. Strzelać mogła na przykład stacja Domu Fell w punkcie skokowym pięć, gdyby „Peregrine” usiłował uciekać. Zadygotał, czując falę mdłości.
Zatrzymał się przed zamkniętymi drzwiami prowadzącymi do sali odpraw. BothariJesek prowadziła kolejną rozmowę, podejmując jakąś decyzję dotyczącą bezpieczeństwa cumowania w Stacji Fella. Z ciekawością położył dłoń na czytniku zamka. Ku jego zdumieniu drzwi cichutko się rozsunęły. Ktoś będzie musiał wszystko przeprogramować, skoro najlepiej strzeżone pomieszczenia Dendarian stały otworem przed zmarłym. Sporo roboty — Miles niewątpliwie kazał urządzić wszystko tak, aby bez kłopotu mógł się wszędzie poruszać. To bardzo w jego stylu.
Bothari-Jesek zerknęła na niego, lecz nic nie powiedziała. Biorąc to za milczącą zgodę, Mark wszedł do sali odpraw i okrążył stół. Zapaliły się światła. W głowie tłukły mu się słowa wypowiedziane tu przez Thorne’a. Norwood powiedział, że admirał się stąd wydostanie, nawet jeśli my nie. Jak starannie Dendarianie sprawdzili zapisy swojej misji desantowej? Z pewnością ktoś zdążył już przejrzeć wszystko kilkakrotnie. Czy on mógłby zobaczyć coś, czego oni nie dostrzegli? Znali swoich ludzi, swój sprzęt. Ale ja znam kompleks medyczny. Znam Obszar Jacksona.
Zastanawiał się, jak daleko pozwolą mu zajść linie papilarne Milesa. Wśliznął się na krzesło Quinn; oczywiście, natychmiast jego oczom ukazały się wszystkie pliki. Znalazł wprowadzony tu zapis akcji desantowej. Dane Norwooda zostały stracone, ale przez pewien czas towarzyszył mu Tonkin. Co Tonkin widział? Nie kolorowe linie na mapie, ale własnym okiem; co słyszał własnym uchem w rzeczywistym czasie? Znajdzie tu taki zapis? Wiedział, że hełmy dowódców rejestrowały rzeczywisty obraz, ale hełmy zwykłych żołnierzy… Hm. Ujrzał na konsoli zapis obrazów i dźwięków widzianych i słyszanych przez Tonkina.
Od śledzenia ich rozbolała go głowa. Nie był to oczyszczony, statyczny zapis z rejestratora holowidowego, ale skaczące podczas ruchu głowy i zmieniające się co chwila rzeczywiste obrazy. Zwolnił prędkość odtwarzania i dostrzegł samego siebie w korytarzu przed rurą windową — niskiego, przejętego człowieczka w szarym stroju kamuflażowym, z błyszczącymi oczyma osadzonymi w nieruchomej twarzy. Naprawdę tak wyglądam? Pod luźnym mundurem ułomności jego ciała nie były tak widoczne, jak sądził.
Zasiadł w głowie Tonkina i maszerował z nim przez labirynt budynków, korytarzy i tuneli Bharaputry aż do ostatniej strzelaniny. Thorne wiernie powtórzył słowa Norwooda; to samo było w zapisie. Jednak pomylił się co do czasu; według zegara w hełmie nieobecność Norwooda trwała jedenaście minut. Później zjawił się ponownie z zaczerwienioną twarzą, ciężko dysząc. Nagle wybuchnął śmiechem, a chwilę później błysnęła eksplozja granatu — Mark instynktownie uchylił się, po czym wyłączył holowid i obrzucił krótkim spojrzeniem własny strój, jakby się spodziewał zobaczyć świeże ślady krwi i rozpryśniętego mózg.
Jeżeli tam ma znajdować się jakaś wskazówka, to gdzieś wcześniej. Uruchomił program jeszcze raz od momentu wyjścia z holu. Potem trzeci raz, w zwolnionym tempie, krok po kroku, oglądał badawczo każdy obraz. Cierpliwa, drobiazgowa i pochłaniająca praca wydała mu się niemal przyjemna. Drobiazgi — można się w nich zagubić, oszukiwać nimi jak narkozą obolały mózg.
— Mam cię — szepnął. Mignęło tak prędko, że ledwo zdążył zauważyć; w rzeczywistym czasie zarejestrowałby to wyłącznie podświadomie. Przez mgnienie oka dostrzegł na ścianie korytarza strzałkę i napis „Załadunek i odbiór”.
Uniósł wzrok i zobaczył przyglądającą mu się Bothari-Jesek. Jak długo tu siedzi? Przyjęła swobodną pozycję, skrzyżowawszy długie nogi i złożywszy dłonie razem.
— Co takiego masz? — zapytała cicho.
Włączył obraz holomapy widmowych budynków z zaznaczoną kolorową trasą, jaką przeszli Norwood z Tonkinem.
— Nie tędy — wskazał — ale tędy. — Zaznaczył obszar położony daleko od drogi, którą szli Dendarianie z kriokomorą. — Tu wszedł Norwood. Przez ten tunel. Jestem pewien! Widziałem ten budynek — wchodziłem w każde miejsce. Bawiłem się tu z kolegami w chowanego, dopóki opiekunowie nie kazali nam przestać. Widzę tak dokładnie, jak gdybym odtwarzał obraz z hełmu Norwooda. On zabrał kriokomorę do zatoki załadunku i odbioru. Załadował ją!
Bothari-Jesek wyprostowała się.
— Jak to możliwe? Miał tak mało czasu!
— Nie tylko możliwe, ale wręcz łatwe. Sprzęt do pakowania jest w pełni zautomatyzowany. Wystarczyło po prostu włożyć komorę do maszyny pakującej skrzynie i wcisnąć guzik. Roboty same zawożą ładunek do doku. Panuje tam duży ruch — odbierają dostawy dla całego kompleksu medycznego, wywożą wszystko, od dysków z danymi po zamrożone części ciała do przeszczepów i zmodyfikowane genetycznie płody, ale także sprzęt dla ratowników. Na przykład wyremontowane kriokomory. Najprzeróżniejsze rzeczy! Pracują na okrągło i po naszym ataku musieli się zapewne w wielkim pośpiechu ewakuować. Kiedy maszyna pracowała, Norwood mógł w tym czasie zrobić w komputerze etykietę na pakunek. Potem nalepił ją na paczkę, przekazał robotowi — a później, jeśli był tak sprytny, jak myślę, usunął wszystkie ślady. I pędem wrócił do Tonkina.
— A więc kriokomora czeka zapakowana w doku ładunkowym na dole! Czekaj, powiem o tym Quinn! Chyba powinniśmy powiedzieć Bharaputranom, gdzie mają szukać.
Powstrzymał ją gestem.
— Moim zdaniem… — zaczął.
Spojrzała na niego i opadła z powrotem na krzesło, mrużąc podejrzliwie oczy.
— Co twoim zdaniem? — spytała.
— Od naszego odlotu minął prawie cały dzień. Kazaliśmy Bharaputranom szukać komory pół dnia temu. Gdyby kriokomora rzeczywiście nadal czekała w doku, na pewno by ją znaleźli. Automatyczny układ załadunkowy jest bardzo sprawny. Myślę, że kriokomora została już wysłana, może w ciągu pierwszej godziny. Moim zdaniem Bharaputranie i Fell mówią prawdę. Teraz muszą odchodzić od zmysłów. Nie dość, że nigdzie nie ma kriokomory, to jeszcze zupełnie nie wiedzą, dokąd poleciała!
Bothari-Jesek siedziała sztywno wyprostowana.
— A my? — zapytała. — Mój Boże, jeśli masz rację, Miles może być teraz w drodze dokądkolwiek. Przetransportowano komorę do którejś z ponad dwudziestu orbitalnych stacji transferowych, może już nawet opuściła punkt skokowy! Simon Illyan dostanie szału, gdy mu o tym zamelduję.
— Wcale nie dokądkolwiek — poprawił stanowczo Mark. — Norwood mógł zaadresować komorę tylko do miejsca, które znał. O którym pamiętał, nawet gdy był pod ostrzałem, okrążony i odcięty od swoich.
Oblizała usta, rozważając jego słowa.
— Dobrze — powiedziała w końcu. — A więc wysłał ją prawie dokądkolwiek. Ale możemy zacząć poszukiwania od zbadania osobistej kartoteki Norwooda. — Odchyliwszy się na krześle, spojrzała na niego poważnie. — Wiesz, sam w pustym pokoju zupełnie nieźle sobie radzisz. Nie jesteś głupi. Po prostu nie masz w sobie nic z oficera liniowego.
— Z żadnego oficera. Nie cierpię wojska.
— Miles uwielbia walkę. Jest uzależniony od zastrzyków adrenaliny.
— Ja ich nie cierpię. Nienawidzę się bać. Strach paraliżuje mi umysł. Nie jestem się w stanie ruszyć, gdy ktoś na mnie krzyczy.
— A jednak umiesz myśleć… Często się boisz?
— Prawie zawsze — przyznał zgnębiony.
— Dlaczego więc… — Zawahała się, jak gdyby chciała bardzo ostrożnie dobrać słowa. — Dlaczego więc ciągle próbujesz być Milesem?
— Wcale nie, to wy mnie zmuszacie, żebym go grał!
— Nie mam na myśli chwili obecnej. W ogóle.
— Nie wiem, co masz na myśli!
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Dwadzieścia godzin później dwa dendariańskie statki odcumowały od Stacji Fella, szykując się, by wystrzelić w stronę punktu skokowego numer pięć. Nie były same. Eskortowało je, nie odstępując na krok, pół tuzina statków sił bezpieczeństwa Domu Fell. Były to okręty wojenne przeznaczone do działań w lokalnej przestrzeni, pozbawione prętów Necklina i niezdolne do wykonania skoku; zaoszczędzoną w ten sposób moc wykorzystano do wyposażenia ich w imponujące uzbrojenie i pancerze. Stateczki były naprawdę groźne.
Za konwojem, trzymając się w bezpiecznej odległości, sunął krążownik bharaputrański, bardziej przypominający jacht niż okręt; statek był gotów przyjąć na pokład barona Bharaputrę, kiedy znajdą się w pobliżu stacji skokowej kontrolowanej przez Fella. Niestety, na jego pokładzie nie było kriokomory z Milesem.
Quinn, zanim pogodziła się z tragiczną prawdą, znajdowała się na skraju załamania. Podczas ich ostatniej prywatnej narady w sali odpraw Bothari-Jesek musiała dosłownie pchnąć ją na ścianę.
— Nie zostawię Milesa! — wyła Quinn. — Najpierw wyrzucę w przestrzeń tego łajdaka Bharaputrę!
— Posłuchaj — syknęła Bothari-Jesek, mnąc w garści jej mundur. Gdyby była zwierzęciem, pomyślał Mark, jej uszy na pewno przylegałyby teraz płasko do głowy. Skulił się na krześle, chcąc stać się jak najmniejszym. Jeszcze mniejszym, niż był. — Mnie nie podoba się to tak samo jak tobie, ale sytuacja znacznie nas przerosła. Wszystko wskazuje na to, że Bharaputranie nie mają Milesa, który zmierza Bóg wie dokąd. Potrzebujemy posiłków: nie okrętów, lecz przeszkolonych agentów wywiadu. I to wielu. Potrzebujemy Illyana i CesBezu, jak najszybciej. Pora stąd uciekać. Im prędzej się stąd wydostaniemy, tym prędzej wrócimy.
— Ja wrócę — przysięgła Quinn.
— Ustalicie to z Illyanem. Bez wątpienia za wszelką cenę spróbują odzyskać kriokomorę.
— Illyan to tylko barrayarski… — wyrzuciła z siebie Quinn, szukając właściwego słowa — biurokrata. Nie może mu zależeć tak jak nam.
— Nie bądź taka pewna — szepnęła Bothari-Jesek.
Ostatecznie zwyciężyła Bothari-Jesek, wrodzona obowiązkowość Quinn oraz logika sytuacji. Wkrótce Mark przebrał się w szary mundur admirała, by wystąpić po raz ostatni — modlił się o to — w roli Milesa Naismitha i uczestniczyć w przekazaniu zakładnika na pokład wahadłowca przysłanego przez Dom Fell. Za to, co potem stanie się z Vasą Luigim, odpowiedzialność spadnie tylko na barona Fella. Mark miał nadzieję, że nie będzie to przyjemne.
Zjawiła się Bothari-Jesek, aby osobiście eskortować Marka z kabinyceli do korytarza włazu wahadłowca, gdzie miał przybić statek Fella. Jak zawsze wydawała się spokojna, mimo zmęczenia, i w przeciwieństwie do Quinn nie krytykowała jego stroju, ograniczając się jedynie do poprawienia kołnierza z dystynkcjami. Obszerna kurtka mundurowa maskowała na szczęście miejsce, gdzie w ciało wpijał mu się mocno pasek. Obciągnął poły kurtki i ruszył za dowódcą „Peregrine’a” w głąb statku.
— Dlaczego muszę to robić? — spytał żałośnie.
— To nasza ostatnia szansa, żeby ostatecznie udowodnić Vasie Luigiemu, że jesteś Milesem Naismithem, a… w kriokomorze przebywa klon. Na wypadek gdyby komora nie opuściła jednak przestrzeni Jacksona i Bharaputra w jakiś sposób odnalazł ją przed nami.
Dotarli do korytarza w tej samej chwili co dwójka uzbrojonych techników dendariańskich, którzy zajęli stanowiska przy sterownikach blokad doku. Zaraz potem zjawił się baron Bharaputra eskortowany przez dwóch ponurych strażników oraz komandor Quinn, na której twarzy malowała się nieufność. Mark uznał, że strażnicy pełnią wyłącznie funkcję dekoracyjną. Prawdziwa groźna siła była po stronie stacji skokowej numer pięć i strzegących jej statków Fella — jedynych figur, które pozostały na tej szachownicy. Wyobraził je sobie ustawione w równy szereg wokół statków Dendarian. Szach. Czy królem w tej partii był baron Bharaputra? Mark czuł się jak pionek udający skoczka. Vasa Luigi nie zwracał najmniejszej uwagi na straż, jedynie zerkał od czasu do czasu na Quinn, królową, ale przede wszystkim patrzył na właz prowadzący do wahadłowca.
Quinn zasalutował Markowi.
— Admirale.
Oddał honory.
— Witam, komandorze.
Stanął w pozycji „spocznij”, założywszy ręce do tyłu, jakby nadzorował operację przejęcia zakładnika. Czy miał zamienić z baronem parę słów? Czekał, aż Vasa Luigi rozpocznie rozmowę. Jednak baron milczał, irytował go swoją cierpliwością, jak gdyby dla niego czas płynął inaczej niż dla Marka.
Mimo ogromnej przewagi wroga Dendarianie szykowali się do ucieczki. Zaraz po przekazaniu jeńca „Peregrine” i „Ariel” mogły dokonać skoku, po którym klony znajdą się poza zasięgiem Domu Bharaputra. Tyle przynajmniej udało mu się dokonać, mimo że okrężną drogą, psując wszystko, co się dało, lecz w końcu odniósł zwycięstwo. Małe, ale zawsze.
Wreszcie rozległ się szczęk blokad włazu przechwytujących ich zdobycz, a potem syk zamków rękawa. Dendarianie otworzyli portal włazu i stanęli na baczność. Po drugiej stronie portalu zjawił się mężczyzna ubrany w zielone barwy Domu Fell z dystynkcjami komandora, któremu towarzyszyło dwóch ludzi obstawy. Skinął krótko głową i przedstawił się, podając nazwę swego macierzystego statku.
Zauważył, że Mark ma najwyższą szarżę spośród obecnych, zasalutował i rzekł:
— Wyrazy uszanowania od barona Fella, admirale Naismith. Baron zwraca panu coś, co przez przypadek zostawiliście.
Quinn zbladła w nadziei; Mark mógłby przysiąc, że przestało jej bić serce. Komandor Fella cofnął się, odsłaniając właz. Ale zza jego pleców nie wysunęła się upragniona kriokomora na palecie, tylko grupka złożona z trzech mężczyzn i dwóch kobiet w cywilnych ubraniach. Na ich twarzach malowało się zmieszanie, złość i przygnębienie. Jeden z mężczyzn utykał i musiał go podtrzymywać inny.
Szpiedzy Quinn. Dendariańscy ochotnicy, których próbowała przemycić do Domu Fell, by kontynuowali poszukiwania. Quinn poczerwieniała z upokorzenia. Uniosła jednak hardo podbródek i powiedziała, wyraźnie akcentując słowa:
— Proszę podziękować baronowi za troskę.
Komandor zasalutował z cierpkim uśmieszkiem.
— Spotkam się z wami za chwilę, żeby wysłuchać sprawozdania — rzuciła krótko i skinieniem głowy odprawiła nieszczęsnych szpiegów, którzy powlekli się w głąb statku w towarzystwie Eleny Bothari-Jesek.
— Jesteśmy gotowi przyjąć pasażera — oznajmił komandor. Drobiazgowo przestrzegając zasad, nie postawił stopu na pokładzie „Peregrine’a”, ale zastygł w oczekiwaniu. Dendariańscy strażnicy i Quinn z równą dbałością o przyjęte zasady odsunęli się od barona Bharaputry, który uniósł kanciasty podbródek i ruszył naprzód.
— Mój panie! Proszę na mnie zaczekać!
Mark odwrócił się raptownie w stronę, z której dobiegł przeraźliwy krzyk. Zdumiony baron również szeroko otworzył oczy.
Z bocznego korytarza wybiegła eurazjatycka dziewczyna z rozwianymi włosami, trzymając za rękę platynową blondynkę. Przemknęła obok strażników, którzy w tej krytycznej chwili mieli na tyle rozsądku, że nie wyciągnęli broni, ale zabrakło im refleksu, by ją złapać. Blondynka o drobnych stopach nie była tak zwinna i przez podtrzymywanie jedną ręką swych obfitych piersi o mały włos nie straciła równowagi. Dyszała ciężko, a w jej błękitnych oczach malowało się przerażenie.
Mark w wyobraźni ujrzał ją na stole operacyjnym, gdzie starannie zdjęto jej skórę z głowy, usłyszał wizg piły chirurgicznej przecinającej kość; potem wolno przerywają neurony w rdzeniu mózgowym, na koniec wyjmują mózg — umysł, pamięć, całą osobowość — jak ofiarę dla jakiegoś mrocznego boga, trzymaną przez zamaskowanego potwora w odzianych w rękawiczki dłoniach…
Rzucił się i złapał ją za nogi. Jej dłoń o delikatnych kościach wysunęła się z uścisku ciemnowłosej dziewczyny i blondynka runęła na pokład. Krzyknęła wniebogłosy, a potem zaczęła go kopać, miotając się z krzykiem i usiłując przekręcić się na plecy. Bojąc się, że ją wypuści, zaczął się przesuwać w górę, aż udało mu się przygnieść dziewczynę ciężarem całego ciała. Wiła się pod nim bezsilnie; była tak głupia, że nawet nie próbowała trafić go kolanem w krocze.
— Przestań, przestań, na litość boską, nie chcę ci zrobić krzywdy — wymamrotał jej do ucha przykrytego kosmykiem odurzająco pachnących włosów.
Tymczasem drugiej dziewczynie udało się przemknąć przez właz wahadłowca. Kapitana straży Domu Fell zaskoczyło nieco jej pojawienie się, nie zaskoczyli go jednak Dendarianie; odpowiedział na instynktowny ruch ludzi Quinn, wydobywając z kabury porażacz nerwów.
— Nie ruszajcie się z miejsca. Baronie Bharaputra, o co tu chodzi?
— Mój panie — krzyczała Eurazjatka. — Zabierz mnie ze sobą! Chcę wrócić do swojej pani, błagam!
— Zostań po tamtej stronie — poradził jej spokojnie baron. — Tam nie mogą cię tknąć.
— Spróbuj ze mną — zaczęła Quinn, robiąc krok w przód, lecz baron uniósł dłoń, lekko zaginając palce, pokazując jej ni to pięść, ni to nieprzyzwoity gest, a jednak było w tym coś obraźliwego.
— Komandor Quinn, z pewnością nie chce pani spowodować przykrego incydentu i opóźnić odlotu, prawda? Wszystko wskazuje na to, że ta dziewczyna dokonała wyboru.
Quinn zawahała się.
— Nie! — krzyknął Mark. Zdążył już wstać; pociągnął blondynę, którą po chwili przekazał najwyższemu Dendarianinowi. — Trzymaj ją. — Obrócił się i wyminął barona Bharaputrę.
— Admirale? — Baron uniósł brew z lekką ironią.
— Nosi pan na sobie zwłoki — warknął do niego Mark. — Proszę się do mnie nie odzywać. — Wychylił się naprzód, wyciągając ręce do ciemnowłosej dziewczyny przez dzielącą ich niewielką, ale straszną przestrzeń, która miała ogromne znaczenie polityczne. Dziewczyno… — Nie znał jej imienia. Nie wiedział, co powiedzieć. — Nie idź z nim. Nie możesz. Zabiją cię.
Coraz pewniejsza własnego bezpieczeństwa, choć nadal chowając się za kapitanem i trzymając się daleko, by uniknąć ewentualnego ataku Dendarian, uśmiechnęła się do Marka triumfująco i odrzuciła włosy do tyłu. Oczy jej jaśniały.
— Ocaliłam swój honor. Własnymi siłami. Mój honor to moja pani. Ty nie masz honoru. Łajdak! Moje życie to ofiara… większa, niż możesz sobie wyobrazić. Jestem jak kwiat złożony na jej ołtarzu.
— Jesteś zupełnie stuknięta — rzuciła Quinn.
Uniosła podbródek, zaciskając mocno usta.
— Proszę, baronie — rozkazała spokojnie, wyciągając w teatralnym geście dłoń w stronę włazu.
Baron Bharaputra wzruszył ramionami, jak gdyby chciał rzec: „Co pani powie?”, po czym ruszył we wskazanym kierunku. Żaden z Dendarian nie uniósł broni; Quinn rozkazała im wcześniej tego nie robić. Mark nie miał broni. Odwrócił do niej udręczoną twarz.
— Quinn…
Łapała z trudem powietrze.
— Jeżeli nie skoczymy teraz, możemy wszystko stracić. Nie ruszaj się.
Vasa Luigi przystanął u włazu z dłonią na zamku i jedną stopą nadal na pokładzie „Peregrine’a”. Odwrócił się do Marka.
— Gdyby się pan zastanawiał, admirale, ona jest klonem mojej żony — mruknął półgłosem. Polizał palec wskazujący prawej dłoni i położył na czole Marka, pozostawiając tam chłodną plamkę. Śmiały czyn wojownika. — Jeden dla mnie, czterdzieści dziewięć dla pana. Przyrzekam, że jeżeli kiedykolwiek ośmieli się pan tu wrócić, wyrównam ten rachunek w taki sposób, że będzie pan błagać o własną śmierć. — Szybko pokonał odległość dzielącą go od włazu. — Witam, kapitanie, i dziękuję za cierpliwość… — Właz zamknął się i nie usłyszeli dalszego ciągu powitania barona ze strażą swojego sojusznika lub rywala.
Ciszę przerwał szczęk uwalnianych blokad i żałosny płacz porzuconej i zapomnianej blondynki. Plama na czole swędziała Marka, jakby przyłożono mu tam kostkę lodu. Potarł czoło wierzchem dłoni w nadziei, że ją zlikwiduje.
Przez obuwie antypoślizgowe kroki nadchodzącej osoby były prawie bezgłośne, ale tak ciężkie, że cały pokład zdawał się wibrować. Do korytarza wpadła jak burza sierżant Taura. Ujrzawszy blondynkę, krzyknęła przez ramię:
— Jest następna! Zostały tylko dwie.
Zaraz za nią zjawił się inny żołnierz, ciężko dysząc.
— Została ta druga dziewczyna, prowodyrka, ta przemądrzała — powiedziała Taura, zatrzymując się i lustrując boczne korytarze, choć nie przestawała mówić. — Naopowiadała dziewczynkom jakichś bzdur, że jesteśmy statkiem łowców niewolników. Przekonała dziesięć z nich do ucieczki. Wartownik z ogłuszaczem złapał trzy, pozostałe siedem rozbiegło się po pokładzie. Udało się nam schwytać cztery. Większość pochowała się na statku, ale zdaje mi się, że tamta długowłosa miała precyzyjny plan przedostania się do ładowników pasażerskich przed naszym skokiem. Postawiłam tam ludzi, żeby odciąć jej drogę.
Quinn zaklęła z posępną miną.
— Dobre posunięcie, sierżancie. Widocznie to podziałało, bo przybiegła tutaj. Niestety wpadła w sam środek przekazywania barona Bharaputry. Poszła razem z nim. Tę drugą udało się nam złapać. — Quinn ruchem głowy wskazała blondynkę, której płacz przeszedł w ciche pochlipywanie. — Czyli szukacie tylko jednej.
— Jak… — olbrzymia sierżant obrzuciła zdziwionym spojrzeniem korytarz prowadzący do włazu — jak mogła pani do tego dopuścić?
Twarz Quinn zmieniła się w kamienną maskę bez wyrazu.
— Postanowiłam nie wywoływać strzelaniny z jej powodu.
Szponiaste ręce sierżant Taury drgnęły, ale z jej wywiniętych ust nie padło żadne słowo krytyki pod adresem przełożonej.
— Lepiej znajdziemy ostatnią, zanim zdarzy się coś gorszego.
— Proszę szukać dalej, sierżancie. Wy czterej, pomóżcie im — powiedziała Quinn do strażników, którzy nie mieli tu już nic do roboty. — Kiedy wszystkie znajdą się z powrotem na swoim miejscu, zamelduj się w sali odpraw, Tauro.
Taura skinęła głową, skierowała żołnierzy do różnych korytarzy, a sama dała susa do najbliższej rury windowej. Poruszała nozdrzami, jak gdyby chciała zwietrzyć ściganą dziewczynkę.
Quinn obróciła się na pięcie, mrucząc:
— Muszę przesłuchać szpiegów i dowiedzieć się, co się stało z…
— Ja… zabiorę ją do kabiny klonów, Quinn — zaofiarował się Mark, wskazując blondynkę.
Quinn posłała mu nieufne spojrzenie.
— Proszę. Chcę to zrobić.
Zerknęła na właz, za którym zniknęła Eurazjatka, potem zatrzymała wzrok na jego twarzy. Nie wiedział, jak w tej chwili wygląda, lecz Quinn głęboko nabrała powietrza.
— Posłuchaj, po naszym wylocie ze Stacji Fella kilka razy przeglądałam zapisy z akcji. Zdawałeś sobie sprawę, kiedy ruszyłeś przede mną do wahadłowca Kimury, na ile strzałów wystarczy twoja tarcza przeciwplazmowa?
— Nie. To znaczy, wiedziałem, że kilka razy trafili mnie w tunelach.
— Na jeden. Gdyby odbiła jeszcze jeden strzał, byłoby po niej. Dwa więcej i byś się usmażył.
— Aaa…
Zmarszczyła brwi, jak gdyby wahając się, czy uznać to za dowód odwagi, czy głupoty.
— Pomyślałam sobie, że to interesujące. Że może powinieneś się dowiedzieć. — Zamilkła na chwilę. — Moja bateria była już wyczerpana. Jeśli więc chcesz znać prawdziwy rachunek gry z Bharaputrą, możesz podwyższyć swój wynik do pięćdziesięciu.
Nie wiedział, jakiej odpowiedzi od niego oczekuje. W końcu Quinn westchnęła.
— Dobrze. Możesz ją odprowadzić. Jeśli to ci sprawi przyjemność. — Z chmurną miną ruszyła w stronę sali odpraw.
Odwrócił się i delikatnie wziął za rękę blondynkę; wzdrygnęła się, spoglądając na niego szklistymi od łez oczami. Dobrze wiedział — najlepiej ze wszystkich tutaj — że jej rysy i ciało zostało drobiazgowo zaprojektowane na zamówienie, jednak mimo to poczuł, jak odurza go jej uroda i niewinność zmieszana ze zmysłowością i lękiem. Wyglądała na w pełni rozwiniętą dwudziestoletnią kobietę — osobę dokładnie w jego wieku. I była zaledwie parę centymetrów od niego wyższa. Mogłaby zostać heroiną jego dramatu, gdyby jego życie nie zmieniło się w pseudoheroiczną farsę, która wymknęła mu się spod kontroli. Zamiast nagród dostawał coraz to nowe kary.
— Jak masz na imię? — spytał ze sztucznym ożywieniem. Zerknęła na niego podejrzliwie.
— Maree.
Klony nie miały nazwisk.
— Bardzo ładnie. Chodź, Maree. Zabiorę cię z powrotem do twojej, hm, sypialni. Poczujesz się lepiej wśród koleżanek.
Trzymał ją, toteż musiała z nim pójść.
— Wiesz, sierżant Taura jest całkiem w porządku. Naprawdę chce się wami opiekować. A uciekając, napędziłyście jej po prostu strachu. Martwiła się, że może się wam stać coś złego. Chyba się nie boicie sierżant Taury, co?
Zacisnęła piękne usta w zakłopotaniu.
— Nie… nie jestem pewna.
Szła, kołysząc się wdzięcznie, mimo że przy każdym kroku jej piersi skryte do połowy pod różową tuniką trzęsły się niebezpiecznie. Powinni jej zaproponować terapię pomniejszającą, choć nie wiedział, czy taki zabieg nie przekracza możliwości chirurga z „Peregrine’a”. A jeśli jej doświadczenia z Domu Bharaputra przypominały w jakimś stopniu jego przeżycia, prawdopodobnie myśl o wszelkich ingerencjach chirurgicznych przyprawia dziewczynę o mdłości. W każdym razie on, po wszystkich zniekształceniach, jakim go poddano, z pewnością miał dość sal operacyjnych.
— Nie jesteśmy statkiem łowców niewolników — zaczął z powagą. — Zabieramy was… — Wiadomość, że ich miejscem przeznaczenia jest Cesarstwo Barrayaru, mogła się okazać niezbyt pocieszająca. — Naszym pierwszym przystankiem prawdopodobnie będzie Komarr. Ale niewykluczone, że wcale tam nie zostaniecie. — Nie miał już żadnej władzy, by składać jakiekolwiek obietnice. Żaden więzień nie może uratować swego współtowarzysza niedoli.
Zakaszlała i przetarła oczy.
— Dobrze… się czujesz?
— Chcę się napić wody. — Po wyczerpującym biegu i płaczu zaczęła chrypieć.
— Dam ci wody — obiecał. Jego kabina była zaledwie korytarz dalej; zaprowadził ją tam.
Gdy położył dłoń na czytniku zamka, drzwi rozsunęły się z sykiem.
— Wejdź. Nie miałem jeszcze okazji porozmawiać z tobą. Zapewne gdybym miał… nie dałabyś się nabrać tamtej dziewczynie. — Wprowadził ją do środka i posadził na łóżku. Lekko drżała. On też.
— Nabrała cię?
— Nie wiem… admirale.
Prychnął rozgoryczony.
— Nie jestem admirałem. Jestem klonem, tak jak ty. Wychowałem się w Domu Bharaputra, piętro pod dormitorium, w którym mieszkasz. Mieszkałaś. — Poszedł do łazienki, nalał do kubka wody i zaniósł jej. Zdusił w sobie odruch, by paść na kolana i w tej pozycji ofiarować jej wodę. Musiał ją skłonić… — Uświadomię ci, kim jesteś i co się z tobą stało. Nikt cię już więcej nie nabierze. Musisz się nauczyć bardzo wielu rzeczy dla własnego bezpieczeństwa. — Rzeczywiście, zwłaszcza z powodu takiego ciała. — Będziesz musiała pójść do szkoły.
Przełknęła łyk wody.
— Nie chcę iść do szkoły — powiedziała, nie odejmując kubka od ust.
— Bharaputranie nie pozwalali ci oglądać wirtualnych programów do nauki? To zajęcie wspominam najmilej z całego mojego pobytu. Lepsze niż gry. Chociaż gry też oczywiście lubiłem. Grałaś w Zylac?
Skinęła głową.
— To dopiero zabawa. Ale historia, pokazy astrograficzne… najzabawniejszy był wirtualny instruktor. Taki siwowłosy dziadek w stroju z dwudziestego wieku — marynarce z łatami na łokciach — zawsze się zastanawiałem, czy stworzyli go, wzorując się na prawdziwej postaci, czy złożyli go z różnych elementów.
— Nigdy ich nie widziałam.
— To co robiłaś cały dzień?
— Rozmawiałyśmy ze sobą. Czesałyśmy się. Pływałyśmy. Opiekunowie zmuszali nas do codziennej gimnastyki.
— Nas też.
…aż zrobili mi to. — Dotknęła swego biustu. — Potem kazali mi już tylko pływać.
Dostrzegł w tym logikę.
— Czyli ostatni zabieg formowania ciała przeszłaś niedawno?
— Mniej więcej przed miesiącem. — Zamilkła na chwilę. — Naprawdę uważasz… że nie przyjdzie po mnie moja matka?
— Przykro mi, ale nie masz matki. Ja też nie. A twoja przyszłość… byłaby straszna. Nie do wyobrażenia. — Choć on potrafił to sobie wyobrazić ze wszystkimi szczegółami.
Zmarszczyła brwi. Widać było, że niechętnie rozstaje się ze swoimi marzeniami o cudnej przyszłości.
— Wszyscy jesteśmy piękni. Jeśli naprawdę jesteś klonem, dlaczego nie jesteś taki jak my?
— Cieszę się, że w końcu zaczynasz myśleć — rzekł ostrożnie. — Moje ciało uformowano na wzór mojego pierwowzoru. Był kaleką.
— Ale jeżeli to prawda — o przeszczepach mózgu — czemu tobie tego nie zrobili?
— Ja… byłem częścią pewnego spisku. Ci, którzy mnie kupili, zabrali mnie w całości. Dopiero później dowiedziałem się prawdy o Bharaputrze. — Usiadł obok niej na łóżku. Jej zapach… czy to możliwe, żeby genetycznie zmodyfikowali jej skórę, dodając do niej woń subtelnych perfum? Odurzająca. Nie dawało mu spokoju wspomnienie jej miękkiego ciała, wijącego się pod nim wtedy, w korytarzu przed włazem. Mógłby się w nim roztopić…
— Miałem przyjaciół — ty nie?
Pokiwała w milczeniu głową.
— Zanim zdążyłem im jakoś pomóc — właściwie na długo przedtem — wszyscy zostali zabici. Zamiast nich uratowałem was.
Patrzyła na niego z powątpiewaniem. Nie potrafił odgadnąć, o czym teraz myśli.
Kabiną zachybotało, a jego żołądek skręciła fala mdłości, które nie miały nic wspólnego z tłumionym pożądaniem.
— Co to było? — wykrztusiła Maree, szeroko otwierając przestraszone oczy. Bezwiednie chwyciła go za rękę, a on zapłonął, czując jej dotyk.
— Wszystko w porządku. Nawet lepiej. Właśnie przeżyłaś swój pierwszy skok w tunelu czasoprzestrzennym. — Jako że sam odbył kilka skoków, szczerze starał się dodać jej otuchy. — Jesteśmy już daleko. Jacksończycy nas nie dostaną. — Zniknęła groźba zdrady ze strony sił barona Fella, której obawiał się w głębi duszy, sądząc, że może nastąpić w momencie przekazywania mu Vasy Luigiego. Nie znajdą się też pod obstrzałem nieprzyjacielskich statków. Po prostu łagodny skok i nic więcej. — Jesteś bezpieczna. Wszyscy jesteśmy bezpieczni. — Pomyślał o szalonej Eurazjatce. Prawie wszyscy.
Tak chciał, żeby Maree uwierzyła. Dendarianie, Barrayarczycy — nie sądził, aby potrafili mu uwierzyć. Ale ona — gdyby tylko mógł urosnąć w jej oczach. Nie chciał żadnej nagrody z wyjątkiem pocałunku. Przełknął ślinę. Na pewno chcesz tylko pocałunku? W brzuchu, pod morderczo ściągniętym paskiem, miał gorącą, nieprzyjemną kulę. Poczuł wprawiające w zakłopotanie sztywnienie w lędźwiach. Może nie zauważy. Najważniejsze, żeby zrozumiała. Oceniła.
— Pocałujesz mnie? — spytał nieśmiało, wyschłymi nagle ustami. Wyjął z jej dłoni kubek, wytrząsając z niego ostatnią kroplę. Za mało, by rozluźnić ściśnięte gardło.
— Czemu? — zapytała, marszcząc czoło.
— Tak… na niby.
Tego usłuchała. Zamrugała oczami, ale nawet chętnie pochyliła się i dotknęła wargami jego ust. Tunika lekko się zsunęła…
— Och — wydyszał. Jego dłoń powędrowała na jej szyję, blokując drogę odwrotu. — Proszę, jeszcze… — Przyciągnął jej twarz do swojej. Nie opierała się, ale i nie reagowała, mimo to jej usta były cudowne. Chcę, chcę… Przecież dotykając, tylko i wyłącznie dotykając, nie wyrządzi jej krzywdy. Odruchowo zarzuciła mu ręce na szyję. Czuł chłodny dotyk każdego palca zakończonego drobnym paznokciem. Rozchyliła usta. Stopniały w nim resztki skrupułów. Zupełnie się rozkleił. W głowie mu huczało. Jednym ruchem zrzucił z ramion kurtkę.
Przestań. Przestań w tej chwili. Ale to właśnie ona powinna być heroiną jego dramatu. Miles na pewno miał cały harem. Może pozwoli mu na coś więcej… niż tylko pocałunek? Nie, penetracja nie wchodzi w grę. Nie zrobi niczego, co by ją zabolało. Pieszczenie tych ogromnych piersi chyba nie sprawi jej bólu. Wcale nie musiał szukać zaspokojenia między udami dziewczyny, wystarczy, że zatopi się w miękkim ciele. Mogłaby pomyśleć, że oszalał, ale przy najmniej nie zrobi jej krzywdy. Znów łapczywie przywarł do warg blondynki. Dotknął jej skóry. Jeszcze. Zsunął tunikę z ramion trzęsącymi się dłońmi. Skóra miała miękki dotyk aksamitu. Drugą drżącą ręką uwolnił się z duszącej uwięzi paska. Co za ulga. Czuł potworne, nieznośne podniecenie. Ale nie dotknie jej poniżej bioder, nie…
Pchnął ją na łóżko, całował gorączkowo piękne ciało, schodząc coraz niżej. Zaskoczona wydała krótki, zduszony jęk. Jego oddech stawał się coraz głębszy, lecz nagle ustał. Skurcz sięgnął w głąb płuc, jak gdyby oskrzela zwęziły się jednocześnie, zamykając się niczym sidła.
Nie, tylko nie to! Znów to samo co przy próbie w zeszłym roku…
Zsunął się z niej, czując na całym ciele zimny pot. Walczył z niewidzialną ręką zaciskającą się na jego gardle. Zdołał jak astmatyk wciągnąć ze świstem powietrze. Dawne wspomnienia wróciły do niego niczym halucynacja, przerażająco realne.
Wściekłe krzyki Galena. Lars i Mok przytrzymują go z rozkazu Galena, zdzierają z niego ubranie, jak gdyby bicie nie było wystarczającą karą. Zanim zaczęli go bić, wygonili dziewczynę; uciekła jak spłoszony królik. Splunął słoną krwią, która miała posmak żelaza. Paralizator dotyka go tu i tam, trzask za trzaskiem. Twarz Galena czerwienieje jeszcze bardziej, stary oskarża go o zdradę i co gorsza zaczyna wykrzykiwać coś o rzekomych skłonnościach seksualnych Arala Vorkosigana, zwiększając moc paralizatora. „Odwróćcie go”. Dławiony przerażeniem, czuje w trzewiach tamten ból, upokorzenie, oparzenia i skurcze, dziwne podniecenie, jak krótkie spięcie, a potem haniebne rozładowanie na przekór wszystkiemu, swąd przypalanego ciała…
Odepchnął od siebie te wizje i bliski omdlenia zdołał w końcu wykonać głęboki wdech i wydech. Okazało się, że zamiast na łóżku, siedzi na podłodze, podkuliwszy kurczowo ręce i nogi. Blondynka klęczała półnaga na wymiętym materacu i przypatrywała się Markowi w zdumieniu.
— Co ci jest? Dlaczego przestałeś? Umierasz?
Nie, ale chciałbym. To było nie fair. Doskonale wiedział, skąd się wziął ten odruch warunkowy. To nie z powodu wspomnienia ukrytego głęboko w podświadomości ani tym bardziej niewyraźnego obrazu pochodzącego z wczesnego dzieciństwa. Stało się to dokładnie przed czterema laty. Czyżby wyraźne uświadomienie sobie tego faktu zawsze miało uwalniać demony przeszłości? Czy przy każdej próbie uprawiania seksu z żywą kobietą będzie przeżywał podobne katusze, które przecież sam wywoływał? A może powód stanowiło wyjątkowe napięcie w tej szczególnej chwili? Gdyby kiedykolwiek nie musiał czuć wyrzutów sumienia, gdyby kiedykolwiek miał naprawdę dużo czasu, by skoncentrować się na uprawianiu miłości, zamiast gnać na oślep w pośpiechu — może udałoby mu się pokonać wspomnienia i szaleństwo — a może nie… Jeszcze raz z trudem wciągnął haust powietrza. I jeszcze jeden. Płuca znów zaczęły funkcjonować normalnie. Ciekawe, czy rzeczywiście mógłby się zadusić na śmierć. Prawdopodobnie, gdyby naprawdę zemdlał, układ nerwowy zacząłby działać niezależnie.
Rozsunęły się drzwi kabiny. Na tle jasnego korytarza ukazały się sylwetki Eleny Bothari-Jesek i sierżant Taury, które zaglądały w mrok wnętrza kabiny. Bothari-Jesek zaklęła, a Taura przepchnęła się naprzód.
Zapragnął zemdleć właśnie w tej chwili, teraz. Lecz jego demon myślał tylko o jednym i odmówił współpracy. Mark skulił się, ale nadal oddychał. Spodnie miał opuszczone do kolan.
— Co ty robisz? — zabulgotała Taura. Jej głos zabrzmiał naprawdę groźnie, jak stłumione warknięcie wilka. W kącikach ust błysnęły kły. Mark widział przecież, jak jedną ręką rozszarpywała ludziom gardła.
Dziewczyna-klon uklękła na łóżku, sprawiając wrażenie śmiertelnie przerażonej. Jej dłonie jak zwykle próbowały przysłonić i podtrzymać najbardziej rzucające się w oczy części ciała, z normalnym skutkiem — jeszcze bardziej zwracał uwagę wszystkich ich nadnaturalny rozmiar.
— Chciałam się tylko napić wody — chlipnęła. — Przepraszam. Sierżant Taura pospiesznie przyklękła na jedno kolano, by nie górować nad nią wzrostem, po czym rozłożyła ręce, pokazując wnętrze dłoni na znak, że nie jest zła na dziewczynkę. Mark nie był pewien, czy Maree pojęła subtelne znaczenie gestu.
— Co tu się stało? — spytała surowo Bothari-Jesek.
— Zmusił mnie, żebym go pocałowała.
Bothari-Jesek obrzuciła krótkim spojrzeniem jego skuloną sylwetkę i strój w nieładzie. W jej oczach zamigotała wściekłość. Napięła się jak łuk gotowy do wypuszczenia strzały. Odwróciła się i popatrzyła mu prosto w twarz.
— Próbowałeś ją zgwałcić? — spytała niemal szeptem.
— Nie! Nie wiem, ja tylko…
Sierżant Taura podniosła się, schwyciła go za koszulę i częściowo za skórę, postawiła, unosząc go nawet nieco powyżej podłogi, a potem rozpłaszczyła na najbliższej ścianie. Podłoga znalazła się metr pod jego bezradnie wymachującymi stopami.
— Odpowiadaj jasno — warknęła sierżant olbrzymka.
Zamknął oczy i głęboko nabrał powietrza. Nie, nie lękał się gróźb kobiet Milesa. Ale przypomniał sobie dalszy ciąg upokorzeń, jakich doznał od Galena, które stanowiły znacznie okrutniejszy gwałt niż te wcześniejsze. Kiedy zaniepokojeni Lars i Mok zdołali w końcu przekonać Galena, by przestał, Mark był w tak głębokim szoku, że groziło mu nawet zatrzymanie akcji serca. Galen musiał więc w środku nocy zabrać cennego klona do swego lekarza, którego wcześniej zdołał siłą nakłonić, by ten dostarczał mu leki i hormony konieczne do zapewnienia właściwego kierunku rozwoju ciała Marka. Tłumacząc powód oparzeń, Galen wmówił lekarzowi, że Mark ukradkiem masturbował się paralizatorem, przypadkowo włączył zbyt wysoką moc i z powodu skurczu mięśni nie potrafił wyłączyć urządzenia. Dopiero jego krzyk sprowadził pomoc. Lekarz wybuchnął nawet krótkim śmiechem. Cichym głosem Mark potwierdził tę wersję wydarzeń, bo bał się przeczyć słowom Galena, nawet gdy był sam na sam z lekarzem. Jednak doktor, ujrzawszy jego sińce, musiał się domyślić brakujących elementów opowieści. Ale nic nie powiedział. Niczego nie zrobił. Dziś Mark najbardziej żałował swojej słabości i niemego potwierdzenia kłamstwa, tamtego ponurego śmiechu, który dotknął go do żywego. Nie mógł dopuścić, by Maree wyszła stąd, ujrzawszy podobną próbę.
Krótko i bezceremonialnie dokładnie opisał to, co właśnie zamierzał zrobić. Brzmiało okropnie, choć przecież wszystkiemu winna była uroda i wdzięk dziewczyny. Miał zamknięte oczy. Nie wspomniał o ataku paniki ani nie starał się tłumaczyć Galena. Skręcało go ze wstydu, lecz mówił prawdę. Mówił, a jego kręgosłup powoli przesunął się w dół ściany i Mark stanął obiema nogami na pokładzie. Ręka ściskająca go za koszulę rozluźniła się i wreszcie odważył się otworzyć oczy.
Ale zaraz zapragnął z powrotem je zamknąć, ponieważ w twarzy Bothari-Jesek dostrzegł bezgraniczną pogardę. Tragedia. Jedyna osoba, która okazywała mu coś w rodzaju współczucia i życzliwości, była mu niemal przyjazną duszą, stała teraz naprzeciw niego, dysząc wściekłością. Wiedział, że zraził do siebie ostatnią osobę, która mogła grać rolę jego rzecznika. Miał tak niewiele i wszystko stracił. Boleśnie to odczuł.
— Kiedy Taura zameldowała, że brakuje jednej dziewczynki — wyrzuciła z siebie Bothari-Jesek — Quinn powiedziała nam, że koniecznie chciałeś odprowadzić tę małą. Teraz wiemy dlaczego.
— Nie. Wcale nie… niczego nie zamierzałem zrobić. Ona naprawdę chciała się tylko napić wody. — Pokazał kubek leżący na podłodze.
Taura odwróciła się do niego plecami i uklękła przy łóżku, zwróciwszy się do blondynki łagodnym głosem:
— Zrobił ci coś złego?
— Nic mi nie jest — odrzekła drżącym głosem. Wciągnęła z powrotem tunikę na ramiona. — Ale jemu było coś poważnego. — Spojrzała na niego z troską i zgrozą zarazem.
— Naturalnie — mruknęła Bothari-Jesek. Uniosła głowę, przeszywając Marka spojrzeniem, a on zamarł, nadal stojąc pod ścianą. — Nie wolno ci opuszczać kabiny, mój panie. Przy drzwiach postawię strażnika. Nawet nie próbuj wychodzić.
Nie będę, nie będę.
Wyprowadziły Maree. Drzwi zasunęły się z sykiem jak spadające ostrze gilotyny. Rzucił się na swe wąskie łóżko, dygocząc.
Za dwa tygodnie Komarr. Naprawdę szczerze żałował, że nie umarł.
ROZDZIAŁ JEDENASTY
Pierwsze trzy dni aresztu Mark spędził skulony na łóżku i pogrążony w depresji. Jego heroiczna misja miała uratować ludzi, a nie pozbawiać ich życia. Liczył ofiary, jedną po drugiej. Pilot wahadłowca. Phillipi. Norwood. Żołnierz Kimury. I ośmiu poważnie rannych. Kiedy planował akcję, ci ludzie nie mieli imion. Dotyczyło to także anonimowych Bharaputran. Każdy jacksoński strażnik był dla niego postacią bez twarzy walczącą o życie z pozostałymi. Mark zastanawiał się, czy może wśród ofiar znajdował się ktoś, z kim rozmawiał i żartował, gdy jeszcze mieszkał w żłobku klonów. Cóż, jak zawsze życie stracili najsłabsi, szarzy ludzie, a możni, odpowiedzialni za wszystko, jak baron Bharaputra, znów uszli cało.
Czy życie czterdziestu dziewięciu klonów jest warte więcej niż czterech Dendarian? Wszystko wskazywało na to, że Dendarianie mieli odmienne zdanie. Ci ludzie nie zgłosili się na ochotnika. Podstępem przywiodłeś ich do śmierci.
Odkrycie to wstrząsnęło nim. Liczby ofiar nie sposób wyrazić liczbą całkowitą. To nieskończoność.
Nie chciałem, żeby tak się to wszystko skończyło.
I klony. Blondynka. Najlepiej ze wszystkich wiedział, że wcale nie jest dojrzałą kobietą, mimo że jej bujne kształty niedwuznacznie to sugerowały. Sześćdziesięcioletni mózg, jaki mieli jej przeszczepić, z pewnością doskonale by wiedział, jak pokierować takim ciałem. Lecz Mark oczyma wyobraźni wyraźnie widział dziesięciolatkę, którą Maree była w rzeczywistości. Nie chciał jej skrzywdzić ani przestraszyć, a jednak zrobił jedno i drugie. Chciał jej sprawić przyjemność, wywołać na jej twarzy uśmiech. Żeby promieniała jak inne kobiety na widok Milesa? — zaszydził wewnętrzny głos.
Żaden z klonów nie mógł zareagować tak, jak tego pragnął. Za dziesięć, dwadzieścia lat może podziękują mu za uratowanie życia. Albo i nie. Zrobiłem, co w mojej mocy. Przykro mi.
Mniej więcej drugiego dnia zaczęła go dręczyć obsesyjna myśl, że mogą mu przeszczepić mózg Milesa. Ciekawe, choć może to całkiem logiczne, że wcale się nie bał, iż taki pomysł mógłby wyjść od samego Milesa. Jednak Miles nie miał prawa głosu, nawet gdyby chciał zaprotestować. A jeśliby komuś przyszło do głowy, że o wiele prościej będzie przeszczepić mózg Milesa do ciepłego i żywego ciała Marka, zamiast podejmować żmudne próby naprawienia śmiertelnej rany ziejącej w piersi admirała i usuwania skutków długotrwałego zamrożenia? Ta perspektywa tak go przeraziła, że wolałby chyba sam się zgłosić, by czym prędzej mieć to za sobą.
Przed kompletnym załamaniem nerwowym ratowała go myśl, że ponieważ kriokomora zaginęła, spełnienie groźby wydawało się na razie mało prawdopodobne. Powinien mieć spokój, dopóki jej nie odnajdą. W mroku kabiny, z głową w poduszce, zdał sobie nagle sprawę, że najchętniej ujrzałby wyraz najwyższego uznania za plan ocalenia klonów na twarzy Milesa.
Sam pozbawiłeś się tej możliwości, prawda?
Ponure myśli opuszczały go tylko w czasie posiłku i snu. Pochłaniając za każdym razem całą żołnierską rację, ładował sobie do krwi taką dawkę cukru, że co chwilę zapadał w krótką drzemkę. Pragnąc nade wszystko nieświadomości, uprosił o dokładki posępnego Dendarianina, który trzy razy dziennie wsuwał mu przez drzwi tacę. Dendarianie najwyraźniej nie uważali swych racji żywnościowych w jednorazowych opakowaniach za coś specjalnego, toteż bez oporów spełniali jego prośby.
Inny Dendarianin wrzucił mu do kabiny kilka kompletów czystych ubrań Milesa z magazynu „Ariela”. Tym razem starannie usunięto z nich wszystkie dystynkcje. Trzeciego dnia Mark już nawet nie próbował dopiąć spodni mundurowych Naismitha, postanowił włożyć luźne spodnie pokładowe. W tym momencie przyszedł mu do głowy pewien pomysł.
Nie mogą mnie zmusić, żebym udawał Milesa, jeżeli nie będę wyglądać tak jak on.
To, co nastąpiło potem, zlało się w mniej wyraźny ciąg obrazów. Jednego z Dendarian tak zirytowały jego nieustanne prośby o dodatkowe racje, że wtaszczył do kabiny całą skrzynię, wysypał jej zawartość w kącie i w ostrych słowach poinformował Marka, żeby więcej mu nie zawracał głowy. Mark został sam na sam ze swym planem ocalenia. Słyszał o więźniach, którzy potrafili łyżką wykopać tunel i uciec; czy on nie może dokonać podobnej rzeczy?
Mimo iż pomysł cechowała wyjątkowa niedorzeczność, nadał jego życiu pewien cel. Przedtem wydawało mu się, że droga na Komarr będzie mu się bardzo dłużyła, a teraz wykonanie kilku skoków mogło trwać za krótko. Przeczytał na etykietkach wartości odżywcze porcji. Gdyby trwał w zupełnej bezczynności, jedna racja powinna pokryć jego całodzienne zapotrzebowanie. Wszystko, co zjadłby ponad tę normę, musiałoby automatycznie pomóc mu w przemianie w nie-Milesa. Jeśli dokładnie obliczył, każde cztery tacki powinny zwiększyć masę jego ciała o dodatkowy kilogram. Szkoda tylko, że skład porcji był identyczny…
Miał przed sobą za mało dni, by projekt się powiódł. Ale w jego drobnym ciele żaden dodatkowy kilogram nie miał się gdzie ukryć. Pod koniec podróży, w panice, że zostało mu bardzo niewiele czasu, jadł niemal bez przerwy, przestając dopiero wówczas, gdy z bólu ledwie mógł złapać oddech. Było to dla niego dziwnie satysfakcjonujące doświadczenie, w którym połączył przyjemność, bunt i karę.
Quinn weszła bez pukania, bezceremonialnie zapalając wszystkie światła. Zupełnie ciemna kabinę zalał ostry blask.
— Ach. — Mark wzdrygnął się, zasłaniając rękami oczy. Wyrwany z niespokojnej drzemki, przewrócił się na drugi bok. Zerknął spod zmrużonych powiek na chronometr ścienny. Quinn przyszła po niego pół cyklu dziennego wcześniej, niż się spodziewał. Jeśli oznaczało to, że zbliżają się do orbity Komarru, statki dendariańskie musiały pokonać drogę z maksymalną prędkością. Na pomoc.
— Wstawaj — powiedziała Quinn. Pociągnęła nosem. — I umyj się. Włóż ten mundur. — Położyła w nogach łóżka coś trawiastozielonego i połyskującego złotem. Z jej zachowania można by wnosić, że bezceremonialnie rzuci mu rzeczy, ale obchodziła się z mundurem bardzo troskliwie, więc Mark doszedł do wniosku, że strój należy do Milesa.
— Wstanę — rzekł Mark. — Umyję się. Ale nie nałożę tego munduru ani żadnego innego.
— Zrobisz, co mówię, mój panie.
— To mundur barrayarskiego oficera. Oznacza prawdziwą władzę, a oni ściśle tego przestrzegają. Wieszają ludzi, którzy noszą fałszywe mundury. — Odrzucił pościel i usiadł. Kręciło mu się w głowie.
— Bogowie — wykrztusiła Quinn. — Coś ty z sobą zrobił?
— Możesz spróbować wcisnąć mnie w ten mundur — odrzekł. — Ale weź pod uwagę efekt. — Powlókł się do łazienki.
Myjąc się i goląc, dokonał przeglądu wyników swojego planu ucieczki. Rzeczywiście miał za mało czasu. Wprawdzie odzyskał kilka kilogramów, które musiał stracić, by grać admirała Naismitha na Escobarze, a nawet odrobinę więcej, ale ze względu na to, że zamiast roku miał tylko czternaście dni, zmiany nie były jeszcze zbyt widoczne. Powoli zaczął się zarysowywać podwójny podbródek. Jednak tułów wydawał się już znacznie grubszy, a brzuch — co stwierdził, poruszając się ostrożnie — był boleśnie rozdęty. Za mało, o wiele za mało, żeby czuć się bezpiecznie.
Quinn, jak to Quinn, musiała się sama przekonać i mimo wszystko usiłowała go wepchnąć w barrayarski mundur. Mark celowo zachowywał się jak bezwładna lalka. Efekt był wyjątkowo… antywojskowy. W końcu dała za wygraną i warknęła, żeby sam się ubrał. Mark wybrał parę czystych spodni pokładowych, obuwie antypoślizgowe, luźną cywilną tunikę Milesa z szerokimi rękawami oraz wyszywaną szarfę. Przez chwilę zastanawiał się, czy Quinn bardziej się rozzłości, jeśli przewiąże szarfą zaokrąglony brzuch, czy też jeśli umieści ją niżej, tak że podtrzyma brzuch niczym temblak. Sądząc z kwaśnej miny Quinn, druga wersja powinna ją bardziej zirytować, więc pozostawił szarfę pod brzuchem.
Wyczuła jego wisielczy humor.
— Dobrze się bawisz? — wycedziła.
— To ostatnia chwila zabawy, na jaką mogę dzisiaj liczyć, nie?
Przyznała mu rację ironicznym gestem.
— Dokąd mnie zabierasz? A w ogóle gdzie jesteśmy?
— Na orbicie Komarru. Niedługo po cichu polecimy ładownikiem na jedną z barrayarskich stacji wojskowych. Tam odbędziemy bardzo kameralne spotkanie z szefem Cesarskiej Służby Bezpieczeństwa, kapitanem Simonem Illyanem. Przybył tu szybkim statkiem kurierskim prosto z kwatery głównej CesBezu na Barrayarze po tym, jak otrzymał ode mnie zakodowaną wiadomość, dość niejasną, i koniecznie będzie chciał wiedzieć, dlaczego oderwałam go od obowiązków. Zapyta, co było aż tak ważne. A wtedy… — westchnęła — powiem mu.
Poszli w głąb „Peregrine’a”. Przed wejściem do kabiny Marka Quinn musiała odprawić strażnika, bo nie zauważył go przy drzwiach, ale potem okazało się, że wszystkie korytarze są puste. Nie, nie puste — oczyszczone z ludzi.
Zbliżyli się do włazu ładownika i weszli do środka, gdzie zastali komandor Elenę Bothari-Jesek za sterami. I nikogo innego. Rzeczywiście zanosiło się na kameralne spotkanie.
Spokojna jak zawsze Bothari-Jesek dziś wydawała się wręcz chłodna. Gdy obejrzała się przez ramię na Marka, szeroko otworzyła ze zdziwienia oczy i z dezaprobatą zmarszczyła kruczoczarne brwi na widok jego bladej, opuchniętej twarzy.
— Do diabła, Mark, wyglądasz jak zwłoki, które tydzień leżały w wodzie.
I tak się czuję.
— Dzięki — odrzekł obojętnie.
Prychnęła, ale nie wiedział, czy z odrazą, pogardą, czy z rozbawienia, a potem odwróciła się z powrotem do sterów i wskaźników. Włazy zamknęły się z sykiem, blokady zwolniły i po chwili oddalili się bezgłośnie od burty „Peregrine’a”. Między stanem nieważkości a chwilą przyspieszenia Mark ponownie skupił się na swym napiętym brzuchu, przełykając ślinę, aby powstrzymać nudności.
— Dlaczego dowódca całego CesBezu jest tylko kapitanem? — zapytał, chcąc odwrócić własną uwagę od mdłości. — Chyba nie ze względu na dyskrecję, przecież każdy wie, kim jest.
— To jedna z tradycji Barrayaru — powiedziała Bothari-Jesek. Słowo „tradycji” wymówiła z dziwną goryczą. Ale przynajmniej z nim rozmawiała. — Poprzednik Illyana na tym stanowisku, nieżyjący wspaniały kapitan Negri, nigdy nie dostał awansu powyżej stopnia kapitana. Widocznie ambicje tego rodzaju były obce zaufanemu człowiekowi cesarza Ezara. Wszyscy wiedzieli, że Negri to Głos Cesarza, jego rozkazy dotyczyły każdego, niezależnie od rangi. Illyan… zawsze się chyba wstydził myśli, że sam mógłby się awansować na wyższy stopień niż jego dawny szef. Ale pobiera taką pensję jak wiceadmirał. Ktokolwiek dostanie posadę zwierzchnika CesBezu po Illyanie, pewnie zostanie kapitanem do końca życia.
Zbliżali się do wysokiej stacji orbitalnej średniej wielkości. Mark wreszcie zobaczył planetę obracającą się daleko w dole, która przez odległość od oświetlonej połowy księżyca wydawała się skurczona. Bothari-Jesek precyzyjnie trzymała się kursu przydzielonego im przez wyjątkowo lakoniczną kontrolę lotów. Po chwili bardzo nerwowej wymiany kodów i haseł szczęśliwie przybili do doku.
Powitało ich dwóch milczących i uzbrojonych strażników o kamiennych twarzach, ubranych w nieskazitelne zielone mundury barrayarskie; przeprowadzili ich przez stację. Wkrótce znaleźli się w małym, pozbawionym okien pomieszczeniu urządzonym jak gabinet, gdzie znajdowało się biurko z konsolą, trzy krzesła i nic więcej.
— Dziękuję. Zostawcie nas samych — powiedział siedzący za biurkiem mężczyzna. Strażnicy wycofali się bezszelestnie. Od początku nie wydali najlżejszego dźwięku.
Gdy zostali sami, mężczyzna trochę się odprężył. Skinął głową pod adresem BothariJesek.
— Witaj, Eleno. Cieszę się, że cię widzę. — W jego głosie dała się słyszeć nieoczekiwana nutka ciepła, jakby dobry wuj witał swą ulubioną siostrzenicę.
Natomiast reszta była dokładnie taka, jaką Mark pamiętał z holowidów Galena. Simon Illyan był drobnym, starzejącym się mężczyzną, którego brązowe włosy od skroni zacięła przyprószać już siwizna. Okrągłą twarz z zadartym nosem wiek zdążył poznaczyć dość głębokimi bruzdami. Na pokładzie stacji orbitalnej nosił zielony mundur polowy z pełnymi dystynkcjami, podobny do takie go, w jaki Quinn chciała wtłoczyć Marka, a na kołnierzu połyskiwało oko Horusa — odznaka Cesarskiej Służby Bezpieczeństwa.
Mark zorientował się, że Illyan przypatruje mu się z bardzo osobliwą miną.
— Boże, Miles, ale się… — zaczął zduszonym głosem, lecz po chwili zrozumiał. Odchylił się na krześle. — Ach. — Kącik jego ust uciekł w górę. — Lord Mark. Pozdrowienia od pańskiej matki. Bardzo mi miło, że nareszcie mogę pana poznać. — Zabrzmiało to naprawdę szczerze.
Niedługo będzie ci miło, pomyślał z rozpaczą Mark. Lord Mark? Niemożliwe, żeby mówił poważnie.
— Cieszę się też, że już wiem, gdzie pan jest. Komandor Quinn, mam nadzieję, że dostaliście w końcu wiadomość o zniknięciu lorda Marka z Ziemi, którą do was wysłałem?
— Jeszcze nie. Pewnie nas goni z miejsca… naszego ostatniego postoju.
Illyan uniósł brwi.
— Czy zatem lord Mark sam się ujawnił, czy przysłał go do mnie mój były podkomendny?
— Ani jedno, ani drugie, panie kapitanie. — Quinn miała chyba jakieś kłopoty z mówieniem. Bothari-Jesek nawet nie próbowała się odezwać.
Illyan pochylił się naprzód, poważniejąc, choć w jego oczach nadal igrały ironiczne ogniki.
— Na jaki więc tym razem nieprzemyślany i nieregulaminowy numer wpadł wasz admirał? Za co będę musiał zapłacić w ramach kolejnej akcji „sądziłem, że mam się uciec do własnej inicjatywy”?
— Nie chodzi o żaden numer, panie kapitanie — mruknęła Quinn. — Ale rachunek rzeczywiście będzie słony.
Patrząc badawczo w jej poszarzałą twarz, Illyan nagle stracił ochotę na żarty.
— Słucham — odezwał się po dłuższej chwili.
Quinn oparła się o biurko obiema dłońmi, nie dla nadania swym słowom większego znaczenia, jak sądził Mark, ale po to, by nie stracić równowagi.
— Illyan, mamy problem. Miles nie żyje.
Kapitan przyjął wiadomość nieruchomy jak figura woskowa. Nagle odwrócił się z krzesłem. Mark widział tylko tył jego głowy. Miał przerzedzone włosy. Później błyskawicznie odwrócił się do nich ponownie, a Mark spostrzegł, że dziwnie pogłębione bruzdy na jego napiętej twarzy wyglądają teraz jak blizny.
— To nie jest problem, Quinn — szepnął. — To katastrofa. — Powoli położył obie dłonie na czarnym i lśniącym blacie biurka. A więc stąd Miles wziął ten gest, pomyślał bez związku Mark, przyglądając mu się.
— Jest zamrożony w kriokomorze. — Quinn oblizała wyschłe wargi.
Illyan zamknął oczy, jego usta poruszały się, wypowiadając nieme modlitwy albo przekleństwa — Mark nie był pewien. Po chwili rzekł łagodnie:
— Mogłaś od tego zacząć. Reszta byłaby logicznym wnioskiem. — Otworzył w końcu oczy i spojrzał na nich w skupieniu. — Co się więc stało? Odniósł poważne rany, czy, nie daj Bóg, został ranny w głowę? Porządnie przeprowadzono zabieg wstępny?
— Sama pomagałam w zabiegu. W warunkach bojowych. Chyba… chyba poszło dobrze. Nie wiadomo, dopóki… Został paskudnie ranny w pierś. Z tego, co widziałam, nie było żadnej rany powyżej szyi.
Illyan ostrożnie odetchnął.
— Masz rację, Quinn. Rzeczywiście, to jeszcze nie katastrofa, tylko problem. Zawiadomię Cesarski Szpital Wojskowy w Vorbarr Sułtanie, żeby przygotowali się na przyjęcie swojego najsławniejszego pacjenta. Natychmiast przetransportujemy kriokomorę z waszego statku do mojego kuriera. — Zaczął bełkotać z ulgi?
— Hm… — bąknęła Quinn. — Chyba nie.
Illyan położył dłoń na czole, jak gdyby nagle rozbolała go głowa.
— Skończ, Quinn — powiedział głosem drżącym od tłumionego lęku.
— Zgubiliśmy kriokomorę.
— Jak można zgubić kriokomorę?
— To była komora przenośna. — Pochwyciwszy jego płonące spojrzenie, zaczęła pospiesznie relacjonować. — Została na dole w zamieszaniu podczas ewakuacji. Na obu desantowcach myśleli, że komora jest na pokładzie drugiego. Nieporozumienie — przysięgam, że sama sprawdzałam. Okazało się, że sanitariusz eskortujący kriokomorę został odcięty od wahadłowca przez oddziały wroga. Znalazł jednak urządzenie załadunkowe w porcie towarowym. Wydaje się nam, że stamtąd wysłał komorę.
— Wydaje się wam? Za chwilę zapytam o tę akcję desantową. Tymczasem mów — dokąd wysłał kriokomorę?
— O to właśnie chodzi, że nie wiemy. Zabili go, zanim zdążył o tym zameldować. W tej chwili kriokomora może zmierzać do dowolnego miejsca we wszechświecie.
Illyan odchylił się na krześle i potarł usta zaciśnięte w dziwnym, upiornym uśmiechu.
— Rozumiem. Kiedy to się stało? I gdzie?
— Dwa tygodnie i trzy dni temu w Obszarze Jacksona.
— Wysłałem was wszystkich na Illyrikę, przez Stację Vega. Jak u diabła trafiliście do Obszaru Jacksona?
Stojąc w pozycji „spocznij” z rękami założonymi z tyłu, Quinn przedstawiła zwięzłą relację o wydarzeniach ostatnich czterech tygodni od początku na Escobarze do chwili obecnej.
— Mam tu pełny raport z dokumentacją holowidową i osobistym dziennikiem Milesa. — Położyła na konsoli kostkę danych.
Illyan spojrzał na nią wzrokiem węża; jego dłoń nawet nie drgnęła, by zabrać kostkę.
— A czterdzieści dziewięć klonów?
— Wciąż są na pokładzie „Peregrine’a”, kapitanie. Chcielibyśmy je wysadzić.
Moje klony. Co Illyan z nimi zrobi? Mark nie śmiał zapytać.
— Z moich doświadczeń wynika, że osobisty dziennik Milesa jest raczej bezużytecznym dokumentem — zauważył chłodno Illyan. — Ma dość sprytu, żeby pewne rzeczy przemilczeć. — Zamyślił się i zamilkł na dłuższą chwilę. Potem wstał i zaczął spacerować po ciasnym pomieszczeniu. Znienacka spadła maska spokoju; wykrzywił twarz i z hukiem wyrżnął pięścią w ścianę. — Niech go wszyscy diabli, z własnego pogrzebu robi farsę! — wrzasnął.
Stał odwrócony do nich plecami; gdy się odwrócił i usiadł, jego twarz była nieruchoma i obojętna. Uniósł wzrok, zwracając się do Eleny Bothari-Jesek.
— Eleno, chyba jest jasne, że muszę przez pewien czas zostać na Komarze, by koordynować poszukiwania z wydziału do spraw galaktycznych CesBezu. Nie mogę sobie pozwolić na to, żeby od miejsca działań dzieliło mnie pięć dni drogi. Oczywiście… ułożę jakiś oficjalny raport o zaginięciu porucznika lorda Vorkosigana i niezwłocznie przekażę księżnej i księciu Vorkosiganom. Niechętnie powierzę dostarczenie wiadomości podwładnemu, ale trudno. Czy zgodzisz się wyświadczyć mi przysługę i będziesz eskortować lorda Marka do Vorbarr Sultany, żeby przekazać go pod ich opiekę?
Nie, nie, nie, krzyknął bezgłośnie Mark.
— Wolałabym… raczej nie lecieć na Barrayar, kapitanie.
— Premier zechce zadać pytania, na które potrafi odpowiedzieć tylko ktoś, kto był na miejscu zdarzenia. Jesteś najlepszym kurierem do spraw… tak złożonych i delikatnych. Przyznaję, że to bolesna misja.
Bothari-Jesek wyglądała, jakby wpadła w pułapkę.
— Kapitanie, jestem dowódcą statku, nie mogę zostawić „Peregrine’a”. I, szczerze mówiąc, nie mam ochoty eskortować lorda Marka.
— Dam ci w zamian wszystko, o co poprosisz.
Zawahała się.
— Wszystko?
Skinął twierdząco głową.
Zerknęła na Marka.
— Dałam słowo, że wszystkie klony z Domu Bharaputra znajdą się w bezpiecznym miejscu, gdzie będą traktowane humanitarnie i gdzie nie dostaną ich Jacksończycy. Przejmie pan na siebie moje zobowiązanie?
Illyan przygryzł wargę.
— Oczywiście, CesBez może szybko i bez kłopotu wymazać ich prawdziwą tożsamość. Natomiast umieszczenie w bezpiecznym miejscu jest nieco bardziej skomplikowane. Ale tak. Możemy przejąć klony.
Przejąć. Co Illyan miał na myśli? Na szczęście Barrayarczycy nie praktykowali niewolnictwa, mimo swych licznych wad.
— To jeszcze dzieci — wyrzucił z siebie Mark. — Musi pan pamiętać, że to tylko dzieci. — Trudno o tym pamiętać, chciał dodać, ale nie śmiał, zmrożony spojrzeniem Bothari-Jesek.
Illyan zerknął przelotnie na Marka.
— Wobec tego zasięgnę rady księżnej Vorkosigan. Coś jeszcze?
— „Peregrine” i „Ariel”…
— Muszą na razie zostać na orbicie Komarru i trzeba je objąć kwarantanną komunikacyjną. Przeproście swoich ludzi, będą to musieli jakoś wytrzymać.
— Pokryje pan koszty tej nieszczęsnej misji? Illyan skrzywił się.
— Niestety, tak.
— I… proszę szukać Milesa!
— Naturalnie — sapnął kapitan.
— Wobec tego lecę — oświadczyła słabym głosem, bardzo blada.
— Dziękuję — odrzekł cicho Illyan. — Mój statek kurierski w każdej chwili jest do twojej dyspozycji. — Jego wzrok niechętnie spoczął na Marku. Przez całą drugą połowę rozmowy starał się w ogóle na niego nie patrzeć. — Ilu ludzi do ochrony sobie życzysz? — zwrócił się do Eleny Bothari-Jesek. — Dam im do zrozumienia, że dopóki bezpiecznie nie dotrzesz przed oblicze księcia, podlegają twoim rozkazom.
— Nie chcę nikogo, ale przypuszczam, że od czasu do czasu będę musiała się przespać. Dwóch — postanowiła Bothari-Jesek.
I tak oficjalnie zostałem jeńcem rządu Cesarstwa Barryaru, pomyślał Mark. Kurtyna.
Bothari-Jesek wstała i dała Markowi znak, by zrobił to samo.
— Chodź. Chcę zabrać parę rzeczy z „Peregrine’a”. Powinnam też powiedzieć pierwszemu oficerowi, żeby przejął dowodzenie i wyjaśnił żołnierzom, że muszą pozostać na pokładzie. Wrócę za trzydzieści minut.
— Dobrze. Komandor Quinn, proszę zostać.
— Tak jest.
Illyan wstał, aby odprowadzić Bothari-Jesek.
— Powiedz Aralowi i Cordelii… — zaczął, lecz urwał. Chwila zdawała się przeciągać w nieskończoność.
— Powiem — rzekła cicho Bothari-Jesek. Illyan bez słowa skinął głową.
Drzwi otworzyły się z sykiem. Elena Bothari-Jesek wyszła długim krokiem, nie oglądając się nawet za siebie, by sprawdzić, czy idzie za nią Mark, który co pięć kroków musiał podbiegać, by za nią nadążyć.
Jego kabina na pokładzie kurierskiej jednostki CesBezu okazała się jeszcze ciaśniejsza i bardziej przypominała celę niż tamta na „Peregrinie”. Bothari-Jesek zamknęła go i zostawiła samego. Nie miał tu żadnego urządzenia pokazującego czas, a jego kontakt z ludźmi został ograniczony do krótkich chwil wydawania racji żywnościowych, trzy razy dziennie; kabinę wyposażono we własny sterowany komputerowo system dozowania jedzenia, połączony pneumatycznie z jakimś centralnym magazynem. Znów przejadał się nałogowo, choć nie był już pewien po co; odnajdował w tym natomiast przedziwne połączenie otuchy i autodestrukcji. Ale śmierć z powodu otyłości mogła go czekać dopiero za wiele lat, tymczasem miał przed sobą jedynie pięć dni.
Ostatniego dnia jego ciało zmieniło strategię i zaczął bardzo chorować. Udało mu się utrzymać to w tajemnicy aż do wyprawy na dół w wahadłowcu pasażerskim, ale zdumiewająco miły i współczujący strażnik CesBezu uznał to za zaburzenia spowodowane stanem nieważkości, może dlatego, że sam także odczuwał lekkie dolegliwości związane z podróżą. Ów wesoły człowiek natychmiast przyłożył mu do szyi plaster przeciw mdłościom, który wyciągnął z podręcznej apteczki ściennej.
Plaster miał również działanie uspokajające. Serce Marka zwolniło rytm i spokojnie biło do momentu lądowania, później przesiedli się do zamkniętego wozu naziemnego. Strażnik z kierowcą zajęli przedni przedział, a Mark siedział z tyłu naprzeciw Bothari-Jesek. Tak pokonali ostatni etap koszmarnej podróży z wojskowego kosmoportu do centrum Vorbarr Sultany. Serca Cesarstwa Barrayaru.
Bothari-Jesek uniosła głowę dopiero wówczas, gdy z ponurych rozmyślań wyrwało ją rzężenie przypominające atak astmy.
— Co się z tobą dzieje? — Złapała go za rękę i zmierzyła oszalały puls. Mark był zlany zimnym potem.
— Jestem chory — wykrztusił, a gdy zmierzyła go zirytowanym spojrzeniem, które mówiło „przecież widzę”, przyznał: — Boję się. — Sądził, że największego strachu, jakiego może doświadczyć człowiek, zaznał pod ostrzałem sił Bharaputry, ale to było nic w porównaniu z dławiącym przerażeniem, które powoli ogarniało całe jego ciało, i poczuciem całkowitej bezradności wobec losu, jaki go czekał.
— Czego się boisz? — zapytała z nutką pogardy w głosie. — Nikt ci tu nie zrobi krzywdy.
— Komandorze, oni mnie zabiją.
— Kto? Lord Aral i lady Cordelia? Bardzo wątpliwe. Jeżeli z jakiegoś powodu nie uda się nam odzyskać Milesa, możesz zostać następnym księciem Vorkosiganem. Na pewno wziąłeś to pod uwagę.
W ten sposób uzyskał odpowiedź na gnębiące go od dawna pytanie. Kiedy zemdlał, rzeczywiście zaczął oddychać automatycznie, bez udziału woli. Zamrugał, pozbywając się zasnuwającej oczy czarnej mgły, odtrącił dłonie Bothari-Jesek, która usiłowała rozluźnić mu ubranie i sprawdzić, czy nie połknął języka. Zabrała z pokładu kilka plastrów przeciw nudnościom i teraz trzymała jeden niepewnie. Dał jej znak, by mu go przyłożyła. Pomogło.
— Jak ci się wydaje, kim oni są? — spytała ostro, gdy jego oddech zaczął się wyrównywać.
— Nie wiem. Ale na pewno poważnie się na mnie wkurzą.
Najgorsza była świadomość, że wcale nie musiało być aż tak źle. Przed katastrofą w Obszarze Jacksona teoretycznie mógłby tu przybyć w każdej chwili i przywitać się z Vorkosiganami. Ale wcześniej pragnął stanąć na powierzchni Barrayaru, dyktując własne warunki. Jak gdyby chciał wziąć szturmem niebo. Próbował poprawić swoją sytuację, lecz pogorszył ją tak, że nie sposób bardziej.
Bothari-Jesek spoglądała na niego skonsternowana.
— Naprawdę jesteś śmiertelnie przerażony — powiedziała tonem, jakby ogłaszała jakąś rewelację, przez co omal nie zawył. — Marku, lord Aral i lady Cordelia na pewno przyjmą cię przychylnie i bez uprzedzeń, ale musisz grać swoją rolę.
— Jaka będzie moja rola?
— Właściwie… nie wiem — przyznała.
— Dzięki, bardzo mi pomogłaś.
Zaraz potem znaleźli się na miejscu. Samochód przemknął przez wiele bram i zbliżył się do wielkiej rezydencji zbudowanej z kamienia. Budynek pochodził z czasów Izolacji, kiedy nie było jeszcze elektryczności, wskutek czego Mark odniósł wrażenie, że to jakaś baśniowy zamek sprzed wieków. Zabytki podobnej architektury, jakie widział w Londynie, miały jednak dobrze ponad tysiąc lat, a ten najwyżej sto pięćdziesiąt. Dom Vorkosiganów.
Uniósł się dach i Mark z trudem wysiadł w ślad za Bothari-Jesek. Tym razem zaczekała na niego. Chwyciła go mocno za przedramię, jak gdyby się obawiała, że może upaść albo uciec. Przeszli przez miłą i ciepłą plamę słońca i wkroczyli w chłodny półmrok dużego holu wyłożonego białymi i czarnymi kamieniami, którego centralną część zajmowały szerokie kręte schody. Ile razy Miles przekraczał ten próg?
Bothari-Jesek była jakby agentką jakiejś złej wróżki, która porwała ukochanego Milesa, a na jego miejscu postawiła tego bladego, opasłego odmieńca. Zdusił w sobie histeryczny chichot, a drwiący głos w jego głowie zawołał: Cześć mamo, cześć tato, wróciłem… Naturalnie, tą złą wróżką był on.
ROZDZIAŁ DWUNASTY
W holu wejściowym powitało ich dwóch służących odzianych w liberie w brązowosrebrnych barwach Vorkosiganów. W domostwie wysoko postawionego Vora nawet służba występowała w roli wojska. Jeden z nich poprowadził Elenę Bothari — Jesek na prawo. Mark mógłby się rozpłakać. Wprawdzie Bothari — Jesek gardziła nim, lecz przynajmniej znał ją. Pozbawiony wszelkiego wsparcia i bardziej samotny niż w ciemnej, zamkniętej kabinie, ruszył za drugim służącym w lewo przez drzwi i korytarz o łukowym sklepieniu.
Dawno temu, gdy uczył go Galen, Mark nauczył się na pamięć planu Domu Vorkosiganów, wiedział więc, że kierują się do pokoju zwanego Pierwszym Salonem, przedsionka ogromnej biblioteki rozciągającej się przez całą szerokość domu, od frontowej do tylnej ściany. Pomyślał, że według norm Domu Vorkosiganów jest to stosunkowo przytulne pomieszczenie, choć wysoki sufit nadawał mu ton chłodny i surowy charakter. W jednej chwili zapomniał jednak o szczegółach architektonicznych, gdy ujrzał siedzącą na wyściełanej kanapie kobietę, która na niego czekała.
Była wysoka, ani szczupła, ani tęga — miała typową dla średniego wieku mocną budowę ciała. Rude włosy przetykane pasemkami naturalnej siwizny zebrała w skomplikowany węzeł z tyłu głowy, dzięki czemu lepiej odznaczały się kości policzkowe, zarys szczęki i bystre szare oczy. Siedziała w raczej wystudiowanej pozie, która sugerowała spokój i opanowanie. Miała na sobie beżową bluzkę z miękkiego jedwabiu, szarfę z wyszytym wzorem, który, jak sobie uświadomił Mark, był identyczny z tym na ukradzionej przez niego szarfie, oraz jasnobrązową spódnicę do połowy łydki i buty na koturnie. Nie nosiła żadnej biżuterii. Spodziewał się bardziej ostentacyjnego, onieśmielającego przepychu, jaki cechował publiczny wizerunek księżnej Vorkosigan zapamiętany z holowidów, na których zarejestrowano przebieg oficjalnych zgromadzeń i przyjęć. A może miała tak silne poczucie władzy, że nie musiała jej w żaden sposób podkreślać? Mark nie dostrzegał podobieństwa fizycznego między nią a sobą. No, z wyjątkiem koloru oczu. I bladości skóry. Może jeszcze podobnie zarysowanego grzbietu nosa. Linie szczęki charakteryzowała pewna symetria, niewidoczna na holowidach…
— Lord Mark Vorkosigan, milady — zaanonsował złowrogim tonem sługa, a Mark wzdrygnął się.
— Dziękuję, Pym. — Księżna skinieniem głowy odprawiła sługę, którego wiek wskazywał, że od dawna tu mieszka. Członek straży przybocznej, dobrze ukrywając ciekawość i rozczarowanie, rzucił ukradkowe spojrzenie w jego stronę dopiero wtedy, gdy zamykał za sobą drzwi.
— Witaj, Marku. — Księżna Vorkosigan mówiła ciepłym altem. — Usiądź, proszę. — Wskazała mu fotel stojący naprzeciw kanapy. Nie wyglądał na pułapkę, która mogła go uwięzić za pomocą przemyślnego mechanizmu, stał też w pewnej odległości od księżnej; Mark posłuchał zaproszenia i ostrożnie usiadł. Ku jego zdziwieniu, siedząc, nie majtał nogami w powietrzu. Czyżby fotel zrobiono specjalnie dla Milesa?
— Miło mi, że w końcu mogę cię poznać — oświadczyła. — Choć przykro mi, że w tak niezręcznej sytuacji.
— Mnie także — bąknął. Było mu miło czy przykro? I kim w zasadzie są, gdy tak siedzą naprzeciw siebie i raczą się uprzejmymi kłamstwami? Kim jesteśmy, milady? Rozejrzał się zaniepokojony, czy gdzieś w pobliżu nie ma Rzeźnika Komarru. — Gdzie… pani mąż?
— Rzekomo wita się z Eleną. Ale w istocie schował głowę w piasek i wypchnął na linię ognia mnie. To zupełnie nie w jego stylu.
— Nie… nie rozumiem, proszę pani. Nie miał pojęcia, jak się do niej zwracać.
— Przez dwa ostatnie dni pił lekarstwo na żołądek w ogromnych ilościach… musisz zrozumieć nasz punkt widzenia, dochodziły do nas tylko strzępy wiadomości. Pierwszy komunikat, że dzieje coś złego, przyniósł kurier z kwatery głównej CesBezu. Illyan informował ogólnikowo, że Miles zaginął w akcji i o szczegółach dowiemy się później. Z początku byliśmy dalecy od paniki. Miles kiedyś już znikał, czasem nawet na dość długo. Dopiero kiedy kilka godzin później dostaliśmy i rozkodowaliśmy pełny przekaz od Illyana wraz z wiadomością o twoim przyjeździe, wszystko stało się jasne. Mieliśmy trzy dni na przemyślenia.
Siedział w milczeniu, usiłując objąć umysłem fakt, że wielki admirał książę Vorkosigan, straszny Rzeźnik Komarru, ten tajemniczy i przerażający potwór, w ogóle może mieć punkt widzenia, nie mówiąc o tym, że zwykli śmiertelnicy tacy jak on potrafili go zrozumieć.
— Illyan nigdy nie używał dwuznaczności — ciągnęła księżna. — Ale w całym raporcie udało mu się ani razu nie użyć zwrotu „nie żyje” czy czegoś o tym znaczeniu. Zapisy medyczne sugerują jednak coś innego. Zgadza się?
— Hm… kriozabieg chyba się udał. — Czego ona od niego chciała?
— Tak więc zatrzymaliśmy się w dziwnym stanie zawieszenia, emocjonalnego i prawnego. — Westchnęła. — Chyba byłoby łatwiej, gdyby… — Spuściła oczy na swoje kolana. Po raz pierwszy zacisnęła dłonie. — Zdajesz sobie sprawę, że będziemy mówić o różnych ewentualnościach, których wiele dotyczy ciebie. Ale nie mogę uznać Milesa za zmarłego, dopóki jego ciało nie uległo rozkładowi.
Przypomniał sobie tamtą falę krwi, która chlusnęła na beton.
— Ee… — wykrztusił bezradnie.
— Dzięki temu, że potrafisz grać rolę Milesa, udało ci się wprowadzić w błąd parę osób. — Spojrzała na niego w zamyśleniu. — Powiadasz, że Dendarianie przyjęli cię jak Milesa?
Skulił się w fotelu, czuł palące spojrzenie jej szarych oczu, a jego ciało falowało i marszczyło się pod koszulą, szarfą i przyciasnymi spodniami Milesa.
— Od tamtego dnia trochę… przybrałem na wadze.
— W tak krótkim czasie? W ciągu trzech tygodni?
— Tak — mruknął, czerwieniejąc.
Uniosła brew.
— Celowo?
— Mniej więcej.
— Ha. — Odchyliła się do tyłu, spoglądając na niego z zaskoczeniem. — Bardzo sprytne posunięcie.
Otworzył usta, ale szybko je zamknął, zdał sobie bowiem sprawę, że jego podwójny podbródek staje się przez to bardzo widoczny.
— Status twojej osoby stał się przedmiotem bardzo ożywionej dyskusji. Głosowałam przeciw pomysłowi, by utrzymać prawdę o Milesie w tajemnicy i kazać ci go udawać. Przede wszystkim to zupełnie niepotrzebne. Porucznik lord Vorkosigan nierzadko znikał na długie miesiące; ostatnio częściej jest nieobecny. O wiele ważniejsza wydaje się kwestia, jak cię przedstawić jako lorda Marka Vorkosigana, jeżeli rzeczywiście masz być lordem Markiem.
Przełknął ślinę, choć miał zupełnie wyschnięte gardło.
— Mam jakiś wybór?
— Będziesz miał, ale racjonalny, dopiero gdy zdążysz się z tym wszystkim oswoić.
— Nie mówi pani chyba poważnie. Przecież jestem klonem.
— Pochodzę z Kolonii Beta, dziecko — odparła cierpkim tonem. — W sprawach klonów prawo betańskie cechuje wyjątkowy rozsądek i przejrzystość. To Barrayar jest wobec nich bezradny. Ci Barrayarczycy! — Wymówiła to jak przekleństwo. — Barrayar ma niewielkie doświadczenia w stosowaniu wszystkich wariantów technologicznych reprodukcji. Nie ma precedensów. A jeśli coś nie jest tradycją — dodała, akcentując ostatnie słowo z podobną ironią, jak wcześniej Bothari — Jesek — nie wiedzą, jak sobie z tym radzić.
— Kim więc jestem dla pani jako Betanki? — zapytał nerwowo, czując równocześnie prawdziwe zaciekawienie.
— Synem lub synem mojego syna — odrzekła natychmiast. — Urodzonym bez zezwolenia, ale uznanym przeze mnie za dziedzica.
— Naprawdę są takie kategorie prawne w pani ojczyźnie?
— Oczywiście. Gdybym poleciła sklonować Milesa, uzyskawszy przedtem zezwolenie, byłbyś po prostu moim synem. Gdyby Miles zrobił to samo jako osoba pełnoletnia, on zostałby twoim prawnym rodzicem, a ja jako jego matka miałabym wobec ciebie zobowiązania nie mniejsze niż prawdziwa babcia. Kiedy zostałeś sklonowany, Miles oczywiście nie był pełnoletni, a ty nie urodziłeś się na podstawie zezwolenia. Gdybyś był nieletni, razem z Milesem poszlibyśmy do sędziego, który przyznałby komuś opiekę nad tobą, kierując się wyłącznie twoim dobrem. Oczywiście w oczach betańskiego i barrayarskiego prawa nie jesteś już niepełnoletni. — Westchnęła. — Czas obowiązkowej opieki minął. Straciliśmy tę szansę. Sprawa dziedziczenia własności zapłacze się zapewne w gąszczu przepisów prawnych Barrayaru. Gdy nadejdzie odpowiednia pora, Aral porozmawia z tobą na temat barrayarskiego prawa zwyczajowego albo jego braku. Pozostaje nasz związek emocjonalny.
— A istnieje taki? — zapytał ostrożnie. Wcześniej bał się dwóch rzeczy: że księżna nieoczekiwanie wyciągnie broń i go zastrzeli lub rzuci się na niego w bardzo niestosownym wybuchu uczuć macierzyńskich, ale obie możliwości stawały się coraz mniej prawdopodobne. Słuchał beznamiętnego głosu i nie potrafił przeniknąć jej myśli.
— Istnieje, choć musimy dopiero odkryć, czym jest naprawdę. Sam pomyśl. W twoim ciele jest połowa moich genów, a mój samolubny genom został ewolucyjnie zaprogramowany w ten sposób, że instynktownie szuka swoich kopii. Druga połowa pochodzi od mężczyzny, którego podziwiam najbardziej na całym świecie, w każdej przestrzeni i każdym czasie, tak więc jestem tobą zainteresowana podwójnie. Powiedzmy, że artystyczna kombinacja naszych genów przykuwa moją uwagę.
Jej słowa brzmiały sensownie, logicznie i — co najważniejsze — nie zawierały gróźb pod jego adresem. Ucisk w żołądku i gardle wyraźnie zelżał. Mark znów poczuł głód, pierwszy raz od opuszczenia orbity.
— Związek między tobą a mną nie ma jednak nic wspólnego ze związkiem między tobą a Barrayarem. To domena Arala, który przedstawi ci własne poglądy na ten temat. Tylko jedna rzecz została już rozstrzygnięta. Dopóki tu przebywasz, jesteś sobą, Markiem, młodszym o sześć lat bratem bliźniakiem Milesa. Nie jego imitacją ani zastępcą. Zatem im bardziej się różnisz od Milesa, tym lepiej dla ciebie.
— Och — wydyszał. — Tak, proszę.
— Podejrzewałam, że już to zrozumiałeś. Dobrze, że się zgadza my. Ponieważ nie jesteś Milesem, nie możesz go udawać. Chcę wiedzieć, kim jest Mark.
— Pani… sam nie wiem. — Został zmuszony do szczerości, lecz w jego głosie dała się słyszeć nutka udręki.
Przyglądała mu się z głębokim zrozumieniem.
— Mamy czas — powiedziała spokojnie. — Miles… chciał, żebyś tu przyjechał. Mówił, że chętnie pokazałby ci wszystko. Wyobrażał sobie, że nauczy cię jeździć konno. — Wzdrygnęła się ukradkiem.
— Galen próbował mnie uczyć w Londynie — przypomniał sobie Mark. — Strasznie dużo kosztowało, a ja nie byłem w tym dobry, toteż w końcu kazał mi unikać koni, gdy znajdę się na Barrayarze.
— Tak? — Jej twarz nieznacznie pojaśniała. — Hm, widzisz, bo Miles jako jedynak ma… miał… ma bardzo romantyczne podejście do rodzeństwa. Ja mam brata, więc nie poddaję się takim uczuciom. — Zamilkła, rozejrzała się, a potem nachyliła bliżej, nieoczekiwanie ściszając konfidencjonalnie głos. — Na Kolonii Beta masz wuja, babcię i dwóch kuzynów, są w równym stopniu twoimi krewnymi jak Aral, ja i twój kuzyn Ivan, którzy mieszkamy na Barrayarze. Pamiętaj, masz wybór. Jednego syna oddałam Barrayarowi i przez dwadzieścia osiem lat przyglądałam się, jak Barrayar próbuje go zniszczyć. Może Barrayarowi już wystarczy?
— Ivana chyba tu nie ma? — spytał z przerażeniem Mark, jak gdyby przestał jej słuchać.
— Nie zatrzymał się w Domu Vorkosiganów, jeśli o to pytasz. Jest w Vorbarr Sułtanie, w kwaterze głównej Cesarskich Sił Zbrojnych. Być może… — jej oczy rozbłysły — pokaże ci część tego, co Miles chciał ci pokazać.
— Możliwe, że Ivan wciąż jest na mnie zły za to, co mu zrobiłem w Londynie — zauważył drżącym głosem Mark.
— Przejdzie mu — zawyrokowała z przekonaniem księżna. — Muszę przyznać, że Miles na pewno z wielką radością wykorzystywałby cię, żeby wytrącać ludzi z równowagi.
Wszystko wskazywało na to, że odziedziczył to dziwactwo po matce.
— Mieszkam na Barrayarze prawie trzydzieści lat — rzekła w zamyśleniu. — Tyle razem przeszliśmy. I tyle jeszcze musimy przejść. Nawet silna wola Arala zaczyna się wyczerpywać. Może nie zdąży my ze wszystkim w tym pokoleniu. Moim zdaniem pora na zmianę warty… cóż.
Po raz pierwszy rozluźnił się i rozparł w fotelu; zamiast się kulić, zaczął patrzeć i słuchać. Miał przed sobą sojusznika, choć nie był pewien, jak do tego doszło i dlaczego. Galen nie rozwodził się zbytnio nad osobą księżnej Cordelii Vorkosigan, miał bowiem przede wszystkim obsesję na punkcie swego dawnego wroga, Rzeźnika Komarru. Zdaje się, że Galen jej nie doceniał. Wytrzymała tu dwadzieścia dziewięć lat… może i on potrafi? Po raz pierwszy pomyślał, że można tego dokonać.
Ktoś zapukał w podwójne drzwi prowadzące na korytarz. Na pytające „Tak?” księżnej, skrzydło drzwi uchyliło się i wyjrzała zza niego głowa mężczyzny, który posłał jej wymuszony uśmiech.
— Mogę już wejść, droga pani kapitan?
— Chyba tak — odparła księżna Vorkosigan.
Wszedł, zamykając za sobą drzwi. Mark poczuł, jak w gardle w okamgnieniu wyrósł mu ogromny czop; zaczął na zmianę przełykać ślinę i głęboko oddychać, ledwie panując nad odruchami. Nie, nie zemdleje w obecności tego człowieka. Ani nie zwymiotuje. Zresztą w tym momencie w żołądku mógł mieć najwyżej łyżeczkę żółci. To był on, bez wątpienia, premier admirał książę Aral Vorkosigan, były regent Cesarstwa Barrayaru i w istocie dyktator trzech światów, zdobywca Komarru, geniusz wojskowy, przenikliwy mózg polityczny — oskarżany o morderstwa, tortury i szaleństwo… doprawdy za dużo jak na jednego człowieka o krępej sylwetce, który zbliżał się teraz wolnym krokiem do Marka.
Mark oglądał jego holowidy pochodzące z różnych lat; być może dlatego pierwsza sensowna myśl, jaka mu przyszła do głowy, brzmiała: Wygląda na starszego, niż sądziłem. Książę Vorkosigan był starszy od swej betańskiej żony o dziesięć umownych lat, lecz wyglądał na starszego o dwadzieścia czy nawet trzydzieści. Miał bielsze włosy niż na holowidach sprzed dwóch lat. Vorkosigan był niski jak na Barrayarczyka, niemal tego samego wzrostu, co księżna. Miał wyrazistą, surową i ogorzałą twarz. Nie włożył na siebie kompletnego zielonego munduru, tylko spodnie oraz kremową koszulę z podwiniętymi rękawami i rozpiętą pod szyją. Jeśli chciał swoim strojeni zaakcentować swobodę, zupełnie mu się to nie udało. Gdy wszedł do pokoju, atmosfera zagęściła się tak, że trudno było oddychać.
— Uspokoiłem Elenę — poinformował książę Vorkosigan, sadowiąc się u boku żony i przyjmując pozycję, która miała wyrażać otwartość — położył dłonie na kolanach, ale siedział na brzeżku kanapy, nie opierając się. — Przyjazd wywołuje widocznie więcej wspomnień, niż się spodziewała. Jest dość poruszona.
— Za chwilę pójdę z nią porozmawiać — obiecała księżna.
— To dobrze. — Vorkosigan obrzucił Marka taksującym spojrzeniem. Zaintrygowany? Pełen wzgardy? — Tak. — Doświadczony dyplomata, który zdołał nakłonić trzy planety, by weszły na drogę rozwoju, siedział teraz, nie mogąc wydusić słowa, jak gdyby nie potrafił odezwać się do Marka. Zwrócił się zatem do żony: — Naprawdę wzięli go za Milesa?
W smutnych oczach księżnej Vorkosigan zaigrały przez chwilę ogniki rozbawienia.
— Od tego czasu trochę przybrał na wadze — powiedziała bezbarwnym głosem.
— Rozumiem.
Milczenie przeciągało się nieznośnie.
— Kiedyś miałem pana zabić przy pierwszym spotkaniu — wyrzucił z siebie nagle Mark.
— Tak, wiem. — Książę Vorkosigan rozsiadł się wygodnie, zatrzymując wreszcie wzrok na twarzy Marka.
— Zmuszali mnie, żebym ćwiczył dwadzieścia różnych metod, aż doszedłem do takiej wprawy, że mogłem posłużyć się każdą przez sen. Jednak podstawowy plan polegał na tym, żeby zaaplikować panu na skórę plaster z toksyną paraliżującą, bo wtedy autopsja wykazałaby, że śmierć nastąpiła w wyniku niewydolności serca. Miałem znaleźć stosowny moment, w którym będziemy sam na sam, i dotknąć plastrem części ciała, której dosięgnę. Jak na zabójczy środek, działał dziwnie wolno. Miałem czekać przez dwadzieścia minut, aż pan umrze, i za nic w świecie nie mogłem zdradzić, że nie jestem Milesem.
Książę uśmiechnął się posępnie.
— Rozumiem. Świetna zemsta. Wysmakowana artystycznie. Pewnie by się udała.
— Jako nowy książę Vorkosigan miałem później stanąć na czele ataku na Cesarstwo.
— A to by się nie udało. Jak zresztą zakładał Ser Galen. Chciał, żeby w chaosie, jaki by nastał po klęsce, wybuchło powstanie na Komarze. Miałeś zostać jeszcze jednym złożonym w ofierze Vorkosiganem. — Gdy mówił o tym groteskowym spisku, rozluźnił się i uspokoił.
— Plan zabicia pana stanowił sens mego istnienia. Dwa lata temu byłem gotów. Wytrzymałem cały ten czas u Galena tylko z powodu tego jedynego celu.
— Głowa do góry — odezwała się księżna. — Większość ludzi zupełnie nie ma celu w życiu.
— CesBez zgromadził sporą dokumentację na twój temat — zauważył książę — kiedy spisek wyszedł na jaw. Obejmowała okres od chwili, gdy w szalonym umyśle Galena zrodził się pomysł stworzenia ciebie, aż do twojego zniknięcia z Ziemi przed dwoma miesiącami. Jednak w dokumentacji nie znalazł się żaden trop, który mógłby sugerować, że, hm, twoja ostatnia przygoda w Obszarze Jacksona jest jakąś ukrytą częścią projektu zamachu na moje życie. A jest? — W jego głosie zabrzmiała nutka powątpiewania.
— Nie — odrzekł stanowczo Mark. — Zaprogramowano mnie na tyle dobrze, że tego jestem pewien. Nie sposób się nie zorientować, chociaż Galen nie zauważył.
— Nie zgadzam się — powiedziała nieoczekiwanie księżna Vorkosigan. — Zostałeś w to wciągnięty, Marku, ale nie przez Galena.
Zdumiony książę uniósł pytająco brwi.
— Obawiam się, że przez Milesa — wyjaśniła. — Całkiem nieumyślnie.
— Nie rozumiem — przyznał się książę Vorkosigan.
Mark też nie miał pojęcia, o czym mówi.
— Z Milesem miałem kontakt jedynie przez kilka dni na Ziemi.
— Nie wiem, czy jesteś gotów to usłyszeć, ale posłuchaj. Ucząc się, jak być człowiekiem, miałeś tylko trzy wzorce. Jacksońskich hodowców ciał, terrorystów z Komarru — i Milesa. Przesiąkłeś Milesem. Przykro mi to mówić, ale Miles uważa się za błędnego rycerza. Normalny rząd nie pozwoliłby mu mieć scyzoryka, nie mówiąc o flocie kosmicznej. Tak więc, Marku, kiedy musiałeś wybrać po między dwoma ewidentnie złymi modelami a szaleńcem — bez namysłu poszedłeś za szaleńcem.
— Moim zdaniem Miles doskonale sobie radzi — zaprotestował książę.
— Ach. — Księżna na chwilę ukryła twarz w dłoniach. — Kochany, mówimy o młodym człowieku, którego Barrayar poddał tak ogromnej presji i któremu przysporzył tyle bólu, że musiał uciec w inną tożsamość. Później namówił kilka tysięcy najemników galaktycznych, żeby razem z nim ulegli tej psychozie, a potem nakłonił Cesarstwo Barrayaru, aby za to wszystko płaciło. Admirał Naismith to o wiele więcej niż fałszywa tożsamość agenta CesBezu, dobrze o tym wiesz. Przyznaję, że to geniusz, ale nie próbuj mi wmówić, że jest przy zdrowych zmysłach. — Zamilkła. — Nie. To nie fair. Przecież Miles potrafi dać ujście tłumionym uczuciom. Nie będę się martwić jego zdrowiem psychicznym, dopóki nie rozstanie się z małym admirałem. W gruncie rzeczy dzięki temu wyjątkowemu pomysłowi utrzymuje równowagę. — Zerknęła na Marka. — Ale wydaje mi się, że chyba nie sposób iść w jego ślady.
Mark nigdy nie uważał Milesa za poważnie obłąkanego; uważał go za ideał. Słowa księżnej zasiały w jego sercu poważną obawę.
— Dendarianie naprawdę stanowią tajne ramię CesBezu — rzekł książę, sam zdradzając niepokój. — I czasem osiągają wyjątkowe sukcesy.
— Oczywiście, że tak. W przeciwnym razie nie pozwoliłbyś Milesowi dowodzić nimi, stara się więc to robić dobrze. Chcę tylko zauważyć, że ich oficjalna funkcja nie jest ich jedyną funkcją. A jeśli kiedyś Miles przestanie potrzebować swoich najemników, CesBez pozbędzie się ich najwyżej rok później. Wszyscy będziecie zdania, że to jedyne logiczne posunięcie.
Dlaczego nie mówili o jego winie…? Zdobył się na odwagę i spytał głośno:
— Dlaczego nie obwiniacie mnie o śmierć Milesa?
Księżna spojrzała znacząco na męża, przekazując mu pytanie, a on skinął głową i odpowiedział. W imieniu obojga?
— Illyan twierdzi w swoim raporcie, że Milesa zastrzelił żołnierz Bharaputry.
— Ale nie znalazłby się na linii ognia, gdybym nie…
Książę przerwał mu gestem.
— Gdyby sam tego nie chciał. Nie próbuj ukryć swojej prawdziwej winy, biorąc na siebie inne. Sam popełniłem w życiu zbyt dużo błędów, żeby tak łatwo dać się zwieść. — Spuścił wzrok na własne buty. — Zastanawialiśmy się również nad dalszą przyszłością. Wprawdzie ty ze swoją osobowością znacznie różnisz się od Milesa, ale dzieci, które spłodzisz, będą takie same pod względem genetycznym. Barrayar może nie potrzebować ciebie, lecz twojego syna.
— Tylko po to, żeby przetrwał system Vorów — wtrąciła cierpkim tonem księżna Vorkosigan. — Wątpliwy cel, mój kochany. Wyobrażasz sobie siebie jako dziadka i mądrego nauczyciela hipotetycznych dzieci Marka? Staniesz się dla nich taki, jakim twój ojciec był dla Milesa?
— Niech Bóg broni — oświadczył kategorycznie książę, ściszając głos.
— Uważaj, żebyś sam nie został ofiarą. — Zwróciła się do Marka. — Kłopot w tym… — na chwilę spojrzała w bok — że jeśli nie uda się nam odzyskać Milesa, nie tylko będziesz musiał związać się z nami. Wówczas czeka cię poważne zadanie. Będziesz odpowiedzialny za spokój i dobrobyt co najmniej kilku milionów ludzi w swoim okręgu; będziesz ich reprezentował w Radzie Książąt. Miles uczył się tego od dziecka; nie wiem, czy w ogóle można wysłać tam w ostatniej chwili zastępcę.
Och, na pewno nie, na pewno.
— Cóż — powiedział w zamyśleniu książę. — Ja byłem takim zastępcą. Zanim skończyłem jedenaście lat, nie byłem spadkobiercą, tylko następnym w kolejce. Przyznaję, że kiedy zamordowano mojego starszego brata, zmianie mojego przeznaczenia pomógł błyskawiczny bieg wypadków. W czasie wojny Szalonego Yuriego wszyscy dyszeliśmy żądzą zemsty. Dopiero gdy zatrzymałem się dla nabrania oddechu, musiałem się pogodzić z myślą, że kiedyś zostanę księciem. Nie bardzo sobie jednak wyobrażałem, że to „kiedyś” oznacza pięćdziesiąt lat. Być może ty też, Marku, będziesz miał wiele lat na naukę. Ale możliwe, że mój tytuł spadnie na ciebie już jutro.
Vorkosigan miał siedemdziesiąt dwa umownie liczone lata, czyli osiągnął wiek średni jak na warunki galaktyczne, ale w oczach surowych Barrayarczyków był już stary. Książę Aral nie oszczędzał się w życiu — czyżby już opadł z sił? Jego ojciec książę Piotr żył dwadzieścia lat dłużej, przeżywając niemal podwójne życie.
— Ale czy Barrayar zaakceptowałby jako następcę klona? — spytał z powątpiewaniem Mark.
— Już dawno przyszedł czas na zmiany w prawie. Twoja sprawa z pewnością ustanowi ważny precedens. Przy odpowiedniej dozie uporu z mojej strony prawdopodobnie uda mi się ich przekonać…
Mark nie wątpił w to.
— Ale za wcześnie rozpoczynać wojnę o prawa, dopóki nie wyjaśni się sprawa zaginionej kriokomory. Na razie według oficjalnej wersji Milesa zatrzymały gdzieś obowiązki, a ty składasz nam pierwszą wizytę. To mniej więcej prawda. Nie muszę chyba dodawać, że szczegóły mają charakter poufny.
Mark pokręcił głową, a potem przytaknął. Miał zawroty głowy.
— Czy to konieczne? Przypuśćmy, że nigdy mnie nie stworzono, a Miles zginął gdzieś podczas pełnienia obowiązków służbowych. Wówczas pana następcą zostałby Ivan Vorpatril.
— Tak — odrzekł książę. — I po jedenastu pokoleniach wygasłaby linia Vorkosiganów.
— Gdzie leży problem?
— Problem polega na tym, że mamy inną sytuację. Istniejesz. Problem polega na tym, że… zawsze chciałem, by moim następcą został syn Cordelii. Zwróć uwagę, że mówimy o stosunkowo rozległych ziemiach.
— Sądziłem, że większość pana rodowej własności spłonęła po zniszczeniu Vorkosigan Voshnoi.
Książę wzruszył ramionami.
— Coś jednak ocalało. Na przykład ta posiadłość. Ale mój majątek to nie tylko ziemie; jak powiada Cordelia, majątek daje posada. Jeśli uznamy twoje prawa do niego, musisz uznać prawa majątku do siebie.
— Może pan zatrzymać wszystko — oświadczył szczerze Mark. — Podpiszę każdy dokument.
Książę się skrzywił.
— Możesz to uważać za rodzaj wprowadzenia do nowej roli, Marku — odezwała się księżna. — Spotkasz ludzi, którzy będą się poważnie zastanawiać nad tymi pytaniami. Po prostu musisz znać niepisaną listę najważniejszych spraw.
Książę wyglądał, jakby jego myśli zbłądziły gdzie indziej; powoli wypuścił powietrze. Kiedy ponownie spojrzał na Marka, był przerażająco poważny.
— To prawda. Jest jeszcze jedna sprawa, nie tylko nigdzie niespisana, ale trudno o niej nawet mówić. Muszę cię ostrzec.
Skoro nawet książę Vorkosigan ma kłopoty, by to z siebie wyrzucić…
— O co chodzi? — spytał ostrożnie Mark.
— Istnieje… fałszywa teoria dziedziczenia, według której jako potomek jednej z sześciu linii jestem następcą tronu Cesarstwa Barrayaru, gdyby cesarz Gregor zmarł bezpotomnie.
— Tak — rzekł zniecierpliwiony Mark. — Wiem o tym. Przecież od tego wziął początek spisek Galena. Najpierw pan, potem Miles, po nim Ivan.
— Owszem, ale dziś kolejność wygląda inaczej: ja, Miles, po nim ty, potem Ivan. W tej chwili Miles — formalnie rzecz biorąc — nie żyje. Czyli celem mogę być ja, a zaraz po mnie ty. Nie jako kopia Milesa, ale ty jako ty.
— Bzdura — wybuchł Mark. — To brzmi jeszcze niedorzeczniej niż pomysł, żebym miał zostać księciem Vorkosiganem!
— Trzymaj się tej myśli — poradziła księżna. — Powtarzaj ją i nigdy nie daj po sobie poznać, że możesz myśleć inaczej.
Wpadłem między szaleńców.
— Gdyby ktokolwiek zaczął z tobą rozmawiać na ten temat, jak najszybciej zawiadom o tym mnie, Cordelię albo Simona Illyana — dodał książę.
Mark wcisnął się w fotel, jak mógł najgłębiej.
— Dobrze…
— Przestraszyłeś go, mój drogi — zauważyła księżna.
— W tej sprawie paranoja staje się koniecznym warunkiem zachowania dobrego zdrowia — rzekł ze smutkiem książę. Przez chwilę obserwował Marka w milczeniu. — Wyglądasz na zmęczonego. Zaprowadzimy cię do twojego pokoju. Umyjesz się i odpoczniesz.
Wszyscy troje wstali. Mark wyszedł za Vorkosiganami do brukowanego korytarza. Księżna ruchem głowy wskazała korytarz o łukowym sklepieniu biegnący pod krętymi schodami.
— Pojadę rurą windową, by zobaczyć się z Eleną.
— Dobrze — zgodził się książę. Mark musiał ruszyć za nim po schodach. Pokonawszy dwie kondygnacje, przekonał się, w jak kiepskiej jest formie. Zanim dotarli na drugie półpiętro, dostał zadyszki jak starzec. Książę skręcił w korytarz na trzecim piętrze.
— Nie chcecie mnie chyba umieścić w pokoju Milesa? — spytał z przestrachem Mark.
— Nie. Ale ten pokój należał do mnie, gdy byłem dzieckiem.
Czyli przed śmiercią jego starszego brata. Pokój drugiego syna. Świadomość tego była równie nieprzyjemna jak myśl, że mógłby tu mieszkać Miles.
— Dziś to pokój gościnny. — Książę uchylił kolejne zwykłe drewniane drzwi na zawiasach. Oczom Marka ukazała się słoneczna komnata. Ręcznie robione drewniane łóżko i szafki w nieokreślonym wieku musiały być warte fortunę; stojąca u rzeźbionego wezgłowia konsola sterująca światłem i mechanicznie zamykanymi oknami wyglądała wręcz niestosownie.
Obejrzawszy się za siebie, Mark pochwycił pytający wzrok księcia, który wydał mu się tysiąc razy gorszy od pełnych uwielbienia spojrzeń Dendarian, kiedy jeszcze uważali go za Naismitha. Przycisnął dłonie do głowy i wychrypiał:
— Milesa tu nie ma!
— Wiem — odparł cicho książę. — Chyba szukałem w tobie… samego siebie. I Cordelii. I ciebie.
Chcąc nie chcąc, Mark poszukał w księciu swoich cech. Nie był pewien. Kiedyś Vorkosigan miał zapewne ten sam kolor włosów. Włosy Marka i Milesa były tak samo ciemne jak włosy młodszego admirała Vorkosigana na holowidach. Mark wcześniej już wiedział, że Aral Vorkosigan jest młodszym synem starego generała księcia Piotra Vorkosigana, ale jego starszy brat nie żył od sześćdziesięciu lat. Zdumiała go szybkość, z jaką obecny książę przypomniał sobie o tym i skojarzył z jego osobą. Dziwne i straszne. Miałem zabić tego człowieka. Nadał mogę. W ogóle nie dba o własne bezpieczeństwo.
— Ludzie z CesBezu nawet nie potraktowali mnie fast — pentą. Nie boi się pan, że nadal mogę być tak zaprogramowany, żeby pana przy najbliższej okazji zabić? — A może jego wygląd sugerował, że nie stanowi poważnego zagrożenia?
— Udawało mi się, że zabiłeś już swego przybranego ojca. Doznałeś katharsis, więc chyba wystarczy? — Książę w zadumie skrzywił usta.
Mark przypomniał sobie zdziwienie Galena, gdy strzał z porażacza nerwów trafił go prosto w twarz. Pomyślał sobie, że bez względu na sposób, w jaki umrze, Aral Vorkosigan w chwili śmierci na pewno nie będzie wyglądał na zdziwionego.
— Z tego, jak Miles opisał tamten incydent, wynika, że uratowałeś mu wtedy życie — rzekł książę. — Dwa lata temu, na Ziemi, podjąłeś decyzję. Wybrałeś stronę, po jakiej chciałeś walczyć. Doskonale. Mam wiele obaw związanych z twoją osobą, Marku, ale nie boję się; że mogę zginąć z twojej ręki. Wcale nie jesteś gorszy od swojego brata, jak ci się wydaje. Moim zdaniem dorównujesz mu.
— Pierwowzoru. Miles nie jest moim bratem, tylko pierwowzorem — Doprawił sztywno Mark.
— Twoimi pierwowzorami jesteśmy my, Cordelia i ja — odrzekł z przekonaniem książę.
Mina Marka wskazywała, że ma inne zdanie. Książę wzruszył ramionami.
— Miles jest, jaki jest, ale istnieje dzięki nam. Być może postępujesz rozsądnie, podchodząc do nas z nieufnością. Dla ciebie też możemy się okazać niedobrzy.
Ogarnęła go niewypowiedziana tęsknota, którą zaraz pohamował Jednak paraliżujący strach. Para pierwowzorów. Rodzice. Nie był pewien, czy nie za późno na to, by mieć rodziców. Oboje byli tak potężni. W ich cieniu czuł się nic nieznaczącą drobiną, całkowicie Bezradną. Nagle dziwnie zapragnął, by Miles wrócił. Chciał mieć przy sobie kogoś w swoim wieku i swojego wzrostu, z kim mógłby porozmawiać.
Książe ponownie zajrzał do jego sypialni.
— Pym chyba się zajął twoimi rzeczami.
Nie mam żadnych rzeczy. Tylko to, co na sobie… panie. — Nie mógł się powstrzymać od dodania grzecznościowego zwrotu.
— Musiałeś mieć więcej ubrań!
— To, co przywiozłem z Ziemi, zostało w schowku na Escobarze. Skończył się okres wynajmu, toteż zapewne wszystkie rzeczy zostały skonfiskowane.
Książę przyjrzał mu się uważnie.
— Przyślę kogoś, by zdjął z ciebie miarę i przygotował ci odpowiedni zestaw. Gdyby twoja wizyta przypadła na nieco normalniejszy czas, oprowadzilibyśmy cię wszędzie, przedstawili krewnym i przyjaciołom. Zwiedziłbyś miasto. Sprawdzilibyśmy twoje uzdolnienia i dopilnowali, żebyś poszerzył swoją edukację. Niektóre z tych rzeczy zrobimy i tak.
Szkoła? Jaka? Przydział do barrayarskiej akademii wojskowej był dla niego równoznaczny z zejściem do piekieł. Mogli go zmusić… Istniały skuteczne sposoby sprzeciwu. Udało mu się już nie przyjąć garderoby Milesa.
— Gdybyś czegoś potrzebował, wezwij Pyma przez konsolę — poinstruował go książę.
Sługami byli tu ludzie. To takie dziwne. Jego strach powoli ustępował miejsca nieokreślonemu niepokojowi.
— Mogę dostać coś do jedzenia?
— Ach, proszę, zjedz obiad z Cordelia i ze mną za godzinę. Pym zaprowadzi cię do Żółtego Salonu.
— Sam trafię. Piętro niżej, korytarzem na południe, trzecie drzwi na prawo.
Brwi księcia powędrowały w górę.
— Zgadza się.
— Uczyłem się tego.
— W porządku. My także uczyliśmy się ciebie. Odrobiliśmy lekcje.
— Na czym więc polega test?
— Cały figiel w tym, że nie ma żadnego testu. To życie, najprawdziwsze.
I najprawdziwsza śmierć.
— Przepraszam — wyrzucił z siebie Mark. Za Milesa? Za siebie? Nie miał pojęcia.
Mina księcia świadczyła, że on także się zastanawia; na ustach zaigrał mu ironiczny uśmiech.
— Cóż… dziwne, ale znając już smutną prawdę, czuję coś w rodzaju ulgi. Wcześniej, kiedy Miles znikał, nie wiedzieliśmy, gdzie jest i co jeszcze przyjdzie mu o głowy, żeby… spotęgować chaos. Tym razem przynajmniej wiemy, że na pewno nie wpadnie w gorsze tarapaty.
Machnął ręką i odszedł, nie wchodząc za Markiem do pokoju ani go nie popychając. Markowi przemknęła myśl o trzech sposobach zabicia księcia. Ale tamta nauka odbywała się wieki temu. Wspinanie się po schodach bardzo go zmęczyło. Zamknął drzwi i padł na rzeźbione łóżko, drżąc na całym ciele.
ROZDZIAŁ TRZYNASTY
Przez pierwsze dwa dni książę i księżna nie przydzielali mu żadnych zadań, chcąc rzekomo dać mu czas na dojście do siebie po męczącej podróży przez kilka punktów skokowych. Poza porą dość oficjalnych posiłków, Mark w ogóle nie widywał księcia Vorkosigana. Wędrował po domu i okolicy bez żadnych ograniczeń, nigdzie nie dostrzegając straży, obserwowany tylko dyskretnie przez księżnę. Umundurowani strażnicy stali przy bramach; Markowi zabrakło jednak odwagi, by sprawdzić, czy rozkazano im nie wypuszczać go z posiadłości ani nie wpuszczać tu osób niepowołanych.
Uczył się o Domu Vorkosiganów, ale musiał się przyzwyczaić do tego, że naprawdę się tu znalazł. Wszystko zdawało się nieznacznie odstawać od jego oczekiwań. Budynek był prawdziwym labiryntem i mimo że pozostawiono tu mnóstwo antyków, wszystkie stare okna wymieniono na nowoczesne, wyposażone w pancerne szyby i automatyczne okiennice — nawet te w kuchni znajdującej się w suterenie. Dom wyglądał więc jak wielka muszla, połączenie pałacu, fortecy i więzienia. Czy mógł wśliznąć się do wnętrza muszli?
Przez całe życie jestem więźniem. Chcę wreszcie być wolny.
Trzeciego dnia przyniesiono mu nowe ubrania. Zjawiła się księżna, by pomóc mu wszystko rozpakować. Przez okno, które uparcie otwierał na tajemniczy, niebezpieczny i nieznany świat, wpadało jasne światło i chłodne powietrze jesiennego ranka.
Otworzywszy jeden z pokrowców, ujrzał na wieszaku strój w nieprzyjemnie wojskowym stylu, tunikę z wysokim kołnierzem i lamowane spodnie w srebrnobrązowych barwach Vorkosiganów, łudząco podobne do liberii straży przybocznej księcia, tyle że bardziej błyszczały się kołnierz i epolety.
— Co to jest? — zapytał podejrzliwie.
— Ach, dość krzykliwe, prawda? — powiedziała księżna. — To twój mundur najmłodszego lorda Domu Vorkosiganów.
Jego, nie Milesa. Wszystkie nowe ubrania były skrojone komputerowo i dość luźno dopasowane; serce w nim zamarło, gdy obliczył, ile będzie musiał zjeść, żeby uniknąć włożenia tego uniformu.
Widząc jego skonsternowaną minę, księżna uśmiechnęła się lekko.
— Właściwie jest to strój tylko na dwie okazje. Na posiedzenie Rady Książąt i na uroczyste obchody urodzin cesarza. A te nastąpią za kilka tygodni. — Zawahała się, przesuwając palcem po godle Vorkosiganów wyszytym na kołnierzu tuniki. — Wkrótce potem wypadają urodziny Milesa.
Cóż, Miles w tej chwili się nie starzeje, gdziekolwiek przebywa.
— Urodziny to dla mnie obce pojęcie. Jak nazywacie to wydarzenie, gdy wyciąga się kogoś z replikatora macicznego?
— Dzień, w którym mnie wyciągnięto z replikatora, moi rodzice nazwali moimi urodzinami — odparła cierpkim tonem.
Racja, przecież była Betanką.
— Ja nie znam daty swoich urodzin.
— Nie? Masz ją w swojej kartotece.
— Jakiej kartotece?
— W karcie medycznej z Bharaputry. Nigdy jej nie widziałeś? Zdobędę jej kopię. To na swój sposób fascynująca lektura, mimo że trochę przerażająca. Twoje urodziny były siedemnastego zeszłego miesiąca.
— I tak przegapiłem. — Zamknął pokrowiec i schował głęboko w szafie. — Nieważne.
— Ważne, że ktoś czci nasze istnienie — zaprotestowała uprzejmie. — Ludzie to jedyne zwierciadło, w jakim możemy się przejrzeć. Tylko oni nadają nam sens. Dobro i zło są w ludziach. Same nie istnieją w całym wszechświecie. W każdej kulturze ludzkiej karą jest odosobnienie.
— To… prawda — przyznał, przypominając sobie własną niewolę. — Hm. — Następny ubiór lepiej pasował do jego nastroju: był czarny. Choć przy bliższych oględzinach okazał się niemal identyczny z mundurem najmłodszego lorda, godła i lamówki wyszyte gładką czernią zamiast srebrem wyglądały mniej wyzywająco na tle czarnej tkaniny.
— To na pogrzeby — poinformowała go księżna bezbarwnym głosem.
— Ach. — Pojąwszy aluzję, wsunął ubranie do szafy obok munduru Vorów. W końcu zdecydował się na najmniej wojskowy spośród strojów: luźne spodnie, niskie buty bez klamer, stalowych nosków czy innych agresywnych ozdób, oraz koszulę i kamizelkę w ciemnych odcieniach granatu, zieleni, czerwieni i brązu. Czuł się jak w kostiumie, ale świetnie uszytym. Kamuflaż? Czy strój, który nosi człowiek, reprezentuje go czy maskuje?
— Czy to ja? — zapytał księżnej, wychodząc z łazienki, by się pokazać.
Niemal się roześmiała.
— Bardzo głębokie pytanie na temat ubioru. Nie potrafię na nie odpowiedzieć.
Czwartego dnia na śniadaniu zjawił się Ivan Vorpatril. Miał na sobie zielony mundur polowy porucznika armii cesarskiej, który świetnie podkreślał jego wysoką wysportowaną sylwetkę. Kiedy wszedł, Żółty Salon wydał się nagle bardzo zatłoczony. Mark skurczył się w sobie pod ciężarem poczucia winy, podczas gdy jego domniemany kuzyn witał ciotkę stosownym pocałunkiem w policzek, a wuja oficjalnym skinieniem głowy. Następnie wyciągnął z kredensu talerz i wypełnił go po brzegi jajkami, mięsiwem i słodkim pieczywem, tworząc z nich niebezpiecznie chybotliwą górę. Drugą ręką chwycił kubek kawy, nogą odsunął sobie krzesło i zasiadł naprzeciw Marka.
— Cześć, Mark — zauważył w końcu jego istnienie. — Wyglądasz kwitnąco. Kiedy cię tak rozepchało? — Wepchnął sobie do ust kęs smażonego mięsa i zaczął żuć.
— Dziękuję, Ivan. — Mark starał się uciec w lekki sarkazm. — Jak widzę, ty się nie zmieniłeś. — Miał nadzieję, że zabrzmiało to jak „nie widzę poprawy”.
Brązowe oczy Ivana rozbłysły; zaczął mówić, lecz wpadła mu w słowo ciotka.
— Ivanie. — W jej głosie zabrzmiała nuta przygany.
Mark nie sądził, że księżna zwraca mu uwagę za próbę mówienia z pełnymi ustami, ale Ivan przełknął i zwrócił się do niej zamiast do Marka:
— Proszę o wybaczenie, ciociu Cordelio. Ale przez niego nadal mam kłopoty z szafami i innymi małymi, zamkniętymi i ciemnymi przestrzeniami.
— Przepraszam — bąknął Mark, garbiąc się. Ale jakiś wewnętrzny głos mówił mu, że nie powinien dać się zastraszyć Ivanowi, dodał więc: — Przekonałem tylko Galena do porwania ciebie, żeby sprowadzić Milesa.
— A więc to był twój pomysł.
— W każdym razie podziałało. Zaraz się zjawił i dla ciebie złożył głowę pod topór.
Ivan zacisnął szczęki.
— Niestety nie zerwał z tym zwyczajem — odgryzł się zjadliwym tonem.
Mark musiał zamilknąć. Jednak kuzyn dodał mu nieco otuchy. Przynajmniej on traktował go tak, jak na to zasługiwał. Należna i mile widziana nagana. Czuł, że niemal odżywa pod tym deszczem wzgardy, niczym usychająca roślina. Ivanowi udało się prawie poprawić mu humor.
— Skąd się tu wziąłeś? — spytał go.
— Wierz mi, to nie mój pomysł — odrzekł Ivan. — Mam cię stąd zabrać. Żebyś się trochę przewietrzył.
Mark zerknął na księżnę, ale ona skupiła całą uwagę na mężu.
— Już? — spytała.
— Spełniamy prośbę — powiedział książę Vorkosigan.
— Aha. — Jak gdyby nagle zrozumiała. Markowi jednak nie rozjaśniło się w głowie; to nie była jego prośba. — Dobrze. Może Ivan pokaże mu po drodze kawałek miasta.
— O to właśnie chodzi — rzekł książę. — Ivan jest oficerem, więc nie trzeba będzie przydzielać nikogo do ochrony.
Dlaczego, żeby mogli szczerze porozmawiać? A kto go będzie ochraniał przed Ivanem?
— Chyba jednak ktoś na zewnątrz będzie ubezpieczał?
— Och, oczywiście.
Tej ochrony nikt nie miał zauważyć, nawet ci, którzy ją przydzielili. Mark zastanawiał się, czemu niewidzialna ochrona nie zrobi sobie wolnego, twierdząc, że cały czas była tam, gdzie powinna. Podejrzewał, że między poważniejszymi kryzysami przez długi czas udaje się robić takie sztuczki.
Po śniadaniu Mark przekonał się, że porucznik lord Vorpatril ma własny samochód, sportowy, lśniący czerwonym lakierem. Niechętnie zajął miejsce obok Ivana.
— A więc — rzekł niepewnie — dalej masz ochotę urwać mi głowę?
Ivan śmignął przez bramy posiadłości i włączył się do ruchu miejskiego Vorbarr Sultany.
— Teoretycznie tak. Praktycznie rzecz biorąc — nie. Każdy, kto stanąłby między mną a stanowiskiem wuja Arala, jest dla mnie na wagę złota. Chciałbym, żeby Miles miał tuzin dzieci. I mógłby mieć, gdyby zaczął… w każdym razie dosłownie spadłeś mi z nieba. Gdyby nie ty, uznaliby mnie już za oficjalnego następcę. — Zamilkł na chwilę, przemykając przez skrzyżowanie obok czterech innych pojazdów pędzących w przeciwnych kierunkach i mijając je o włos. — Jak źle jest naprawdę z Milesem? Wuj Aral mówił przez holowid mało konkretnie. Nie wiem, czy ze względów bezpieczeństwa, w każdym razie nie pamiętam, żeby kiedykolwiek był taki sztywny.
Na ulicach panował większy tłok niż w Londynie, a ruch — jeśli to możliwe — przebiegał jeszcze bardziej chaotycznie. A może obowiązywało tu prawo dżungli, według którego przeżyć mógł tylko najsilniejszy. Trzymając się kurczowo siedzenia, Mark odrzekł:
— Nie wiem. Dostał w pierś granatem igłowym. Gorsze mogło być tylko rozerwanie na pół.
Czyżby twarz Ivana skurczyła się przez moment ze zgrozy? Jednak zaraz potem wróciła maska beztroski.
— Trzeba będzie najlepszych urządzeń reanimacyjnych, żeby go złożyć z powrotem do kupy — ciągnął Mark. — A mózg… nigdy nie wiadomo, dopóki nie zakończy się ożywianie. — A potem jest już za późno. — Ale na razie nie w tym największy kłopot.
— Tak. — Ivan skrzywił się. — Wiesz co, schrzaniliście to tak, że bardziej nie można. Jak mogliście stracić… — Skręcił ostro, trąc krawędzią o nawierzchnię jezdni, aż trysnęły iskry, i zaklął pod adresem wielkiej ciężarówki poduszkowej, która niemal wjechała w jego wóz od strony Marka. Mark skulił się i zamknął usta. Lepiej skończyć rozmowę, niż zginąć; jego życie mogło zależeć od tego, czy będzie przeszkadzać kierowcy. Oglądając rodzinne miasto Milesa, w pierwszej chwili odniósł wrażenie, że połowa jego mieszkańców chce się zabić na ulicy przed zapadnięciem zmierzchu. Być może dotyczyło to tylko tych, którzy stawali na drodze Ivanowi. Ivan ostro zawrócił, ustawiając samochód na parkingu i uniemożliwiając zaparkowanie dwóm innym pojazdom, które kierowały się w stronę pustego miejsca. Zahamował tak gwałtownie, że Mark omal nie wylądował na przednim panelu.
— Zamek Vorhartung — oznajmił Ivan, wskazując obiekt głową, kiedy zamilkł już wizg silnika. — Dziś nie ma posiedzenia Rady Książąt, więc muzeum jest czynne dla zwiedzających. Ale my nie należymy do zwiedzających.
— Co za… kultura — rzekł ostrożnie Mark, wyglądając przez przezroczysty dach. Wyłaniający się zza drzew Zamek Vorhartung rzeczywiście przypominał dawny warowny zamek, zbudowany byle jak z nijakiego kamienia. Wznosił się na urwistym cyplu nad rwącą rzeką, która dzieliła Vorbarr Sultanę na dwie części. Dziś został zamieniony w park; tam gdzie niegdyś podczas zajadłych i daremnych ataków ludzie i konie, brnąc przez zamarznięte błoto, wlekli machiny oblężnicze, dziś znajdowały się klomby z kwiatami.
— Po co tu właściwie przyjechaliśmy?
— Masz się tu spotkać z pewnym człowiekiem. Nie mogę nic więcej powiedzieć. — Ivan otworzył dach i wygramolił się z samochodu. Mark poszedł za jego przykładem.
Ivan, nie wiadomo, czy zgodnie z wcześniejszym planem, czy z przekory, zaprowadził go jednak do muzeum zajmującego całe skrzydło zamku. Wystawiano tu broń i zbroje Vorów od czasów Izolacji. Ivan wszedł za darmo jako umundurowany żołnierz, ale za Marka skwapliwie zapłacił kilkoma monetami. Mark przypuszczał, że dla pozorów, ponieważ członkowie kasty Vorów także mieli wstęp wolny. Nigdzie nie zobaczył wprawdzie żadnej informacji, ale gdy ktoś był Vorem, powinien zapewne wiedzieć.
A może Ivan w ten subtelny sposób chciał obrazić Marka, dając mu do zrozumienia, co myśli o jego przynależności do kasty. Ivan grał chamaszlachcica z tą samą wystudiowaną precyzją, z jaką grał porucznika armii cesarskiej i występował w każdej innej roli, jakiej wymagał od niego świat. Zdaniem Marka prawdziwy charakter Ivana pozostawał nieodgadniony; nie można było nie doceniać jego subtelności ani uważać go za prostaka.
A więc miał się spotkać z jakimś człowiekiem. Z kim? Jeżeli to kolejne przesłuchanie przez CesBez, dlaczego nie mogło się odbyć w Domu Vorkosiganów? Może to ktoś z rządu albo Centrowej Koalicji premiera księcia Arala? Niemożliwe, żeby Ivan mógł zaaranżować jakiś zamach, przecież w ciągu minionych dwóch lat Vorkosiganowie mieli mnóstwo okazji, żeby go skrycie zabić. Może chcą go oskarżyć o jakąś zainscenizowaną zbrodnię? Do głowy przychodziły mu coraz bardziej zawiłe intrygi, których wspólną cechę stanowił absolutny brak logiki i motywów.
Przyglądał się rzędowi dwuręcznych mieczy zawieszonych na ścianie w porządku chronologicznym, które ilustrowały ewolucję, jaką w ciągu dwóch wieków przeszło barrayarskie rzemiosło kowalskie, a potem pospieszył za Ivanem do gabloty z bronią palną; dojrzał tam bogato zdobioną ładownicę dużego kalibru, należącą, jak głosił napis, do cesarza Vlada Vorbarry. Pociskami były złote kule z litego metalu wielkości opuszka kciuka Marka. Strzał z bliskiej odległości musiał być podobny do uderzenia cegłą, której nadano śmiertelną prędkość. Z dalszej odległości zapewne chybiano. Zatem biedny chłop czy właściciel ziemski musiał chodzić po polach i wyszukiwać kule, które nie trafiły w cel. Albo, co gorsza, trafiły. Niektóre z błyszczących kuł były spłaszczone lub zniekształcone. Ku wielkiemu zdumieniu Marka, wywieszka przy jednej z nich informowała, że ten oto pocisk zabił lorda Vor…takiego — a — takiego podczas jakiejś tam bitwy… „wyciągnięty z mózgu” Mark przypuszczał, że po jego śmierci. Miał nadzieję. Dobry Boże. Dziwił się tylko, że ktoś zadał sobie trud i oczyścił wystrzelony pocisk ze starej krwi, zwłaszcza gdy spoglądał na makabryczną zawartość innych gablot. Na przykład na spreparowany skalp cesarza Yuriego wypożyczony z prywatnej kolekcji jakiegoś klanu Vorów.
— Lordzie Vorpatril.
Człowiek, który wypowiedział te słowa, zjawił się tak bezgłośnie, że Mark nie miał pojęcia, skąd tu nadszedł. W średnim wieku, o inteligentnym wyglądzie, w stonowanym stroju; mógł być administratorem muzeum.
— Proszę ze mną.
Bez zbędnych pytań i komentarzy Ivan ruszył za mężczyzną, dając Markowi znak, by poszedł przodem. Wciśnięty w ten sposób między nich, Mark powlókł się jak niepyszny, rozdzierany i lękiem, i ciekawością.
Przeszli przez drzwi opatrzone napisem „Wstęp wzbroniony”, które człowiek otworzył mechanicznym kluczem, a potem zamknął za nimi, pokonali schody i znaleźli się w przestronnym, wyłożonym drewnem korytarzu, a po chwili w pokoju położonym na ostatnim piętrze narożnej wieży. Kiedyś znajdował się tu posterunek wartownika, dziś pomieszczenie zamieniono w gabinet. W kamienną ścianę w miejsce otworów strzelniczych wbudowano zwykłe okna. Czekał tu na nich pewien człowiek. Siedział na taborecie wpatrzony w strome brzegi rzeki oraz gromady jaskrawo ubranych ludzi spacerujących po ścieżkach.
Był to szczupły, ciemnowłosy mężczyzna w wieku trzydziestu kilku lat, którego luźny, czarny strój pozbawiony pseudowojskowych ozdób podkreślał wyjątkową bladość cery. Spojrzał na nich, uśmiechając się przelotnie do ich przewodnika.
— Dziękuję, Kevi. — Widocznie było to zarazem powitanie i pożegnanie, przewodnik bowiem skinął głową i wyszedł.
Ivan skłonił głowę i rzekł:
— Panie.
Dopiero teraz Mark rozpoznał człowieka w czerni.
Cesarz Gregor Vorbarra. Niech to szlag. Drogę do drzwi zagradzał mu Ivan. Mark opanował atak paniki. Gregor to tylko człowiek, w pokoju jest sam, zapewne nie ma broni. Cała reszta to… propaganda. Szum. Złudzenie. Mimo to serce waliło mu jak szalone.
— Witaj, Ivanie — powiedział cesarz. — Dziękuję, że przyszedłeś. Może zechciałbyś zejść i obejrzeć eksponaty?
— Już widziałem — odparł lakonicznie Ivan.
— Mimo wszystko. — Gregor wskazał ruchem głowy drzwi.
— Za pozwoleniem — zaprotestował Ivan — ale to nie Miles, nawet gdyby się bardzo starał. I chociaż na to nie wygląda, szkolono go kiedyś na zamachowca. Czy to nie zbyt pochopne?
— Cóż — rzekł cicho Gregor. — Zaraz się przekonamy. Chcesz mnie zabić, Marku?
— Nie — wychrypiał Mark.
— Sam słyszysz, Ivanie. Przejdź się, proszę. Niebawem przyślę po ciebie Keviego.
Zawiedziony Ivan skrzywił się. Mark wyczuł coś więcej niż tylko żal, Ivan nie zaspokoi ciekawości. Opuścił pokój, skłoniwszy się przesadnie nisko, co mogło oznaczać: „Na twoją odpowiedzialność, panie”.
— Cóż, lordzie Marku — odezwał się po chwili Gregor. — Jak ci się podoba w Vorbarr Sułtanie?
— Dość szybko mignęła mi przed oczami — rzekł niepewnie Miles.
— Dobry Boże, nie pozwoliłeś chyba Ivanowi prowadzić?
— Nie wiedziałem, że mam inny wybór.
Cesarz się roześmiał.
— Usiądź.
Wskazał Markowi krzesło za konsolą; pokoik raczej skromnie umeblowano, jeśli nie liczyć wiszących na ścianach licznych zabytkowych druków i map wojskowych, które pochodziły zapewne ze zbiorów muzeum.
Uśmiech cesarza zniknął, ustępując miejsca tamtemu zamyślonemu spojrzeniu, które utkwił w Marku, a jemu przypomniał się pytający wzrok, jakim zmierzył go książę Vorkosigan. „Kim jesteś?” — mówiło spojrzenie cesarza, choć nie było tak natarczywe jak księcia. Potrafił je znieść.
— To twój gabinet, panie? — zapytał Mark, sadowiąc się ostrożnie na cesarskim krześle. Pokój wydawał się zbyt mały i surowy dla takiego dostojnika.
— Jeden z gabinetów. W tym budynku kryje się mnóstwo takich pokoi, czasem w najdziwniejszych zakamarkach. Książę Vorvolk ma gabinet w starych lochach. Można tam dotknąć głową sufitu. Chronię się w tym pokoiku podczas spotkań Rady Książąt albo wtedy, gdy mam jakieś inne sprawy do załatwienia.
— Czy występuję w roli sprawy do załatwienia? Bo na pewno nie jest to wizyta dla przyjemności. Spotkanie ma charakter osobisty czy oficjalny?
— Nawet moje splunięcie ma charakter oficjalny. Na Barrayarze trudno oddzielić te sfery od siebie. Miles… był… — Gregorowi też niełatwo przyszło mówić o nim w czasie przeszłym — bez względu na kolejność, członkiem mojej kasty, oficerem mojej armii, synem wyjątkowo ważnego, jeśli nie najważniejszego urzędnika, moim przyjacielem od zawsze. Poza tym następcą Księcia Okręgu. A książęta to mechanizm, dzięki któremu jeden człowiek — dotknął własnej piersi — przekłada się na sześćdziesięciu, a dalej na rzesze. Książęta są pierwszymi oficerami cesarstwa; ja jestem jego kapitanem. Rozumiesz, że cesarstwo to nie tylko ja? Cesarstwo to pojęcie geograficzne, to społeczeństwo. Rzesze, ogrom ludzi — i każdy z osobna — to jest cesarstwo. Ja jestem tylko jego cząstką, którą zresztą można wymienić — widziałeś na dole skalp mojego stryjecznego dziadka?
— Hm… tak. Wystawiono go w… bardzo widocznym miejscu.
— Tu jest siedziba Rady Książąt. Punkt podparcia dźwigni może uważać się za najważniejszy element, ale bez dźwigni jest niczym. Szalony Yuri zapomniał o tym, ja nie. Inną cząstkę stanowi książę Okręgu Vorkosiganów. Jego również można wymienić. — Zamilkł.
— Jak… ogniwo łańcucha — podsunął nieśmiało Mark, chcąc udowodnić, że słucha uważnie.
— Ogniwo kolczugi. Element sieci. W której jedno słabe ogniwo nie stanowi zagrożenia. Katastrofę może dopiero wywołać zerwanie wielu naraz. Mimo to… oczywiście lepiej, żeby zostało jak najwięcej mocnych i pewnych.
— Oczywiście. — Dlaczego tak na mnie patrzysz?
— Opowiedz mi, co się wydarzyło w Obszarze Jacksona. Tak jak to widziałeś. — Gregor przysiadł na swoim stołku, krzyżując nogi, spokojny i uważny jak kruk na gałęzi.
— Muszę zacząć całą historię od pobytu na Ziemi.
— Śmiało. — Niewymuszony uśmiech mówił, że Mark ma mnóstwo czasu i wdzięcznego słuchacza.
Zacinając się, Mark rozpoczął opowieść. Gregor zadawał niewiele pytań, ale dociekliwych; wtrącał się tylko wówczas, gdy Mark zawieszał głos na opisie trudniejszych chwil. Mark szybko zorientował się, że Gregorowi nie zależy na suchych faktach. Widocznie czytał już raport Illyana. Cesarz szukał czegoś innego.
— Nie przeczę, że kierowały tobą szlachetne pobudki — rzekł w pewnym momencie Gregor. — Przemysł transplantacji mózgów to wstrętny proceder. Ale chyba zdajesz sobie sprawę, że twoja jedna akcja nawet go nie zadraśnie. Dom Bharaputra posprząta po was i wróci do tego, co robił zawsze.
— Dla czterdziestu dziewięciu klonów to ogromna różnica — upierał się Mark. — Wszyscy mówią to samo. „Nie dam sobie rady ze wszystkim, więc nie zrobię nic”. I nic nie robią. Interes toczy się dalej. Zresztą gdybym mógł wrócić przez Escobar, jak planowałem, wiadomość o tym mogłaby się roznieść. Dom Bharaputra mógłby nawet próbować legalnie odebrać klony, a wtedy obrzydliwa prawda wyszłaby na jaw. Dopilnowałbym tego. Nawet z escobarskiego więzienia. Gdzie zresztą trudno by było sięgnąć ludziom Bharaputry. I może… może zainteresowałbym tą sprawą więcej osób.
— Ach! — rzekł Gregor. — Chwyt reklamowy.
— To nie był żaden chwyt — zaprotestował chrypliwie Mark.
— Przepraszam. Nie chciałem przez to powiedzieć, że twój czyn to coś takiego. Wręcz przeciwnie. Ale opracowałeś całą strategię dalszego postępowania.
— Tak, tylko że wszystko wzięło w łeb, kiedy straciłem kontrolę nad Dendarianami. Gdy dowiedzieli się, kim naprawdę jestem. — Nachmurzył się na wspomnienie tamtej bezradności.
Ponaglany przez Gregora, Mark zaczął relacjonować śmierć Milesa, fatalną utratę kriokomory, daremne próby jej odzyskania oraz upokarzające wydalenie ich z przestrzeni Obszaru Jacksona. Zorientował się, że wypowiada więcej własnych myśli niż zwykle, ale… niemal udzieliła mu się swoboda Gregora. Jak on to robił? Łagodny, prawie skromny sposób bycia stanowił kamuflaż dla człowieka zręcznie manipulującego ludźmi dla własnej korzyści. Nie zatrzymując się na szczegółach i przeinaczając nieco fakty, Mark opowiedział o incydencie z Maree oraz swoim odizolowaniu, które omal nie przyprawiło go o szaleństwo, a potem wreszcie zamilkł.
Gregor zmarszczył w zamyśleniu brwi i przez dłuższą chwilę także milczał. Do diabła, prawie cały czas milczał.
— Wydaje mi się, Marku, że lekceważysz własne możliwości. Przeszedłeś próbę w bitwie, udowadniając, że jesteś odważny. Potrafisz przejąć inicjatywę i dokonać śmiałych czynów. Nie brakuje ci sprytu, choć czasem… informacji. Nieźle na początek dla przyszłego księcia, którym może kiedyś zostaniesz.
— Nigdy. Nie chcę być księciem Barrayaru — sprzeciwił się kategorycznie Mark.
— To mógłby być pierwszy szczebel w drodze do mojego stanowiska — zasugerował Gregor z nikłym uśmiechem.
— Nie! Gorzej nie mogłoby się stać. Zjedliby mnie żywcem. Mój skalp dołączyłby do kolekcji na dole.
— Niewykluczone. — Uśmiech Gregora przybladł, — Tak, często się zastanawiałem, dokąd trafią części mojego ciała. A jednak — dwa lata temu byłeś nawet gotów spróbować zastąpić Arala w roli księcia.
— Udawać. Teraz mówimy o rzeczywistości. Nie o jej imitacji. — Sam jestem imitacją, nie wiesz o tym? — Badałem teren z zewnątrz, nie wyobrażam sobie, że mógłbym się znaleźć w środku.
— Wiesz, wszyscy zaczynamy w ten sposób — powiedział Gregor. — Udajemy. Nasza rola to pozory, pusta skorupa, którą powoli wypełniamy prawdziwym ciałem.
— I stajemy się maszyną?
— Niektórzy tak. To patologiczny rodzaj książąt i mamy paru takich. Inni stają się… bardziej ludzcy. Maszyna, rola, później staje się poręczną protezą, która służy człowiekowi. Dla swoich celów korzystam z obu rodzajów. Trzeba tylko wiedzieć, w jakim stadium złudzenia co do własnej osoby znajduje się człowiek, z którym rozmawiasz.
Tak, do nauki tego człowieka musiała przyłożyć rękę księżna Cordelia. Mark niemal widział dotyk jej dłoni, jak fosforyzujące w ciemności ślady.
— A jakie są twoje cele, panie?
Gregor wzruszył ramionami.
— Utrzymać pokój. Hamować różne frakcje, żeby się nawzajem nie pozabijały. Dopilnować, żeby żaden galaktyczny najeźdźca ni gdy więcej nie postawił stopy na barrayarskiej ziemi. Wspierać rozwój gospodarczy. Zawsze, gdy pojawiają się kłopoty ekonomiczne, najbardziej zagrożony jest pokój. Okres mojego panowania jest pod tym względem nadzwyczaj szczęśliwy: udało się terraformować drugi kontynent, rozpoczęliśmy pełną kolonizację Sergyaru. Wreszcie udało się nam opanować plagę tego podskórnego robactwa. Zasiedlanie Sergyaru powinno pochłonąć nadmiar energii kilku pokoleń. Ostatnio studiowałem historię różnych kolonizacji, zastanawiając się, jakich błędów powinniśmy się wystrzegać… cóż…
— Mimo to nie chcę być księciem Vorkosiganem.
— Nieobecność Milesa nie pozostawia ci wyboru.
— Bzdura. — Przynajmniej miał nadzieję, że to bzdura. — Powiedziałeś, panie, że można to ogniwo wymienić. Jeśli zajdzie potrzeba, znajdą kogoś odpowiedniejszego. Na przykład Ivana.
Gregor uśmiechnął się ponuro.
— Przyznaję, że sam często uciekałem się do tego argumentu. Choć w moim przypadku chodzi przede wszystkim o potomstwo. Koszmary o tym, co się stanie z fragmentami mojego ciała, są niczym wobec strachu o dzieci, jakie teoretycznie mogę w przyszłości mieć. Nie zamierzam poślubić pochodzącego z rodu Vorów dziewczęcia, którego linie genealogiczne szesnastokrotnie krzyżują się z moimi w ciągu życia ostatnich sześciu pokoleń. — Zreflektował się nagle i urwał, robiąc przepraszającą minę. Mimo to Mark pomyślał, że to nadzwyczaj opanowany człowiek. Nieoczekiwany przypływ szczerości mógł przecież służyć określonemu celowi.
Zaczynała go boleć głowa. Bez Milesa… czy z Milesem, wszystkie te barrayarskie dylematy i tak dotyczą Milesa. Mark stanie wobec własnych dylematów. Stawi czoło własnym demonom, nie tym adoptowanym.
— To nie jest moje powołanie. Nie mam talentu. Nie interesuje mnie to. Nie mam… tego czegoś. — Potarł szyję.
— Pasji? — podsunął Gregor.
— Tak, nie mam w sobie pasji, by zostać księciem.
Po chwili Gregor zapytał zaciekawiony:
— A jaką wobec tego masz pasję, Marku? Jeśli nie chodzi o rząd, władzę ani bogactwo — właściwie ani słowem nie wspomniałeś o bogactwie.
— Bogactwo, dzięki któremu mógłbym zniszczyć Bharaputrę, jest poza moim zasięgiem, toteż nie ma o czym mówić. Na pewno nigdy nie zdobędę takiego majątku. Ale… niektórzy ludzie to kanibale. Dom Bharaputra, jego klienci — chcę powstrzymać kanibali. Dla tego celu warto wstawać z łóżka. — Zdał sobie sprawę, że zaczął mówić głośniej, więc znów opadł na miękkie krzesło.
— Innymi słowy… twoją pasją jest sprawiedliwość. Albo, niech mi wolno będzie tak ująć — bezpieczeństwo. Ciekawe echo twojego, hm, pierwowzoru.
— Nie, nie! — No, może w pewnym sensie. — Przypuszczam, że na Barrayarze też są kanibale, ale nimi się nie interesuję. Nie chodzi mi o pilnowanie prawa, bo w Obszarze Jacksona transplantacje nie są nielegalne. Czyli policjant to też nie jest rozwiązanie. A może… to musiałby być bardzo niezwykły policjant. — W rodzaju tajnego agenta CesBezu? Mark spróbował wyobrazić sobie inspektora z listem kaperskim i upoważnieniem do przeprowadzenia akcji odwetowej. Z jakiegoś powodu w wizje wciąż się wdzierał jego pierwowzór. Przeklęta sugestia Gregora. To nie policjant, tylko błędny rycerz. Księżna ujęła to najtrafniej. Ale na świecie nie było już miejsca dla błędnych rycerzy; policja musiałaby ich aresztować.
Gregor odchylił się na swoim stołku, wyglądał na dość zadowolonego.
— To bardzo interesujące. — Jego roztargniona mina przywodziła na myśl kogoś, kto stara się zapamiętać kod do sejfu. Wstał i zaczął spacerować wzdłuż ściany, co chwila wyglądając przez inne okno. Odwrócony w stronę światła zauważył: — Wydaje mi się, że możliwość realizacji twojej… pasji w dużej mierze zależy od tego, czy uda się odzyskać Milesa.
Mark westchnął ciężko.
— To już ode mnie nie zależy. Nigdy mi nie pozwolą… zresztą, co więcej mógłbym zrobić niż CesBez? Może lada dzień go znajdą.
— Innymi słowy… — rzekł wolno Gregor — nie masz żadnego wpływu na najważniejszą w tej chwili sprawę w swoim życia. Wyrazy szczerego współczucia.
Mark wbrew własnej woli uderzył w ton szczerości.
— Jestem tu niemal więźniem. Nie mogę niczego zrobić i nie mogę stąd wyjechać!
Gregor spojrzał na niego z ukosa.
— A próbowałeś?
Mark zamilkł.
— No… właściwie jeszcze nie.
— Aha. — Gregor odwrócił się od okna i z wewnętrznej kieszeni wyjął małą plastikową kartę. Przez biurko podał ją Markowi. — Mój Głos niesie się tylko do granic interesów Barrayaru — rzekł. — Mimo wszystko… oto mój prywatny numer widkomu. Twoje zgłoszenia będzie oglądać tylko jedna osoba. Znajdziesz się na specjalnej liście. Wystarczy, że podasz swoje imię, a cię połączą.
— E… dziękuję — bąknął zmieszany Mark. Na karcie znajdował się tylko pasek z kodem: brakowało innych oznaczeń. Pieczołowicie schował prezent.
Gregor dotknął audiokomu wpiętego w klapę i powiedział coś do Keviego. Po kilku chwilach rozległo się pukanie, potem otworzyły się drzwi i ponownie wszedł Ivan. Mark, który zaczął się kołysać na krześle Gregora — w ogóle nie skrzypiało — wstał nieco skrępowany.
Pożegnanie Gregora z Ivanem było podobnie lakoniczne jak powitanie, a później Ivan wyprowadził Marka z pokoju na wieży. Kiedy znaleźli się za rogiem, usłyszeli za sobą kroki i Mark się obejrzał. Kevi prowadził już następnego gościa na audiencję u Jego Cesarskiej Mości.
— I jak poszło? — spytał Ivan.
— Jestem zupełnie wypompowany — przyznał Mark.
Ivan uśmiechnął się posępnie.
— Gregor czasem ma na ludzi taki wpływ, kiedy rozmawia z nimi jako cesarz.
— Jako cesarz? Może gra cesarza?
— Och, nie, nie gra.
— Dał mi swój numer. — I pewnie przejrzał wszystkie moje.
Ivan uniósł brwi.
— Witaj w klubie wybrańców. Tych, którzy go dostali, można policzyć na palcach obu rąk.
— Czy… Miles też do nich należał?
— Oczywiście.
ROZDZIAŁ CZTERNASTY
Ivan, najwyraźniej działając na czyjeś polecenie — Mark przypuszczał, że księżnej — zabrał go na obiad. Nie bez współczucia Mark zauważył, że Ivan spełnia wiele poleceń. Pieszo ruszyli do miejsca zwanego karawanserajem, oddalonego spory kawałek od zamku Vorhartung. Mark uniknął kolejnej przejażdżki z Ivanem dzięki temu, że uliczki — właściwie aleje — w starej dzielnicy były bardzo wąskie.
Karawanseraj stanowił ciekawe studium ewolucji społecznej Barrayaru. Jego najstarsza centralna część została doprowadzona do porządku, odnowiona i przekształcona w labirynt sklepów, restauracyjek i małych muzeów, które najczęściej odwiedzali w porze obiadu pracujący w mieście ludzie, a także turyści z prowincji pragnący zwiedzić wszystkie historyczne miejsca stolicy.
Transformacja rozprzestrzeniła się od skupisk dawnych budynków rządowych, takich jak zamek Vorhartung, wzdłuż rzeki, aż do centrum dzielnicy; odrestaurowana część kończyła się na uboższych południowych obrzeżach, uchodzących za dość niebezpieczne rejony, dzięki czemu karawanseraj zyskał sobie reputację oryginalnego miejsca dla odważnych. Po drodze Ivan z dumą wskazał budynek, w którym, jak twierdził, urodził się podczas wojny z pretendującym do tronu Vordarianem. Dziś mieścił się tu sklep sprzedający za wygórowane ceny ręcznie tkane dywany oraz inne antyki ocalałe prawdopodobnie z czasów Izolacji. Ze słów Ivana można było wnosić, że w budynek murowano tablicę upamiętniającą tamto wydarzenie, ale nie; Mark specjalnie sprawdził.
Po obiedzie, który zjedli w jednej z restauracji, Ivan owładnięty wspomnieniami rodzinnymi uparł się, że pokaże Markowi miejsce na ulicy, gdzie ludzie Vordariana zamordowali jego ojca, lorda Padmę Vorpatrila. Pomysł współgrał z panującym tego dnia nastrojem makabrycznych wspomnień historycznych, więc Mark zgodził się i znów wyruszyli pieszo, kierując się na południe. Pogranicze karawanseraju wyznaczała widoczna zmiana w architekturze: powoli kończyła się strefa niskich, brązowych i zdobionych sztukaterią budynków pochodzących z pierwszego wieku Izolacji, a zaczynała wysoka zabudowa z czerwonej cegły typowa dla ubiegłego wieku.
Tym razem — Boże, naprawdę — Mark ujrzał na powierzchni jezdni odlaną z brązu tablicę pamiątkową; samochody jeździły po niej bez skrupułów.
— Mogli przynajmniej wmurować ją w chodnik — zauważył Mark.
— Chodziło o dokładność — rzekł Ivan. — Matka nalegała. Mark czekał z uszanowaniem, nie przerywając zadumy Ivana, który w końcu uniósł głowę i powiedział wesoło:
— Masz ochotę na deser? Znam świetną piekarenkę w dzielnicy Keroslav, tu za rogiem. Matka zawsze mnie tam zabierała, kiedy co roku przychodziliśmy tu złożyć palną ofiarę. Nora, ale naprawdę niezła.
W trakcie spaceru Mark nie spalił jeszcze wprawdzie obiadu, ale piekarnia okazała się urocza, choć jej wygląd zewnętrzny sugerował coś zupełnie innego. Nieoczekiwanie w jego rękach znalazła się torebka bułeczek orzechowych i tradycyjnych ciastek z rybojagodami na później. Ivan trochę marudził, wybierając smakołyki dla lady Vorpatril, a może targując się ze śliczną dziewczyną za ladą — trudno zgadnąć, czy serio, czy pod wpływem odruchu. Mark wyszedł z piekarni.
Przypomniał sobie, że kiedyś Galen umieścił w tej okolicy kilku swoich szpiegów. Bez wątpienia Służba Bezpieczeństwa Barrayaru zdjęła ich przed dwoma laty po wykryciu spisku. Mimo to ciekawiło go, czy zdołałby ich odnaleźć, gdyby ziściły się marzenia Galena o zemście. Jakieś dwie, trzy ulice stąd… Ivan wciąż przekomarzał się z dziewczyną z piekarni. Mark postanowił się przejść.
Po kilku minutach nie bez satysfakcji odnalazł ten adres; uznał, że nie musi zaglądać do środka. Zawrócił, wybierając uliczkę, która wyglądała na skrót prowadzący do głównej ulicy i piekarni. Okazała się ślepym zaułkiem. Skręcił ponownie, kierując się w stronę wylotu alei.
Na werandzie jednego z domów siedziała staruszka i chudy młodzieniec, którzy przyglądali się, jak wchodził i jak wychodzi z uliczki. Kiedy Mark zbliżył się do nich i znalazł w polu widzenia kobiety, w jej mętnym oku pojawił się błysk wrogości.
— To nie chłopak. To mutant — syknęła do młodzieńca. Wnuka? Trąciła go znacząco w bok. — Mutant pląta się po naszej ulicy.
Sprowokowany w ten sposób młodzian zsunął się z werandy i zastąpił Markowi drogę. Mark przystanął. Dzieciak go przerastał — a kto nie? — ale był niewiele tęższy, miał tłuste włosy i bladą cerę. Stanął w rozkroku, blokując Markowi drogę ucieczki. O, Boże. Tubylcy. W całej wątpliwej krasie.
— Nie powinieneś siem tu plątać, mutasie. — Młodzian splunął nonszalancko w sposób podpatrzony u uliczników; Mark omal nie wybuchnął śmiechem.
— Masz rację — zgodził się beztrosko. Powiedział to z ziemskim akcentem śródatlantyckim, nie barrayarskim. — To zapadła wiocha.
— Obcy! — zajęczała staruszka z jeszcze większym oburzeniem. — Skakaj se na koniec świata, tam gdzie cię diabeł nie znajdzie.
— Chyba właśnie mi się to udało — odparował cierpkim tonem. Był w kiepskim nastroju i nie dbał o uprzejmość. Skoro ci prostacy ze slumsów chcą się z nim drażnić, nie pozostanie im dłużny. — Barrayarczycy. Jeżeli jest ktoś gorszy od Vorów, to na pewno ich poddani. Nic dziwnego, że w galaktykach wszyscy uważają waszą planetę za zatęchłą dziurę. — Zdumiał się, z jaką łatwością można dać upust tłumionej wściekłości i jaką to mu sprawia przyjemność. Lepiej jednak nie przeholować.
— Zaraz z tobom zrobię porządek, mutasie — obiecał chłopak, nerwowo kołysząc się na piętach. Wiedźma zachęciła młodego zbira, czyniąc wobec Marka nieprzyzwoity gest. Ciekawy układ; drobne staruszki i chuligani to zwykle naturalni wrogowie, lecz tych dwoje zdawało się stać po tej samej stronie barykady. Niewątpliwie miał przed sobą Towarzyszy Cesarstwa zjednoczonych przeciw wspólnemu wrogowi.
— Lepiej być mutasem niż półgłówkiem — rzekł Mark z fałszywą serdecznością w głosie.
Opryszek zmarszczył brwi.
— Hej, chcesz mnie wkurzyć?
— A widzisz w pobliżu innego półgłówka? — Gdy chłopak zamrugał, Mark obejrzał się przez ramię. — O, przepraszam. Jest jeszcze dwóch. Rozumiem, mogłeś się nie zorientować. — Adrenalina huczała mu w żyłach, zmieniając niedawno zjedzony obiad w wielką gulę w żołądku. Stało za nim jeszcze dwóch młodzieńców, wyższych, bardziej muskularnych i starszych, ale obaj mieli najwyżej po kilkanaście lat. Pewnie są wściekli, ale brak im umiejętności. Mimo to… gdzie jest Ivan? Gdzie ta cholerna niewidzialna ochrona zewnętrzna? Ma przerwę? — Nie spóźnicie się do szkoły? Na lekcje wyrównawcze dla zaślinionych gówniarzy?
— Śmieszny mutas — powiedział jeden z dwójki starszych. Ale się nie śmiał.
Atak nastąpił niespodziewanie, niemal zupełnie zaskakując Marka; sądził, że etykieta wymaga, aby najpierw wymienili jeszcze trochę obelg, dlatego przygotowywał sobie kilka całkiem niezłych. Ogarnęło go dziwne podekscytowanie połączone z oczekiwaniem na ból. A może właśnie oczekiwanie na ból było ekscytujące. Najwyższy z napastników usiłował kopnąć go w krocze. Mark złapał go za stopę i szarpnął w górę, przewracając dzieciaka na ziemię; chłopak wylądował na kamieniach ze strasznym łomotem, tracąc dech w piersiach. Drugi zadał cios pięścią, lecz Mark chwycił go za rękę. Zakręcili się w miejscu i po chwili opryszek padł na swego chudego towarzysza. Niestety, teraz obaj zagradzali Markowi drogę ucieczki.
Po chwili stanęli zdumieni i wściekli; na Boga, liczyli na to, że łatwo im pójdzie? Pewnie tak. Miał dwa lata przerwy w praktyce, więc zaczynał już dostawać zadyszki. Jednak dzięki większej wadze trudniej go było zwalić z nóg. Trzech na jednego, małego, grubego kalekę z obcych krajów, co? Lubicie taką równowagę? No to chodźcie, mali kanibale. Wyszczerzył zęby w uśmiechu, rozkładając zapraszająco ręce, a w jednej wciąż bezsensownie ściskał torebkę z piekarni.
Skoczyli na niego obaj, zdradzając każdy następny ruch. Wystarczyło kilka obronnych kata, a odbijali się od niego siłą własne go rozpędu jak piłki, by w końcu wylądować na ziemi. Oszołomieni potrząsali głowami — biedne ofiary własnej agresji. Mark poruszył szczęką, której dosięgną! niezdarny cios zadany tak marnie, że mógł go najwyżej lekko podrażnić lub wyrwać z drzemki. Następna runda miała mniej szczęśliwy przebieg; skończyła się na tym, że musiał się odczołgać poza zasięg ciosów, wypuszczając w końcu torebkę z ciastkami, którą natychmiast rozdeptała czyjaś stopa. Potem jeden z napastników zdołał go złapać i zakleszczyć jak zapaśnik, a reszta poczęła go bardzo nieprofesjonalnie bombardować pięściami. Coraz bardziej brakowało mu tchu. Zamierzał się wyswobodzić, blokując ciosy ramieniem, a potem pędem uciec w stronę ulicy. Na tym walka mogłaby się zakończyć, bo wszyscy mieli już dość, gdyby jeden z tych kretynów nie wyciągnął poobijanego paralizatora i nie usiłował go dźgnąć.
Mark wymierzył mu niemal śmiertelnego kopniaka w szyję; zdążył jednak osłabić nieco siłę ciosu, który na dodatek nie trafił idealnie w cel. Przez but poczuł, jak rozgniata tkankę. Przez jego ciało przebiegł dreszcz i ogarnęła go fala mdłości. Ze zgrozą patrzył, jak dzieciak leży na ziemi, charcząc. Nie, nie uczono mnie walczyć. Uczono mnie zabijać. Niech to szlag. Chyba nie zmiażdżył mu krtani. Miał nadzieję, że nie uszkodził chłopakowi tętnicy szyjnej. Dwaj pozostali napastnicy zastygli wstrząśnięci.
Zza rogu wybiegł z tupotem Ivan.
— Co ty, u diabła, wyprawiasz? — spytał ochrypłym głosem.
— Nie wiem — wydyszał Mark. Stał zgięty, opierając ręce na kolanach. Krew z nosa zaplamiła mu w wielu miejscach nową koszulę. Dopiero teraz zaczął się trząść. — Zaskoczyli mnie. — Sam ich sprowokowałem. Po co w ogóle to robił? Wszystko stało się tak szybko…
— Ten mutas jest z panem, panie żołnierzu? — spytał z niedowierzaniem i lękiem chudzielec.
Mark zauważył, że Ivan walczy z pokusą wyparcia się wszelkich związków z jego osobą.
— Tak — wykrztusił w końcu Ivan. Wysoki, który wciąż stał, wycofał się powoli, odwrócił i uciekł. Chudzielec musiał zostać ze względu na obecność rannego i staruszki, lecz wyglądał, jakby też miał ochotę stąd zmykać. Wiedźma, która podniosła się ze swoje go miejsca i przykuśtykała do swego znokautowanego zawodnika, zaczęła wykrzykiwać pod adresem Marka oskarżenia i groźby. Tylko na niej zielony mundur oficerski Ivana zdawał się nie robić wrażenia. Po chwili zjawiła się straż miejska.
Kiedy Mark upewnił się, że ktoś zajmie się rannym, zamknął usta, pozwalając załatwić całą sprawę Ivanowi. Ivan łgał jak… prosty żołnierz, ani razu nie wymieniając nazwiska „Vorkosigan”. Z kolei strażnicy, zorientowawszy się, kim Ivan jest, opanowali histerię staruszki i czym prędzej uwolnili ich z kłopotów. Mark odstąpił od oskarżeń o napaść, Ivan ani słowem nie musiał go do tego nakłaniać. Trzydzieści minut później siedzieli w samochodzie. Tym razem Ivan jechał o wiele wolniej; zapewne nie otrząsnął się jeszcze z panicznego strachu, że oto niemal stracił osobę powierzoną jego opiece.
— Gdzie, u diabła, ten człowiek, który miał być moim aniołem stróżem na zewnątrz? — spytał Mark, ostrożnie badając palcami twarz. Nos w końcu przestał krwawić. Ivan nie chciał Marka wpuścić do samochodu, nie upewniwszy się wcześniej, że krwawienie ustało i Mark nie zamierza wymiotować.
— A jak sądzisz, kto wezwał strażników miejskich? Ochrona na zewnątrz ma przecież zachowywać się dyskretnie.
— Aha. — Bolały go żebra, ale chyba żadne nie było złamane. W przeciwieństwie do swego pierwowzoru nigdy nie złamał sobie kości. Mutas. — Czy Miles też musiał znosić takie rzeczy? — Przecież nic nie zrobił tym ludziom, tylko chciał przejść obok nich. Czy gdyby Miles był ubrany tak jak on teraz i szedł samotnie, też by go zaatakowali?
— Miles na pewno nie byłby tak głupi, żeby tam w ogóle wchodzić!
Mark zmarszczył brwi. Z tego, co mówił mu Galen, wywnioskował, że stopień Milesa czyni go odpornym na uprzedzenia Barrayarczyków wobec mutantów. Czy Miles rzeczywiście ciągle musiał się zastanawiać, co jest dla niego bezpieczne, gdzie może spokojnie iść, co może zrobić?
— A gdyby był — ciągnął Ivan — potrafiłby ich tak zagadać, że nic by mu nie zrobili. Prześliznąłby się. Po co, do cholery, wdałeś się z nimi w bójkę? Jeśli masz ochotę, żeby ci ktoś zdrowo przyłożył, zawsze możesz przyjść do mnie. Z radością wyświadczę ci tę przysługę.
Mark wzruszył ramionami. Czy tego właśnie pragnął w głębi duszy? Kary? Dlatego wszystko potoczył się tak szybko i przybrało tak fatalny obrót?
— Sądziłem, że wszyscy jesteście wielkimi Vorami. Dlaczego mielibyście się obok nich prześlizgiwać? Nie możecie ich po prostu rozdeptać jak robactwa?
Ivan jęknął.
— Nie. I bardzo się cieszę, że nie będę twoim stałym ochroniarzem.
— Ja także, jeśli to miała być próbka twoich kwalifikacji — odburknął Mark. Dotknął lewego kła; dziąsło i warga opuchły, ale na szczęście ząb się nie chwiał.
Ivan tylko coś mruknął. Mark oparł się wygodniej, zastanawiając się, co się stało z dzieciakiem, któremu uszkodziłem gardło. Strażnicy miejscy zabrali go do lekarzy. Mark nie powinien z nim walczyć; o mały włos by go zabił. Mógł zresztą zabić wszystkich trzech. W końcu to byli tylko mali kanibale. Zdał sobie sprawę, że właśnie dlatego Miles mógłby ich zagadać i prześliznąć się; nie ze strachu, nie dlatego że noblesse oblige, ale dlatego że ci ludzie nie dorastali do jego klasy. Mark poczuł się bardzo źle. Barrayarczycy. Boże, miej mnie w swojej opiece.
Ivan zawiózł go do swojego mieszkania, które mieściło się w wieżowcu w jednej z lepszych dzielnic, niedaleko zupełnie nowych, współczesnych budynków rządowych, gdzie znajdowała się kwatera główna Cesarskich Sił Zbrojnych. Pozwolił tam Markowi umyć się i usunąć z koszuli ślady krwi przed powrotem do Domu Vorkosiganów. Rzucając Markowi wyjętą z suszarki koszulę, Ivan zauważył:
— Jutro będziesz miał ciało w kolorowe łaty. Po czymś takim Miles spędziłby w szpitalu co najmniej trzy tygodnie. Musiałbym go stamtąd wywlec na jakiejś desce.
Mark zerknął na czerwone plamy, które zaczynały już sinieć. Powoli sztywniało mu całe ciało. Pół tuzina naciągniętych mięśni protestowało przeciw torturom, jakim zostały poddane. Wszystko to mógł zasłonić, ale przyczyny śladów na twarzy będzie musiał wyjaśnić. Wytłumaczenie, że miał wypadek samochodowy z Ivanem, mogło brzmieć całkiem wiarygodnie, ale wątpił, by to kłamstwo długo przetrwało.
Ivan oddał Marka księżnej, skracając opowieść o jego przygodzie do niezbędnego minimum:
— Trochę pobłądził i natknął się na miejscowych, którzy odrobinę się z nim poprztykali, ale na szczęście dogoniłem go, zanim doszło do czegoś poważniejszego. Do widzenia, ciociu Cordelio…
Mark nie utrudniał mu ewakuacji.
Oczywiście jeszcze przed kolacją do księcia i księżnej dotarła pełna relacja dzisiejszych wydarzeń. Siadając przy stole naprzeciw Eleny Bothari — Jesek, która wróciła nareszcie z długiego i przypuszczalnie wyczerpującego przesłuchania w kwaterze głównej CesBezu, wyczuł panującą w jadalni chłodną atmosferę napięcia.
Książę zaczekał, aż służący poda pierwsze danie i wyjdzie. Dopiero wówczas zauważył:
— Cieszę się, Marku, że twoje dzisiejsze doświadczenie nie okazało się śmiertelne.
Mark zdołał przełknąć kęs, nie krztusząc się, i powiedział zduszonym głosem:
— Dla niego czy dla mnie?
— Wszystko jedno. Życzysz sobie wysłuchać informacji o swojej, hm, ofierze?
Nie.
— Tak, proszę.
— Lekarze w szpitalu miejskim sądzą, że za dwa dni go wypuszczą. Przez tydzień będzie na płynnej diecie. I odzyska głos.
— Ach. To dobrze. — Nie chciałem… Czy jest sens usprawiedliwiać się, przepraszać albo protestować? Na pewno nie.
— Sprawdzałem, czy da się dyskretnie uregulować rachunek za jego leczenie, ale dowiedziałem się, że Ivan zdążył mnie ubiec. Po namyśle postanowiłem ustąpić mu pierwszeństwa.
— Och. — Wobec tego on powinien zaproponować Ivanowi zwrot kosztów? Czy w ogóle miał jakieś pieniądze albo prawo do ich posiadania? Z punktu widzenia prawa? Moralności?
— Jutro — oświadczyła księżna — twoim przewodnikiem zostanie Elena. A Pym będzie wam towarzyszył.
Elena nie wyglądała na uszczęśliwioną tym pomysłem.
— Rozmawiałem z Gregorem — odezwał się książę. — Wygląda na to, że wywarłeś na nim dość korzystne wrażenie, ponieważ zgodził się, żebym oficjalnie przedstawił cię jako swojego dziedzica, kandydata Domu Vorkosiganów do Rady Książąt. W czasie, jaki uznam za stosowny, gdy — jeśli w ogóle — potwierdzi się wiadomość o śmierci Milesa. Naturalnie, w tej chwili taki krok byłby przedwczesny. Sam nie jestem pewny, czy przeprowadzić zatwierdzenie twojej kandydatury, zanim książęta cię poznają, czy lepiej zaczekać, aż oswoją się z tą myślą. Błyskawiczny manewr lub długie i nużące oblężenie. Tym razem wydaje mi się, że lepiej postawić na oblężenie. Gdybyśmy wygrali, twoje zwycięstwo byłoby o wiele pewniejsze.
— Mogą mnie odrzucić? — zapytał Mark. Czyżby dane mi było ujrzeć światełko w tunelu?
— Abyś mógł dziedziczyć tytuł książęcy, muszą cię zaakceptować zwykłą większością głosów. Mój majątek to odrębna sprawa. Zazwyczaj taka zgoda jest rutynowo przyznawana najstarszemu synowi, a jeśli nie ma synów, każdemu męskiemu krewnemu, jakiego zaproponuje książę. Formalnie rzecz biorąc, to wcale nie musi być krewny, choć prawie zawsze jest to członek rodziny. W okresie Izolacji miał miejsce słynny przypadek księcia Vortali, który poróżnił się z synem. Podczas Wojny Handlowej z Zidarchem młody lord Vortala sprzymierzył się ze swoim teściem. Vortala wydziedziczył syna i udało mu się tak wymanewrować posiedzenie kadłubowej Rady Książąt, że uznała za dziedzica jego konia o imieniu Północ. Twierdził, że koń jest równie bystry jak syn i nigdy go nie zdradził.
— Cóż za… szczęśliwy dla mnie precedens — wykrztusił Mark. — I jak radził sobie książę Północ? W porównaniu ze zwykłymi książętami.
— Lord Północ. Niestety, nikomu nie było dane się przekonać. Lord Vortala przeżył konia, wojna się skończyła i mimo wszystko tytuł odziedziczył syn. Ale był to ważny zoologiczny moment w bardzo zróżnicowanej politycznie historii rady, porównywalny z niesławnym Spiskiem Płonącego Kota. — Kiedy książę Vorkosigan opowiadał, w jego oczach rozbłysnął niezdrowy entuzjazm. Zatrzymał wzrok na Marku i jego ożywienie uleciało. — W ciągu kilku wieków zgromadziliśmy mnóstwo precedensów, jakie sobie tylko życzysz, od absurdów do naprawdę przerażających wypadków. A także parę rozsądnych posunięć, których jednak było znacznie więcej.
Książę nie pytał już więcej Marka o wydarzenia tego dnia, a Mark nie kwapił się, by opowiadać o szczegółach. Do końca kolacji atmosfera była ciężka jak ołów, więc Mark skorzystał z pierwszej sposobności, by odejść od stołu.
Umknął chyłkiem do biblioteki, długiego pomieszczenia w skrzydle najstarszej części domu. Księżna zachęcała go, by tam poszperał. Prócz publicznie dostępnych czytelniczych banków danych i kodowanej konsoli rządowej, wyposażonej we własne łącza komunikacyjne, znajdowało się tu mnóstwo drukowanych, a nawet ręcznie kaligrafowanych książek pochodzących z okresu Izolacji. Biblioteka przywodziła Markowi na myśl Zamek Vorhartung — podobnie jak tam, zabytkowi architektury nadano zupełnie nową funkcję, wtłaczając w stare wnętrze nowoczesny sprzęt, na który nikt nie przewidział tu miejsca.
Kiedy rozmyślał o muzeum, jego spojrzenie padło na wielki foliał z drzeworytami przedstawiającymi broń i pancerze. Ostrożnie wyciągnął księgę z futerału i zaniósł do jednej z dwóch wnęk znajdujących się po obu stronach szklanych drzwi prowadzących do ogrodu. Alkowa była luksusowo umeblowana: stał tu fotel z bocznym oparciem na głowę oraz małym stoliczkiem, na którym wygodnie można było położyć ciężki (w sensie dosłownym i przenośnym) tom. Mark w zadumie zaczął kartkować dzieło. Pięćdziesiąt rodzajów mieczy, z których każdy różniący się choć jednym szczegółem od reszty nosił własną nazwę, podobnie zresztą jak każda jego część… cząstkowa i ulotna wiedza, stworzona przez hermetyczną kastę Vorów i stanowiąca jednocześnie jej rację bytu…
Drzwi biblioteki otworzyły się i po chwili Mark usłyszał czyjeś kroki na marmurach i dywanie. Był to książę Vorkosigan. Mark odruchowo wtulił się w oparcie fotela, chowając wystające nogi. Może książę weźmie jakąś książkę i wyjdzie. Mark nie miał ochoty na żadną szczerą, kameralną rozmowę, do jakiej zachęcało przytulne otoczenie. Zdołał już pokonać paniczny strach, jaki na początku wzbudzała w nim osoba księcia, jednak nadal czuł się w jego obecności nieswojo, nawet jeśli Vorkosigan nie odzywał się ani słowem.
Niestety, książę zasiadł przed komkonsolą. Na szybach okna, w stronę którego był zwrócony Mark, zatańczyły kolorowe odbłyski ekranu. Mark zdawał sobie sprawę, że im dłużej będzie zwlekał, ukrywając się jak morderca, tym bardziej krępujące będzie ujawnienie swojej obecności. Idź się przywitać. Upuść książkę. Wydmuchaj nos, zrób cokolwiek. Zbierał się właśnie na odwagę, zamierzając odchrząknąć i zaszeleścić kartkami, gdy nagle ponownie skrzypnęły zawiasy drzwi i dały się słyszeć kroki, tym razem lżejsze. Księżna. Mark zwinął się w kłębek.
— Ach — powiedział książę. Światła odbijające się w oknie zgasły, ponieważ Vorkosigan wyłączył maszynę i odwrócił się z krzesłem, skupiając całą uwagę na żonie. Czyżby pochyliła się nad nim, by uścisnąć go przelotnie? Usiadła z szelestem tkaniny.
— Cóż, wygląda na to, że Mark przechodzi przyspieszony kurs wiedzy o Barrayarze — zauważyła, powstrzymując w ten sposób ostatni rozpaczliwy odruch Marka, by się ujawnić.
— Tego właśnie mu potrzeba — westchnął książę. — Musi nadrobić dwudziestoletnie zaległości, jeśli ma normalnie funkcjonować.
— A musi? To znaczy, już, natychmiast?
— Nie, nie natychmiast.
— To dobrze. Sądziłam, że mógłbyś postawić przed nim zadanie niemożliwe do wykonania. Jak wszyscy wiemy, na zadanie niemożliwe do wykonania potrzeba trochę więcej czasu.
Książę parsknął krótkim śmiechem.
— Przynajmniej miał okazję poznać jedną z najgorszych cech naszego społeczeństwa. Musimy zadbać o to, żeby zdobył pełną wiedzę o tragicznej historii mutagenów i zrozumiał źródła tej agresji. Żeby wiedział, jak głęboko zakorzeniły się tu strach i cierpienie, które są powodem poważnych niepokojów i, jak byście ujęli to wy, Betańczycy, złego zachowania.
— Nie sądzę, aby kiedykolwiek posiadł wrodzoną zdolność Milesa do poruszania się po tym polu minowym.
— Wydaje mi się, że on wolałby je przeorać — mruknął zgryźli wie książę i zawahał się. — Jego wygląd… Miles ogromnie się starał, by jego zachowanie, sposób ubierania się i poruszania odwracały uwagę od jego wyglądu. Żeby zamiast ciała ludzie dostrzegali jego osobowość. Jakby chciał dokonać wielkiej sztuki magicznej z użyciem własnego ciała, jeśli wolisz. Natomiast Mark… jakby się obnosił ze swoim wyglądem.
— Masz na myśli tę demonstracyjną ociężałość?
— To także… przyznaję, że niepokoi mnie taki przyrost wagi. Zwłaszcza że, jak wynika z raportu Eleny, nastąpił w bardzo krótkim czasie. Chyba powinniśmy go przebadać. To może być niebezpieczne dla zdrowia.
Księżna prychnęła.
— Ma dopiero dwadzieścia dwa lata. Jego zdrowiu na razie nic nie grozi. Przecież nie to cię niepokoi, kochany.
— Może rzeczywiście… nie tylko to.
— On cię wprawia w zakłopotanie. Mój przyjacielu wrażliwy na punkcie ciała barrayarskiego.
— Mhm. — Mark zauważył, że książę nie zaprzeczył.
— Jeden zero dla niego.
— Zechciałabyś to wyjaśnić?
— Zachowanie Marka to specyficzny język. Przede wszystkim język rozpaczy. Nie zawsze łatwo go zinterpretować. Ale ten wydaje się prosty.
— Nie dla mnie. Proszę, przeprowadź małą analizę.
— Ta sprawa ma trzy aspekty. Po pierwsze, aspekt czysto fizyczny. Przypuszczam, że nie czytałeś raportów medycznych tak uważnie jak ja.
— Czytałem streszczenie sporządzone przez CesBez.
— Ja czytałam surowe dane. Wszystkie. Kiedy Jacksończycy formowali ciało Marka do rozmiarów Milesa, nie zmodyfikowali genetycznie jego metabolizmu. Przyrządzili za to miksturę z hormonów i środków pobudzających o przedłużonym działaniu, którą wstrzykiwali mu co miesiąc, regulując jej skład według potrzeb. Tak było taniej i prościej, poza tym dawało większą kontrolę. Weźmy teraz Ivana jako przykład fenotypu, który mógłby być także formą genotypu Milesa, gdyby nie zatrucie soltoksinem. Natomiast Mark jest człowiekiem zredukowanym do wzrostu Milesa, ale z genetycznie zaprogramowaną wagą Ivana. Kiedy więc Komarrczycy przestali go leczyć, jego ciało znów zaczęło dążyć do wypełnienia programu genetycznego. Jeżeli spróbujesz kiedyś popatrzeć na niego en face, zauważysz, że to nie tylko tłuszcz. Jego kości i mięśnie są także mocniejsze w porównaniu z budową Milesa, a nawet jego własną sprzed dwóch lat. Kiedy w końcu osiągnie nową równowagę, prawdopodobnie będzie dość przysadzisty.
Czyli okrągły, pomyślał Mark, słuchając ze zgrozą. Uświadomił sobie, że za dużo zjadł na kolację. Bohatersko zdusił czknięcie.
— Jak mały czołg — podsunął książę, doskonale bawiąc się tą wizją.
— Być może. Wszystko zależy od dwóch pozostałych aspektów jego, hm, języka ciała.
— Czyli?
— Buntu i strachu. Jeśli chodzi o bunt… przez całe życie inni ludzie robili z jego ciałem, co chcieli. Zdecydowali o jego kształcie. Nareszcie to on ma prawo głosu. I strach. Przed Barrayarem, przed nami, ale przede wszystkim przed tym, że zostanie zdominowany przez Milesa, który potrafi dominować nawet nad kimś, kto nie jest jego młodszym bratem. Mark ma rację. To rzeczywiście było dobrodziejstwo. Służba i straż przyboczna bez kłopotu rozpoznają go jako lorda Marka. Sztuczka ze zmianą wagi stanowiła na wpół świadomy, na wpół przekorny popis błyskotliwości, co… przypomina mi kogoś, kogo oboje dobrze znamy.
— Ale kiedy to się skończy? — Mark odgadł, że książę też wyobraził sobie jakiś bardzo okrągły kształt.
— Metabolizm sam o tym zdecyduje. Może iść do lekarza i ustawić własną wagę na poziomie, jaki mu odpowiada. Zapewne wybierze średnią budowę ciała, kiedy już przestanie się buntować i bać.
Książę prychnął.
— Znam barrayarskie paranoje. Nigdy nie można się czuć w pełni bezpiecznym. Co poczniemy, jeśli wciąż będzie mu się wydawało, że ciągle jest za szczupły?
— Wówczas kupimy mu lotopaletę i kilku muskularnych służących. A może… pomożemy mu pokonać strach?
— Jeżeli Miles nie żyje… — zaczął książę.
— Jeżeli nie odzyskamy i nie reanimujemy Milesa — poprawiła ostrym tonem.
— Wtedy po Milesie zostanie nam tylko Mark.
— Nie! — Poderwała się z szelestem sukni i zaczęła spacerować. Boże, nie pozwól, żeby tutaj zabłądziła! — Tu właśnie popełniasz błąd, Aralu. Mark zostaje nam jako Mark.
Książę zawahał się.
— W porządku. Masz rację. Ale jeżeli rzeczywiście pozostał nam tylko Mark — czy mamy następnego księcia Vorkosigana?
— A możesz go uznać za swego syna, nawet jeśli nie jest następnym księciem Vorkosiganem?
Książę milczał. Księżna zniżyła głos.
— Czyżbym usłyszała echo głosu twojego ojca? Czy to on wygląda zza twoich oczu?
— Niemożliwe… żeby go tam nie było. — On także mówił ciszej, niespokojnie, lecz nie było słychać przepraszającego tonu. — W pewnym stopniu, mimo wszystko.
— Tak… rozumiem. Przepraszam. — Usiadła, ku niewypowiedzianej uldze Marka. — Choć wcale nie tak trudno zdobyć tytuł księcia Barrayaru. Spójrz na tych oryginałów zasiadających w radzie. Albo tych, którzy w ogóle się tam nie pokazują. Ile to czasu minęło, odkąd książę Vortienne ostatnio głosował?
— Jego syn jest już w odpowiednim wieku, by przejąć stanowisko ojca — rzekł książę. — Ku naszej ogromnej uldze. Ostatnim razem, gdy musieliśmy podjąć jednogłośną decyzję, oficer porządkowy Izby musiał go siłą wyciągać z rezydencji, gdzie odbywało się… cóż, muszę przyznać, że w bardzo oryginalny sposób wykorzystuje swoją osobistą ochronę.
— Która, jak przypuszczam, musi się wykazać oryginalnymi kwalifikacjami. — W głosie księżnej Cordelii zabrzmiała nutka rozbawienia.
— Od kogo się o tym dowiedziałaś?
— Od Alys Vorpatril.
— Nie zamierzam nawet pytać… skąd ona o tym wie.
— I słusznie. Ale chodzi mi o to, że Mark naprawdę musiałby się bardzo starać, żeby zostać najgorszym księciem w Radzie. Wcale nie są taką elitą, jaką udają.
— Vortienne to akurat okropny przykład. Rada funkcjonuje dzięki wyjątkowemu oddaniu wielu książąt. To absorbujące zajęcie. Jednak książęta to tylko połowa bitwy. Trudniejsza przeprawa czeka nas z samym okręgiem. Czy ludzie go zaakceptują? Niezrównoważonego klona zdeformowanego oryginału?
— Milesa też w końcu zaakceptowali. I chyba z czasem stali się z niego bardzo dumni. Ale to zasługa samego Milesa. Wprost emanuje szczerością i lojalnością. Ludzie nie mają innego wyjścia, muszą odwzajemnić się tym samym.
— A czym emanuje Mark? — zadumał się książę. — Przypomina mi człowiekaczarną dziurę. Pochłania światło, nie oddając nic w zamian.
— Daj mu trochę czasu. Wciąż się ciebie boi. Może to jeszcze poczucie winy — przez wiele lat szkolono go, by cię zabił.
Mark, oddychając jak najciszej przez usta, skulił się jeszcze bardziej. Czy ta kobieta potrafi prześwietlać ludzi na wylot? Taki sojusznik może człowieka sparaliżować. Jeśli ona w ogóle jest jego sojusznikiem.
— Ivan — powiedział wolno książę — z pewnością bez kłopotu zdobyłby popularność w Okręgu. Mimo że, moim zdaniem, nie jest najlepszym kandydatem, chyba potrafi podjąć wyzwanie i zdobędzie tytuł księcia. Nie będzie ani najgorszy, ani najlepszy, lecz przynajmniej przeciętny.
— Właśnie tak prześlizgiwał się przez szkołę, Cesarską Akademię Wojskową i kolejne stopnie kariery. Nierzucający się w oczy i doskonale przeciętny — powiedziała księżna.
— Żal na to patrzeć. Przecież stać go na wiele więcej.
— Ponieważ znajduje się tak blisko władzy, nie odważy się błyszczeć. Mógłby przyciągnąć uwagę potencjalnych konspiratorów, tak jak snop światła przyciąga owady. Różne frakcje miałyby ochotę uczynić z niego swoją marionetkę, przyznaję, że dość przystojną. Tylko gra nierozgarniętego młodziana. W rzeczywistości może być bardziej rozgarnięty od nas.
— Niezwykle optymistyczna teoria, ale jeśli Ivan istotnie jest tak wyrachowany, to dlaczego nie zdradził się z tym od dnia, w którym zaczął chodzić? — zapytał ze smutkiem w głosie książę. — Nie przypominam sobie przebiegłego, makiawelicznego pięciolatka, droga pani kapitan.
— Nie upieram się przy swojej interpretacji — odparła spokojnie księżna. — Chodzi o to, że gdyby Mark postanowił wybrać życie, powiedzmy, na Kolonii Beta, Barrayar znalazłby sposób, aby jakoś poradzić sobie bez niego. Nawet okręg prawdopodobnie by przetrwał. A Mark nie byłby ani trochę mniej naszym synem.
— Ale chciałem zostawić po sobie o wiele więcej… Wciąż wracasz do tego pomysłu z Kolonią Beta.
— Owszem. Jesteś ciekaw dlaczego?
— Nie. — Jego głos nagle przycichł. — Ale jeżeli go zabierzesz na Kolonię Beta, nigdy go nie poznam.
Księżna milczała, lecz po chwili odparła stanowczo:
— Ten argument wywarłby na mnie większe wrażenie, gdybyś choć jednym gestem dał do zrozumienia, że w ogóle chcesz go poznać. Unikasz Marka niemal równie starannie, jak on stara się nie wchodzić ci w drogę.
— Nie mogę porzucić spraw państwowych z powodu kłopotów rodzinnych — odrzekł sztywno książę. — Nawet gdybym miał na to ochotę.
— O ile sobie przypominam, zrobiłeś to dla Milesa. Przypomnij sobie, ile czasu spędziłeś z nim w Vorkosigan Surleau… kradłeś czas jak złodziej, żeby mu go ofiarować, godzinę, ranek, dzień, ile udało się uszczknąć, a tymczasem przeprowadziłeś kraj jako regent przez sześć poważnych kryzysów politycznych i militarnych, ani na chwilę nie wypuszczając steru władzy z rąk. Nie możesz odmawiać Markowi tego, co dałeś Milesowi, a później odwracać się do niego plecami i oskarżać go, że nie umie grać Milesa.
— Och, Cordelio — westchnął książę. — Wtedy byłem młodszy. Nie jestem już tym samym dobrym tatą, jakiego Miles miał dwadzieścia lat temu. Tamtego człowieka już nie ma, wypalił się.
— Wcale cię nie proszę, żebyś był takim dobrym tatą jak wtedy; co za niedorzeczność. Mark nie jest dzieckiem. Proszę cię tylko, abyś był ojcem, którym jesteś teraz.
— Droga pani kapitan… — Znużony głos księcia wyraźnie przycichł.
Po chwili ciszy księżna powiedziała znacząco:
— Miałbyś więcej czasu i energii, gdybyś odszedł na emeryturę. Zostawił wreszcie premierostwo.
— Teraz? Cordelio, tylko pomyśl! Nie odważę się stracić kontroli w takim momencie. Illyan i CesBez podlegają mi nadal jako premierowi. Gdybym się wycofał, zostając zwykłym księciem, wypadłbym z kręgu dowodzenia. Stracę możliwość kierowania poszukiwaniami.
— Nonsens. Miles jest oficerem CesBezu. Wszystko jedno, czy będzie synem premiera, czy nie, i tak będą go tropić. Jedną z niewielu dobrych cech CesBezu jest lojalność wobec własnych ludzi.
— Podczas poszukiwań pewnych granic rozsądku nie przekroczą. Tylko jako premier będę mógł ich do tego zmusić.
— Nie sądzę. Moim zdaniem Simon Illyan dwoiłby się i troił, nawet gdybyś umarł, kochany.
Kiedy książę odezwał się ponownie, w jego głosie nareszcie zabrzmiało śmiertelne zmęczenie.
— Byłem gotów ustąpić trzy lata temu i oddać władzę Quintillanowi.
— Tak. Nie mogłam się doczekać.
— Gdyby tylko nie zginął tak głupio w wypadku lotniaka. Co za bezsensowna tragedia. To nawet nie był zamach!
Księżna zaśmiała się ponuro.
— Według norm barrayarskich rzeczywiście zupełnie niepotrzebna śmierć. Ale mówię serio. Czas się wycofać.
— Najwyższy czas — zgodził się książę.
— Oddaj władzę.
— Kiedy tylko stanie się bezpiecznie.
Zamilkła.
— Kochany, podobnie jak Mark nigdy nie będziesz pewien, czy jesteś już gotów. Mimo to oddaj władzę.
Mark siedział skulony, czując paraliżujące mrowienie w jednej nodze. Czuł się zupełnie przeorany, wywrócony na lewą stronę. Księżna zmasakrowała go bardziej fachowo niż tamci trzej w bocznej uliczce. Niewątpliwie przystąpiła do dzieła naukowo.
Książę parsknął krótkim śmiechem. Tym razem jednak nie odpowiedział. Ku uldze Marka oboje wstali i razem opuścili bibliotekę. Gdy tylko zamknęły się za nimi drzwi, zsunął się z fotela na podłogę, poruszając zdrętwiałymi kończynami i usiłując pobudzić w nich krążenie. Drżał na całym ciele. Gardło miał zupełnie za pchane. Wreszcie mógł odkaszlnąć i zrobił to, odzyskując w końcu oddech. Nie wiedział, czy ma się śmiać, czy płakać — miał ochotę na jedno i drugie. Rzęził tylko, obserwując, jak jego brzuch unosi się i opada. Czuł się potwornie gruby. I szalony. Miał wrażenie, że skóra stała się przezroczysta i każdy może dokładnie obejrzeć jego narządy wewnętrzne.
Kiedy po ataku kaszlu odzyskał nareszcie normalny oddech, zdał sobie sprawę, że nie czuje strachu. W każdym razie nie przed księciem ani księżną. Ich wizerunki — publiczny i prywatny — okazały się… nieoczekiwanie zgodne. Wszystko wskazywało na to, że może im zaufać — nie do tego stopnia, by wierzyć, że go nie skrzywdzą — ale na tyle, by mieć pewność, że naprawdę są tacy, na jakich wyglądają. Z początku nie potrafił znaleźć odpowiedniego słowa na określenie owej jedności. Po chwili olśniło go. Aha. A więc tak wygląda uczciwość. Nie wiedziałem.
ROZDZIAŁ PIĘTNASTY
Księżna dotrzymała obietnicy (lub groźby), że pozwoli Markowi zwiedzać miasto w towarzystwie Eleny. W ciągu kilku następnych tygodni odbyli wiele wycieczek o profilu historyczno — kulturalnym do Vorbarr Sultany i sąsiednich okręgów, a także zwiedzili Rezydencję Cesarską. Ku uldze Marka, tego dnia Gregora nie było w domu. Musieli odwiedzić wszystkie muzea w mieście. Elena, stosując się zapewne do poleceń, zaciągnęła go także do chyba ponad dwudziestu college’ów, akademii i szkół technicznych. Mark nabrał nieco otuchy, kiedy się przekonał, że nie każda instytucja na tej planecie kształci oficerów wojskowych; największą i najbardziej zatłoczoną szkołą w stolicy wydawał się chyba Instytut Rolnictwa i Inżynierii Okręgu Vorbarra.
Elena wobec Marka pozostawała oficjalnym i bezosobowym totumfackim. Z nieruchomej maski rzadko można było wyczytać uczucia, jakie wzbudzała w niej ojczyzna po dziesięcioletniej nieobecności w kraju. Jedynie od czasu do czasu wydawała okrzyk zdumienia na widok jakiejś nieoczekiwanej zmiany: nowo wzniesionych budynków, wyburzonych starych fragmentów zabudowy, zmienionych ulic. Mark podejrzewał, że szalone tempo zwiedzania jest podyktowane niechęcią Eleny do rozmowy z nim; zamiast milczeć, wygłaszała wykłady. Mark zaczynał żałować, że bardziej nie przypochlebiał się Ivanowi. Może kuzyn pomógłby mu się wymknąć z domu i obejrzeliby dla odmiany kilka pubów.
Odmiana nastąpiła pewnego wieczoru, gdy książę nieoczekiwanie wrócił do Domu Vorkosiganów i oznajmił, że wszyscy pojadą do Vorkosigan Surleau. W ciągu godziny Mark został zapakowany razem ze swoimi rzeczami do lotniaka, a towarzyszyli mu Elena, książę Vorkosigan i Pym, jego strażnik przyboczny. Polecieli na południe, kierując się w stronę letniej rezydencji Vorkosiganów. Księżna z nimi nie poleciała. Rozmowa w drodze brzmiała sztucznie i często przerywało ją milczenie, tylko czasem książę wymieniał z Pymem jakieś lakoniczne uwagi. Wreszcie z ciemności wyłoniło się pasmo Gór Dendarii — czarna plama na tle cieni chmur i gwiazd. Okrążyli połyskujące czernią jezioro i wylądowali na zboczu wzgórza, przed domem z kamienia. Krzątająca się w środku służba oświetliła na ich powitanie cały budynek. Straż CesBezu towarzysząca dyskretnie premierowi wysiadła z drugiego lotniaka, który podążał ich śladem.
Zbliżała się północ, więc książę tylko pobieżnie oprowadził Marka po domu, przydzielając mu na końcu gościnną sypialnię na drugim piętrze, skąd rozpościerał się widok na jezioro. Mark, nareszcie sam, oparł się o parapet i zatopił spojrzenie w mroku. Od czarnej powierzchni wody odbijały się światła wioski leżącej nad jeziorem oraz kilku samotnych posiadłości położonych na drugim brzegu. Po co mnie tu przywiozłeś? — pytał księcia w myślach. Vorkosigan Surleau było najbardziej prywatną rezydencją Vorkosiganów, pilnie strzeżonym sercem świata księcia, który darzył to miejsce szczególnym uczuciem. Czyżbym pomyślnie przeszedł jakiś test, że zostałem tu wpuszczony? A może Vorkosigan Surleau ma być testem? Nie rozwiązawszy tej zagadki, poszedł do łóżka i zasnął.
Obudziły go promienie światła wpadające przez okno, którego wieczorem nie zasłonił okiennicami. Jakiś służący zdążył wypełnić szafę w pokoju mniej oficjalną garderobą. Mark znalazł w korytarzu łazienkę, umył się, ubrał i ostrożnie ruszył na poszukiwanie śladów życia. Gospodyni w kuchni poinformowała go, że znajdzie księcia poza domem, lecz niestety nie zaproponowała mu śniadania.
Szedł wybrukowaną kamiennymi płytami alejką w stronę gaju zadbanych drzew przytransportowanych tu z Ziemi. Ich soczyście zielone liście pokryły się już rdzawymi plamkami rozpoczynającej się jesieni. Wielkie drzewa, bardzo stare. Książę i Elena przebywali niedaleko gaju, w ogrodzonym murem ogrodzie, który pełnił teraz funkcję cmentarza rodzinnego Vorkosiganów. W kamiennej rezydencji mieściły się niegdyś koszary straży, która strzegła zrujnowanego dziś zamku nad brzegiem jeziora; strażnicy znaleźli swoje miejsce spoczynku na zamkowym cmentarzu.
Mark uniósł w zdumieniu brwi. Książę miał na sobie mieniący się wielobarwnie najbardziej oficjalny mundur wojskowy — niebiesko — czerwony cesarski strój galowy. Elena ubrana była w nieco mniej zdobny, ale mimo to elegancki dendariański uniform z szarego aksamitu, ze srebrnymi guzikami i białą lamówką. Kucała przy płytkim stojącym na trójnogu palenisku z brązu. Migały w nim drobne, jasnopomarańczowe płomyki, w złotej porannej mgiełce rozwiewały się smużki dymu. Mark zorientował się, że palą ofiarę za zmarłego. Przystanął niepewnie przed żelazną bramą w kamiennym murku. Dla kogo ta ofiara? Nikt go tu nie zaprosił.
Elena wstała; rozmawiała z księciem, a tymczasem ofiara, cokolwiek to było, spaliła się na popiół. Po chwili Elena złożyła płócienną serwetkę, zdjęła palenisko z trójnogu i rozsypała szare i białe płatki nad grobem. Wytarła tacę z brązu, po czym schowała ją razem z trójnogiem do haftowanej brązowosrebrnej torby. Książę spojrzał w stronę jeziora, dostrzegł stojącego przy bramie Marka i skinął mu głową; nie było to wprawdzie czytelne zaproszenie, ale na pewno nie odprawa.
Zamieniwszy jeszcze słowo z księciem, Elena wyszła z ogrodu. Książę zasalutował. Mijając Marka, zaszczyciła go krótkim skinieniem głowy. Minę miała poważną, lecz Markowi wydawało się, że jej twarz nie przypomina już nieruchomej maski, którą obnosiła od przyjazdu na Barrayar. Teraz książę dał Markowi wyraźny znak, by wszedł na cmentarz. Czując się trochę niezręcznie, zaintrygowany Mark wsunął się przez bramę, pokonał żwirową alejkę i stanął obok księcia.
— Co… się dzieje? — zapytał w końcu. Zabrzmiało to trochę nonszalancko, ale książę najwyraźniej nie odczytał tego niewłaściwie.
Książę Vorkosigan wskazał grób u ich stóp: „Sierżant Constantine Bothari”, daty i napis „Fidelis”.
— Odkryłem, że Elena nigdy nie spaliła ofiary dla swojego ojca. Przez osiemnaście lat należał do mojej straży przybocznej, a wcześniej służył pod moją komendą w siłach kosmicznych.
— Ochrona Milesa. Wiedziałem. Ale zginął, zanim jeszcze Galen zaczął mnie szkolić. Nie poświęcił mu zbyt dużo czasu.
— A powinien. Sierżant Bothari był bardzo ważną osobą dla Milesa. I dla nas wszystkich. Bothari był… trudnym człowiekiem. Nie sądzę, by Elena kiedykolwiek się z tym pogodziła. Potrzebuje takiej akceptacji, jeśli chce sama ze sobą dojść do ładu.
— Trudny? Podobno był przestępcą.
— To określenie wydaje mi się… — Książę zawahał się. Mark spodziewał się, że powie „niesprawiedliwe” albo „nieprawdziwe”, ale usłyszał: — …niepełne.
Książę zaczął oprowadzać Marka po cmentarzu. Krewni, wierni słudzy domu… kim był major Amor Klyeuvi? Markowi przypomniały się wszystkie odwiedzone muzea. Historia rodziny Vorkosiganów od czasów Izolacji stanowiła historię Barrayaru w miniaturze. Książę wskazywał mogiły swego ojca, matki, brata, siostry i swoich dziadków Vorkosiganów. Prawdopodobnie wszyscy, którzy umarli wcześniej, zostali pogrzebani w dawnej stolicy okręgu, Vorkosigan Voshnoi, i wraz z miastem zostali stopieni przez najeźdźców z Cetagandy.
— Pragnę tu zostać pochowany — rzekł książę, spoglądając na gładką taflę jeziora i wzgórza w oddali. Poranna mgła już się rozwiała i zaczęło przeświecać słońce. — Nie wśród tego tłumu na Cmentarzu Cesarskim w Vorbarr Sułtanie. Chcieli złożyć tam mojego biednego ojca. Musiałem się z nimi kłócić, chociaż jego ostatnia wola nie pozostawiała żadnych wątpliwości. — Wskazał kamień z napisem „Generał Książę Piotr Pierre Vorkosigan” i datami. Widocznie książę wygrał w sporze. Postawił na swoim, jak to książęta.
— Spędziłem tu najszczęśliwszy czas swojego życia, całe dzieciństwo. Potem odbył się tu mój ślub i tu spędziłem miesiąc miodowy. — Twarz rozjaśnił mu przelotny uśmiech. — Tu został poczęty Miles. W pewnym sensie także i ty. Spójrz wokół siebie. Stąd właśnie pochodzisz. Po śniadaniu przebiorę się i pokażę ci znacznie więcej.
— Ach, to znaczy, że nikt jeszcze nie jadł.
— Przed spaleniem ofiary należy pościć. Podejrzewam, że właśnie z tego powodu uroczystości odbywały się często o świcie. — Książę znów lekko się uśmiechnął.
Nie było chyba innej okazji, dla której książę zabrał paradny mundur, a Elena swój szary dendariański uniform. Spakowali te stroje specjalnie w tym celu. Mark zerknął w swoje własne ciemne i zdeformowane odbicie w wyglansowanych butach księcia. Wypukła powierzchnia rozszerzała jego twarz do groteskowych rozmiarów. Tak będzie kiedyś wyglądać?
— Dlatego tutaj wszyscy przyjechaliśmy? Żeby Elena mogła dopełnić ceremonii.
— Między innymi.
Zabrzmiało groźnie. Mark poszedł za księciem z powrotem do wielkiego domu, czując nieokreślony niepokój.
Śniadanie podano na słonecznym patiu przylegającym do domu, uczyniono je przytulniejszym, obsadzając kwitnącymi krzewami i pozostawiając wolne miejsce, z którego rozciągał się widok na jezioro. Książę tym razem pojawił się w starych czarnych spodniach i luźnej tunice w wiejskim stylu, ściągniętej pasem. Elena nie przyszła.
— Chciała zrobić sobie dłuższy spacer — wyjaśnił krótko książę. — My też się przejdziemy.
Mark roztropnie odłożył do koszyczka trzecią słodką bułeczkę.
Niedługo potem cieszył się w duchu ze swego umiaru, ponieważ książę poprowadził go na wzgórze. Wspięli się na szczyt, gdzie przystanęli, by odpocząć. Panorama jeziora wijącego się pomiędzy wzgórzami była warta chwili oddechu. Po drugiej stronie dolinka spłaszczała się, tuląc jak matka dziecko stare kamienne budynki stajni i pastwiska porośnięte trawą z Ziemi. Po pastwisku spacerowało leniwie kilka koni, które widocznie nie miały w tej chwili żadnego zajęcia. Książę poprowadził Marka do ogrodzenia i oparł się o nie. Wyglądał na zamyślonego.
— Tamten duży deresz należy do Milesa. Od kilku lat nie ma zbyt wiele do roboty. Miles nie zawsze znajdował czas na przejażdżkę, nawet gdy przebywał w domu. Koń zwykle przybiegał na wołanie Milesa. Naprawdę zdumiewający był widok tego wielkie go, leniwego zwierzęcia w biegu. — Książę zamilkł. — Mógłbyś spróbować.
— Czego? Mam zawołać konia?
— Ciekaw jestem, jak się zachowa. Może koń wyczuje różnicę. Dla mnie twój głos jest… bardzo podobny do głosu Milesa.
— Zostałem wyćwiczony.
— Ma na imię, hm, Ninny. — Widząc pytający wzrok Marka, dodał: — To takie pieszczotliwe zdrobnienie.
Naprawdę nazywacie go Gruby Ninny. Wyrzuciłeś pierwszą część. Ha.
— Co więc mam zrobić? Stanąć tu i krzyknąć: „Chodź, Ninny, Ninny”? — Już się czuł co najmniej głupio.
— Trzy razy.
— Słucham?
— Miles zawsze powtarzał jego imię trzy razy.
Koń stał po drugiej stronie pastwiska i przyglądał się im, nastawiwszy uszu. Mark głęboko nabrał powietrza i z najlepszym barrayarskim akcentem, na jaki go było stać, zawołał:
— Chodź, Ninny, Ninny, Ninny. Chodź, Ninny, Ninny, Ninny!
Koń parsknął i kłusem zbliżył się do ogrodzenia. Nie był to właściwie bieg, choć kilka razy zwierzę wyrzuciło wysoko kopyta, podskakując. Zbliżyło się i sapnęło, obryzgując Marka i księcia kroplami wilgoci. Ninny wsparł się całym ciałem o ogrodzenie, które zatrzeszczało i przechyliło się niebezpiecznie. Z bliska koń wydawał się ogromny. Wysunął łeb nad ogrodzeniem. Mark cofnął się pospiesznie.
— Witaj, stary. — Książę poklepał konia po karku. — Miles zawsze daje mu cukier — poinformował Marka przez ramię.
— Nic dziwnego, że pędzi do niego w podskokach! — odparł z oburzeniem Mark. A on sądził, że to kolejny objaw powszechnej przypadłości pod tytułem „kocham Naismitha”.
— Owszem, ale kiedy Cordelia i ja dajemy mu cukier, wtedy nie podbiega. Zbliża się bez pośpiechu.
Mark mógłby przysiąc, że koń patrzy na niego zupełnie skonsternowany. Jeszcze jedna zawiedziona dusza, którą rozczarował tym, że nie okazał się Milesem. Pozostałe dwa konie, jak gdyby w braterskiej rywalizacji, również zbliżyły się do ogrodzenia. Trzy potężne ciała tłoczyły się i potrącały w nerwowym oczekiwaniu. Zalękniony Mark spytał żałosnym tonem:
— Wziął pan jakiś cukier?
— Owszem — odparł książę. Z kieszeni wydobył kilka białych kostek i podał Markowi. Ten ostrożnie położył dwie na otwartej dłoni i wyciągnął rękę najdalej, jak mógł. Ninny wydał z siebie pisk, położył uszy po sobie, zakołysał się na boki, odtrącając rywali, a potem delikatnie zgarnął cukier szerokimi, sprężystymi wargami, pozostawiając na dłoni Marka trawiastozielony ślad śliny. Mark wytarł część kleistej substancji o ogrodzenie, przez chwilę pomyślał o nogawce spodni, lecz w końcu otarł rękę do czysta o błyszczący kark koński. Wyczuł ukrytą pod sierścią wypukłą bliznę. Ninny ponownie zarzucił łbem w jego stronę, więc Mark odsunął się poza zasięg jego pyska. Książę przywrócił spokój wśród koni, rozdzielając wśród nich krzyki i klapsy — zupełnie jak w barrayarskiej polityce, pomyślał z lekceważeniem Mark — i zadbał, by obaj maruderzy też otrzymali swoją porcję cukru. Później bez skrępowania otarł dłonie w spodnie.
— Chciałbyś się na nim przejechać? — zaproponował książę. — Tylko że ostatnio nie miał za dużo treningu i pewnie sporo zapomniał.
— Nie, dziękuję — wykrztusił Mark. — Może innym razem.
— Ach, tak.
Szli wzdłuż ogrodzenia, a Ninny towarzyszył im po drugiej stronie, dopóki jego nadziei nie powstrzymał narożnik padoku. Gdy odchodzili, zarżał cicho i okropnie smutno. Mark zgarbił się, jakby ktoś go uderzył. Książę uśmiechnął się, lecz czując, że próba wypadła okropnie, natychmiast spoważniał. Obejrzał się przez ramię.
— Staruszek ma już ponad dwadzieścia lat. Jak na konia, to bardzo dużo. Zaczynam się z nim identyfikować.
Szli w stronę lasu.
— Tamtędy biegnie szlak, którym zawsze jeździliśmy… zatacza koło aż do miejsca, z którego widać dom z drugiej strony. Często organizowaliśmy tam piknik. Chciałbyś zobaczyć?
Spacer. Mark nie miał zbyt wielkiej ochoty na spacer, ale wcześniej już odmówił księciu, gdy ten wykonał przyjazny gest, proponując przejażdżkę konną. Nie śmiał odmówić mu jeszcze raz… książę mógłby to uznać za oznakę nieuprzejmości i arogancji.
— Dobrze.
W pobliżu nie dostrzegł nikogo ze straży przybocznej ani żadnego ochroniarza z CesBezu. Książę bardzo się starał, aby nikt im nie przeszkadzał. Mark skulił się w duchu na myśl o zbliżającej się nieuchronnie rozmowie osobistej.
Gdy dotarli na skraj lasu, pod ich stopami zaszeleściły pierwsze opadłe liście, wydzielające organiczną, lecz miłą woń. Jednak hałas ich kroków nie mógł wypełnić ciszy. Książę, mimo udawanej „wiejskiej” swobody, był sztywny i spięty, wytrącony z równowagi. Zniecierpliwiony jego zachowaniem Mark wyrzucił z siebie:
— Księżna zmusiła pana do tego. Prawda?
— Niezupełnie — rzekł książę — …tak.
Mieszana i zapewne szczera odpowiedź.
— Czy przebaczy pan kiedykolwiek Bharaputranom, że strzelili do niewłaściwego admirała Nasimitha?
— Zapewne nie. — W łagodnym tonie księcia nie było cienia wrogości.
— Czy gdyby to odwrócić — gdyby tamten Bharaputranin wycelował w niskiego człowieka z lewej — czy teraz CesBez szukałby kriokomory ze mną? — A Miles, czy w ogóle wyrzuciłby z komory Phillipi, aby włożyć mnie na jej miejsce?
— Ze względu na to, że Miles byłby wówczas przedstawicielem CesBezu obecnym na miejscu, sądzę, że odpowiedź brzmi: tak — rzekł półgłosem książę. — Ponieważ nie znałem cię wcześniej, moje zainteresowanie miałoby zapewne charakter… trochę akademicki. Ale naciski twojej matki z pewnością byłyby równie silne — dodał w zamyśleniu.
— Bądźmy ze sobą absolutnie szczerzy — powiedział z goryczą Mark.
— Na innej podstawie nie zbudujemy niczego trwałego — odparł cierpko książę. Mark zaczerwienił się i odchrząknął, co miało oznaczać zgodę.
Szlak konny ciągnął się wzdłuż strumienia, potem przecinał wzniesienie i prowadził czymś w rodzaju wypłukanego przez wodę wąwozu, którego dno pokrywały luźne i śliskie kamienie. Na szczęście przez pewien czas droga biegła niemal płasko, od czasu do czasu zahaczając o las. W wielu miejscach Mark widział specjalnie zbudowane z drewnianych kłód i krzewów przeszkody dla koni; szlak ciągnął się obok nich i nad nimi. Skąd wiedział, że Miles wybrałby drogę górą? Musiał przyznać, że w lesie było coś odwiecznie kojącego. Cień i blask słońca na zmianę, wysokie drzewa pochodzące z Ziemi i miejscowe lub przywiezione z daleka krzewy dawały złudzenie wiecznego odosobnienia. Gdyby nie wiedziało się nic o terraformowaniu, można by sobie wyobrazić, że cała planeta jest taką bezludną głuszą. Skręcili w szerszą drogę, którą mogli iść obok siebie.
Książę zwilżył wargi.
— Co do kriokomory…
Mark uniósł czujnie głowę jak koń, który zwietrzył cukier. Ludzie z CesBezu nie rozmawiali z nim, książę też z nim nie rozmawiał; bliski szaleństwa z powodu tej izolacji informacyjnej, w końcu załamał się i zaczął dręczyć księżnę, choć robił to z ciężkim sercem. Ale nawet ona mogła mu tylko udzielać odpowiedzi negatywnych. CesBez wiedział, że w czterystu miejscach na pewno nie ma kriokomory. To na początek. Czterysta sprawdzonych, do przeszukania reszta wszechświata… niemożliwe, niewykonalne, daremne…
— CesBez ją odnalazł. — Książę otarł twarz.
— Co?! — Mark gwałtownie przystanął. — Odzyskali ją? Niech mnie… A więc już po wszystkim! Kiedy… dlaczego pan nic… — Słowa uwięzły mu w gardle, bo zrozumiał, że książę musiał mieć powody, by nic mu nie powiedzieć o znalezisku. I nie był pewien, czy chce o tym usłyszeć. Książę miał ponurą minę.
— Była pusta.
— Och. — Co za głupia odżywka. Och. Mark poczuł się niewiarygodnie głupio. — Jak… nie rozumiem. — Wyobrażał sobie wiele wersji, ale takiej nie przewidział. Pusta? — Gdzie?
— Agent CesBezu znalazł ją w spisie towarów firmy medycznej w Hegen Hub. Czystą i zregenerowaną.
— Są pewni, że to ta?
— Jeśli komandor Quinn i Dendarianie podali nam prawidłowe dane identyfikacyjne, to ta. Agent, jeden z naszych bystrzej szych ludzi, po prostu dyskretnie ją kupił. Teraz jest w drodze na pokładzie statku kurierskiego lecącego do kwatery CesBezu na Komarze, gdzie przeprowadzą dokładną analizę śladów. Choć zapewne nie ma zbyt wiele materiału do analizy.
— Ale nareszcie jest jakiś trop! Firma medyczna musi mieć jakąś dokumentację. Na tej podstawie CesBez określi miejsce pochodzenia… — W zasadzie jaką?
— I tak, i nie. Według dokumentów ślad urywa się tuż przed tą firmą medyczną. Kriokomorę kupili od niezależnego przewoźnika, który prawdopodobnie handluje kradzionym mieniem.
— Z Obszaru Jacksona? To przecież ogranicza terytorium poszukiwań!
— Mhm. Należy pamiętać, że Hegen Hub to wielkie centrum. Możliwość, że kriokomora została przewieziona z Obszaru Jacksona do Cesarstwa Cetagandy, a potem w drugą stronę przez Hegen Hub, jest… niewielka, ale całkiem realna.
— Nie. A czas?
— Istotnie, wszystko musiałoby się odbyć bardzo szybko, ale to możliwe. Illyan wszystko obliczył. Ograniczenia czasowe zawężają obszar poszukiwań do… dziewięciu planet, siedemnastu stacji i wszystkich statków, które między nimi kursowały. — Książę się skrzywił. — Chyba wolałbym mieć do czynienia z cetagandańskim spiskiem. Gemmowie przynajmniej znaliby prawdziwą wartość ładunku komory. Do rozpaczy doprowadza mnie koszmarna wizja, że kriokomora wpadła w ręce jakiegoś jacksońskiego złodziejaszka, który po prostu wyrzucił jej zawartość, żeby odsprzedać samo urządzenie. Za ciało zapłacilibyśmy okup… kilkanaście razy przekraczający wartość kriokomory. Za zamrożonego Milesa, którego dałoby się reanimować — zapłacilibyśmy każdą cenę. Do szaleństwa doprowadza mnie myśl, że Miles leży gdzieś martwy — przez pomyłkę.
Mark przycisnął dłonie do pulsującego czoła. Szyja tak mu zesztywniała, że zdawało mu się, jakby miał tam kawał drewna.
— Nie… to szaleństwo. Spokojnie. Mamy obydwa końce, brakuje tylko środka. Musi istnieć jakieś połączenie. Norwood — Norwood był lojalny wobec admirała Naismitha. I inteligentny. Zdążyłem go poznać. Oczywiście nie miał zamiaru dać się zabić, ale nie wysłałby kriokomory w żadne niebezpieczne ani przypadkowe miejsce. — Czy rzeczywiście był tego pewien? Norwood przypuszczał, że będzie mógł odebrać komorę z miejsca przeznaczenia najpóźniej nazajutrz. Gdyby została dostarczona… gdziekolwiek… z jakąś zaszyfrowaną informacją w rodzaju „zatrzymać do chwili zgłoszenia się po odbiór”, a nikt się nie zgłosił… — Czy komora została zregenerowana przez firmę medyczną przed jej zakupem czy po nim?
— Przed.
— Wobec tego gdzieś po drodze znajduje się jakaś ukryta instytucja medyczna. Może kriocentrum. Może… może Miles został przeniesiony do czyjegoś stałego kriobanku i tam jest przechowywany. — Niezidentyfikowany i pozbawiony komory? Na Escobarze mógłby się zdarzyć podobny akt dobroczynności, ale w Obszarze Jacksona? Nadzieja co najmniej rozpaczliwa.
— Modlę się o to. Takie punkty da się policzyć, można to więc sprawdzić. CesBez bada ten trop. Tylko postępowanie z… zamrożonymi zmarłymi wymaga specjalistycznych umiejętności. Oczyścić pustą kriokomorę potrafią w każdym szpitalu pokładowym na byle statku. Albo w sekcji mechaników. Trudniej zlokalizować nieoznaczony grób. Albo w ogóle nie będzie grobu, tylko porzucone jak śmieci zwłoki… — Książę utkwił spojrzenie między drzewami.
Mark mógłby przysiąc, że książę nie widzi drzew, że widzi to sarno co on: zamrożone drobne ciało z wielką raną w piersi — nie trzeba by nawet ręcznego ciągnika, aby je podnieść — niedbale i bezmyślnie wepchnięte do przetwornika odpadków. Czy przez chwilę zastanowiliby się, kim był ten niski człowieczek? A może po prostu traktowali go jak obrzydliwy przedmiot? I w ogóle kim byli ci oni?
Jak długo myśli księcia krążyły wokół tej sprawy i jak książę mógł normalnie chodzić i rozmawiać?
— Od kiedy pan o tym wie?
— Raport nadszedł wczoraj wieczorem. Rozumiesz zatem… muszę znać twoją postawę. Chodzi mi o stosunki, w jakich pozostajesz z Barrayarem. — Znów ruszył szlakiem, po czym skręcił w boczną odnogę, która zwężała się i zaczynała stromo wznosić wśród wyższych drzew i gęściej rosnących krzewów.
Mark piął się z widocznym trudem.
— Nikt z własnej woli nie pozostawałby w żadnych stosunkach z Barrayarem, tylko uciekał od niego jak najdalej.
Książę uśmiechnął się i obejrzał przez ramię.
— Obawiam się, że za dużo rozmawiałeś z Cordelia.
— Tak, cóż, chyba tylko księżna ma ochotę ze mną rozmawiać. — Zrównał się z księciem, który zwolnił kroku.
Książę skrzywił się z bólem.
— To prawda. — Znów zaczął się wspinać kamienistym szlakiem. — Przykro mi. — Po kilku krokach dodał ze szczyptą czarnego humoru: — Ciekawe, czy mój ojciec przechodził podobne męki z powodu niebezpieczeństw, jakich zaznałem w życiu. Jeśli tak, to został doskonale pomszczony. — Mark ocenił, że więcej w tym jednak czerni niż humoru. — Ale teraz najważniejsze to wiedzieć…
Książę gwałtownie przystanął, po czym usiadł na skraju szlaku i oparł się plecami o drzewo.
— Dziwne — mruknął. Jego twarz, jeszcze przed chwilą zaróżowiona i pokryta kropelkami potu od wspinaczki i coraz cieplejszego poranka, nagle pobladła.
— Co takiego? — spytał ostrożnie Mark, dysząc. Wsparł dłonie o kolana i przyglądał się temu człowiekowi, który nagle zniżył się do jego poziomu. W twarzy księcia odmalowało się roztargnienie; wzrok miał nieobecny.
— Chyba… lepiej przez chwilę odpocznę.
— Zgoda. — Mark również usiadł na kamieniu obok. Książę nie od razu podjął przerwaną rozmowę. Mark poczuł w żołądku ściśnięcie niepokoju. Co się z nim dzieje? Coś na pewno jest nie tak. Niech to szlag… Niebo zrobiło się przejrzyście błękitne, w górze zaszumiał delikatny wietrzyk, strącając kilka złotych liści. Chłodny dreszcz, jaki przebiegł Markowi po plecach, nie miał nic wspólnego z pogodą.
— To nie pęknięty wrzód — rzekł książę bezosobowym, naukowym tonem. — Miałem już coś takiego i bolało inaczej. — Skrzyżował ręce na piersi. Jego oddech stał się przyspieszony i płytki, zamiast uspokajać się jak u Marka.
Dzieje się coś bardzo niedobrego. Mark uznał, że dzielny człowiek, który bardzo się stara nie okazać strachu, to jeden z najbardziej przerażających widoków. Dzielny, ale nie głupi; książę nie udawał, że nic się stało, i nie wracał pędem na szlak, aby to udowodnić.
— Nie wygląda pan dobrze.
— Nie czuję się dobrze.
— Co pan czuje?
— Ee… obawiam się, że ból w piersi — przyznał szczerze zakłopotany. — Tępy, ciągły ból. Bardzo… dziwne… wrażenie. Pojawił się między jednym krokiem a drugim.
— To nie może być niestrawność, prawda? — Podobna do tej, od której w żołądku Marka bulgotały teraz kwasy?
— Obawiam się, że nie.
— Może lepiej wezwie pan pomoc przez komunikator — podsunął nieśmiało Mark. On na pewno niewiele mógł zrobić, jeśli to rzeczywiście jakaś nagła niedyspozycja.
Książę zaśmiał się, suchym, chrypliwym głosem.
— Zostawiłem w domu.
— Co? Jest pan przecież premierem, nie może pan chodzić bez…
— Chciałem mieć pewność, że nikt nam nie przeszkodzi w rozmowie. Dla odmiany. Żeby połowa ministrów z Vorbarr Sultany nie niepokoiła mnie pytaniami, gdzie zostawili swoje listy zadań na konkretny dzień. Zwykle robiłem tak… dla Milesa. Czasem, kiedy atmosfera poważnie gęstniała. Wściekali się na mnie, wszyscy, ale w końcu… pogodzili się… z tym. — Z ostatnim słowem jego głos zabrzmiał dziwnie wysoko i lekko. Osunął się zupełnie na kamienie i zeschłe liście. — Nie… wcale nie jest lepiej. — Wyciągnął rękę, a Mark, ogarnięty śmiertelną paniką, pomógł mu usiąść z powrotem.
Paraliżująca toksyna… niewydolność serca… miałem zostać z tobą sam na sam… zaczekać dwadzieścia minut, kiedy będziesz umierać… Jak to się stało? Czarna magia? Może rzeczywiście został zaprogramowany i jakaś część jego wykonywała zadanie, o którym inna część nie miała pojęcia, jak u osób o rozszczepionej osobowości. Ja to zrobiłem? Boże. Niech to szlag.
Książę zdobył się na przeraźliwie blady uśmiech.
— Nie bój się tak, chłopcze — szepnął. — Po prostu idź do domu i sprowadź moich strażników. Jeszcze nie jest tak źle. Przyrzekam, że nigdzie się stąd nie ruszę. — Zachichotał ochryple.
Nie zwracałem uwagi na drogę, szedłem za tobą. Mógłby go zanieść…? Nie. Mark nie był technikiem medycznym, lecz podświadomie wiedział, że próba ruszania księcia z miejsca to kiepski pomysł. Chociaż przytył, i tak był znacznie lżejszy od księcia.
— Dobrze. — Przecież droga nie rozwidlała się aż tyle razy, by mógł zabłądzić. — Tylko proszę… — Tylko nie umieraj! Nie teraz!
Mark odwrócił się i pobiegł truchtem, potem skręcił i ruszył w dół ścieżką. W prawo czy w lewo? W lewo, szerokim szlakiem. Tylko którędy, u diabła, weszli na tę drogę? Przedzierali się przez jakiś gąszcz — krzewy rosły wzdłuż trasy, poprzecinane w kilku miejscach. Zobaczył jedną z przeszkód dla koni, które mijali. To tu? Wiele z nich wyglądało tak samo. Zgubię się w tym cholernym lesie i będę biegał w kółko przez… dwadzieścia minut, tymczasem jego mózg umrze, ciało stężeje i wszyscy pomyślą, że zrobiłem to celowo… Potknął się i odbił od drzewa, lecz po chwili odzyskał równowagę i odnalazł kierunek. Czuł się jak pies, który pobiegł po pomoc; kiedy dotrze na miejsce, będzie mógł tylko ujadać, skamleć i tarzać się na grzbiecie — nikt nie zrozumie… Przylgnął do drzewa, łapiąc oddech i rozglądając się dookoła. Czy mech porasta pień drzewa od północy, czy dzieje się tak tylko na Ziemi? Drzewa w większości pochodziły z Ziemi. W Obszarze Jacksona od południowej strony wszystko, w tym także budynki, pokrywał rodzaj oślizłych porostów, które trzeba było wydłubywać z rowków drzwi… ach, jest strumyk! Ale czy szli w górę, czy w dół nurtu? Głupi, głupi, głupi. Poczuł kolkę w boku. Skręcił w lewo i zaczął biec.
Alleluja! Przed sobą zobaczył wysoką kobiecą sylwetkę, idąc ścieżką. To Elena, która zmierzała do stodoły. Nie tylko był na właściwej drodze, ale jeszcze znalazł kogoś do pomocy. Próbował krzyknąć. Wyszedł mu zduszony skrzek, lecz Elena usłyszała; spojrzała przez ramię, dostrzegła go i zatrzymała się. Podszedł do niej, zataczając się.
— Co ci się stało? — Początkowy chłód i irytacja ustąpiły miejsca ciekawości i narastającemu zaniepokojeniu.
— Książę — wydyszał Mark — źle się poczuł… w lesie. Możesz sprowadzić… tam jego strażników?
Ściągnęła podejrzliwie brwi.
— Źle się poczuł? Jak to możliwe? Godzinę temu nic mu nie było.
— Naprawdę źle z nim. Proszę, pospiesz się!
— Coś ty zrobił… — zaczęła, lecz widząc jego autentyczną rozpacz, porzuciła nieufność. — W stajni jest komunikator, to najbliżej. Gdzie go zostawiłeś?
Mark gestem wskazał nieokreślone miejsce za sobą.
— Gdzieś… nie wiem, jak to nazywacie. Na ścieżce do waszego miejsca pikników. Mówi ci to coś? Ci cholerni strażnicy z CesBezu mają jakieś skanery? — Zniecierpliwiony jej brakiem pośpiechu przestępował z nogi na nogę. — Masz dłuższe nogi. Idź!
Wreszcie uwierzyła i pobiegła, rzucając mu spojrzenie, od którego ścierpła mu skóra.
To nie ja… Odwrócił się i powlókł z powrotem do miejsca, gdzie zostawił księcia. Zastanawiał się, czy nie powinien szukać ratunku dla siebie. Gdyby ukradł lotniaka i wrócił do stolicy, może któraś z ambasad galaktycznych udzieliłaby mu azylu politycznego? Ona myśli, że ja… wszyscy pomyślą, że ja… do diabła, nawet on sobie nie ufał, dlaczego Barrayarczycy mieliby mu ufać? Może powinien oszczędzić sobie fatygi i zabić się tu i teraz, w tym lesie. Ale nie miał broni, a choć teren był dość wyboisty, nie widział wysokich i stromych skał, z których mógłby się rzucić pewien, że na dole czeka go śmierć.
Z początku Mark pomyślał, że znów pomylił drogę. Książę nie mógł o własnych siłach wstać i odejść — nie ma mowy. I rzeczywiście, leżał na wznak obok zwalonej kłody. Oddychał z trudem, łapiąc powietrze małymi haustami, między którymi następowały długie przerwy. Ręce przyciskał do piersi jeszcze mocniej — widocznie ból się nasilił. Ale żył. Przynajmniej na razie.
— Hej, chłopcze — wysapał na powitanie.
— Elena zaraz sprowadzi pomoc — obiecał Mark, patrząc na niego z niepokojem. Uniósł głowę, nasłuchując. Ale jeszcze ich tu nie ma.
— To dobrze.
— Niech pan… nie próbuje mówić.
Słysząc to, książę usiłował parsknąć śmiechem, lecz ze względu na urywany oddech efekt zabrzmiał okropnie.
— Tylko… Cordelii udało się… mnie zamknąć.
Potem jednak zamilkł. Mark roztropnie pozwolił mu dokończyć, aby książę nie próbował zaczynać jeszcze raz.
Żyj, do diabła. Nie zostawiaj mnie tak.
Mark spojrzał w górę, słysząc znajomy świst. Problem transportu między drzewami Elena rozwiązała, biorąc motolot. Razem z nią przyleciał żołnierz CesBezu w zielonym mundurze. Elena szybko obniżyła motolot i cieńsze gałęzie drzew zaczęły trzaskać. Nie zwracała uwagi na siekące gałązki, które pozostawiały na jej twarzy czerwone pręgi. Żołnierz CesBezu zsiadł z motolotu, gdy ten wisiał jeszcze pół metra nad ziemią.
— Cofnij się — warknął do Marka. Przynajmniej miał ze sobą zestaw medyczny. — Co mu zrobiłeś?
Mark przezornie stanął przy boku Eleny.
— To lekarz?
— Nie, tylko sanitariusz. — Elenie też brakowało tchu.
Sanitariusz spojrzał na nią i zameldował:
— To serce, lecz nie wiem dokładnie, co się stało ani dlaczego. Lepiej nie sprowadzać tu lekarza pana premiera, ale umówić się z nim w Hassadarze. Niezwłocznie. Chyba będziemy potrzebowali specjalistycznych urządzeń.
— W porządku. — Elena zaczęła wydawać rozkazy przez komunikator.
Mark starał się im pomóc załadować księcia na motolot, tak by siedział między Eleną a sanitariuszem, ten jednak posłał mu groźne spojrzenie.
— Nie dotykaj go!
Mark sądził, że książę jest prawie nieprzytomny, ale on otworzył oczy i szepnął:
— Hej, chłopak jest w porządku, Jasi. — Sanitariusz nagle jakby oklapł. — W porządku, Marku.
Umiera, lecz mimo to myśli o przyszłości. Stara się mnie oczyścić z podejrzeń.
— Autolot będzie na nas czekał na najbliższej polanie. — Elena wskazała zbocze wzgórza. — Jeżeli chcesz się z nami zabrać, musisz tam zdążyć. — Motolot wzniósł się wolno i ostrożnie.
Mark posłuchał i zbiegł galopem ze wzgórza, wyczuwając przesuwający się nad drzewami cień, który znacznie go wyprzedził. Zaczął pędzić szybciej, łapiąc się pni drzew na zakrętach i gdy znalazł się na szerokiej drodze, dłonie miał zdarte do krwi, a sanitariusz, Elena i strażnik przyboczny Pym kończyli właśnie układać księcia Vorkosigana na tylnym siedzeniu czarnego błyszczącego autolotu. Mark wpadł do środka i usiadł obok Eleny na fotelu zwróconym do tyłu. Dach pojazdu zasunął się z sykiem. Za panelami w przednim przedziale zasiadł Pym i wkrótce pomknęli w górę. Sanitariusz kucał na podłodze obok pacjenta, podając mu tlen i aplikując hiporozpylaczem synerginę, aby uchronić go od szoku.
Mark dyszał głośniej niż książę, aż w pewnym momencie sanitariusz spojrzał na niego obawą — ale w przeciwieństwie do księcia Mark w końcu zapanował nad oddechem. Pocił się i drżał w środku. Ostatnim razem czuł się tak samo źle, gdy strzelali do niego ludzie Bharaputry. Czy autoloty naprawdę latają tak szybko? Miał nadzieję, że do wlotów silnika nie dostanie się nic większego niż owad.
Mimo zastrzyku synerginy oczy księcia zasnuwały się mgłą, jak gdyby przestawał cokolwiek widzieć. Chwycił plastikową maseczkę tlenową, odtrącając ręce próbującego go powstrzymać sanitariusza i dając Markowi znak, by się przybliżył. Bardzo chciał coś powiedzieć, lepiej więc było pozwolić mu na to, niż przeszkadzać i przyglądać się, jak cierpi. Mark osunął się na kolana tuż przy głowie księcia.
Książę wyszeptał w absolutnym zaufaniu:
— Całe… prawdziwe bogactwo… to biologia.
Sanitariusz posłał Markowi wściekłe spojrzenie, domagając się interpretacji; Mark mógł tylko bezradnie wzruszyć ramionami.
— Chyba traci przytomność.
Podczas karkołomnego lotu książę jeszcze tylko raz próbował się odezwać; zdarł maskę, by powiedzieć:
— Chcę splunąć.
Sanitariusz przytrzymał mu głowę, a książę dostał ataku paskudnego kaszlu i oczyścił drogi oddechowe, lecz tylko na pewien czas.
Ostatnie słowa Wielkiego Człowieka, pomyślał posępnie Mark. Długie i wspaniałe życie skurczyło się na koniec do krótkiego „Chcę splunąć”. Faktycznie biologia. Mark skulił się na podłodze, oplatając rękami kolana i bezwiednie ogryzając kostki palców.
Kiedy usiedli na lądowisku Szpitala Okręgowego Hassadaru, opadła ich prawdziwa armia personelu medycznego, która błyskawicznie zabrała księcia. Sanitariusz i strażnik Pym zostali odesłani, a Marka z Eleną przewieziono do ustronnej poczekalni, gdzie musieli zaczekać.
W pewnym momencie wpadła kobieta z panelem historii choroby i zwróciła się do Marka z pytaniem:
— Pan jest z najbliższej rodziny?
Mark otworzył usta, ale milczał. Po prostu nie potrafił odpowiedzieć. Wybawiła go Elena, która poinformowała kobietę:
— Księżna Vorkosigan jest w drodze z Vorbarr Sultany. Powinna się zjawić za parę minut.
Kobieta, prawdopodobnie usatysfakcjonowana tą informacją, wybiegła z poczekalni.
Elena miała rację. Nie minęło dziesięć minut, gdy w korytarzu rozległ się odgłos kroków. Weszła księżna, za którą podążało truchtem dwóch odzianych w liberie strażników przybocznych Vorkosiganów. Nie zatrzymując się, posłała Markowi i Elenie pocieszający uśmiech, po czym zniknęła za podwójnymi drzwiami, zza których dał się słyszeć głos jakiegoś nieuświadomionego lekarza:
— Przepraszam panią, ale odwiedzający nie mogą tu przebywać…
Głos księżnej zagłuszył jego protesty.
— Daj sobie spokój z tymi bzdurami, chłopcze, razem z tym szpitalem należysz do mnie. — Słowa dezaprobaty utonęły w przepraszającym bełkocie. Lekarz zobaczył uniformy strażników i wszystko skojarzył.
— Tędy proszę, milady — usłyszeli jeszcze Elena i Mark, a potem głosy się oddaliły.
— Mówiła poważnie — zauważyła Elena z krzywym uśmieszkiem. — Sieć medyczna w okręgu Vorkosiganów to jeden z jej ukochanych projektów. Połowa personelu składała jej przysięgę wierności w zamian za umożliwienie nauki.
Czas mijał powoli. Mark podszedł do okna i spojrzał na stolicę okręgu Vorkosiganów. Hassadar był nowym miastem, zastąpił zniszczone Vorkosigan Voshnoi; niemal wszystkie budynki wzniesiono po zakończeniu okresu Izolacji, głównie w ciągu minionych trzydziestu lat. Miasto zaprojektowano z myślą o środkach transportu nowocześniejszych od wozów konnych, toteż zajmowało przestrzeń taką jak większość miast w innych cywilizowanych światach w galaktyce. W blasku porannego słońca błyszczało kilka drapaczy chmur. Naprawdę jeszcze jest ranek? Wydawało się, że od świtu upłynęły całe lata. Szpital w zasadzie nie różnił się od skromnej placówki tego rodzaju na, powiedzmy, Escobarze. Oficjalna posiadłość księcia w mieście należała do najnowocześniejszych wśród wszystkich rezydencji Vorkosiganów. Księżna twierdziła, że lubi to miejsce, jednak korzystali z domu bardziej jak z hotelu, tylko podczas oficjalnego pobytu w Hassadarze w sprawach okręgu. Zagadkowe.
Zanim wróciła księżna, cienie hassadarskich wieżowców zdążyły już zmaleć, ponieważ dochodziło południe. Mark badawczo spojrzał księżnej w twarz. Szła wolno, zmęczona, ale jej ust nie wykrzywiał smutek. Zanim się odezwała, Mark wiedział, że książę żyje.
Księżna objęła Elenę, natomiast Markowi skinęła głową.
— Stan Arala jest stabilny. Przeniosą go do Cesarskiego Szpitala Wojskowego w Vorbarr Sułtanie. Ma poważnie uszkodzone serce. Nasz człowiek twierdzi, że wskazana będzie transplantacja albo wszczep mechanizmu.
— Gdzie pani była dziś rano? — spytał Mark.
— W kwaterze głównej CesBezu. — To brzmiało logicznie. Księżna mu się przyjrzała. — Podzieliliśmy zadania. Nie musieliśmy oboje uczestniczyć w dekodowaniu wiadomości. Aral przekazał ci nowinę, prawda? Przysiągł, że to zrobi.
— Owszem, zaraz potem zasłabł.
— Co robiliście?
Pytanie zabrzmiało trochę lepiej niż poprzednie: „Coś ty mu zrobił?”. Zacinając się, Mark próbował opisać wydarzenia dzisiejszego ranka.
— Stres, śniadanie, wspinaczka na wzgórza — wyliczała w zadumie księżna. — Założę się, że to on narzucił tempo.
— Jak wojsku — potwierdził Mark.
— Ha.
— Czy to zawał? — spytała Elena. — Tak to wyglądało.
— Nie. Dlatego tak się zdziwiłam. Wiedziałam, że arterie ma czyste — bierze na to specjalne lekarstwo, bo inaczej ta okropna dieta zabiłaby go już wiele lat temu. To był tętniak w mięśniu sercowym. Pęknięte naczynie krwionośne.
— Z powodu stresu? — spytał Mark, czując suchość w ustach. — Skoczyło mu ciśnienie krwi?
Księżna przymknęła oczy.
— Tak, dość znacznie, ale naczynie było osłabione. Prędzej czy później musiało do tego dojść.
— Czy… z CesBezu nadeszła jeszcze jakaś wiadomość, kiedy tam pani była? — zapytał nieśmiało.
— Nie. — Podeszła do okna i spojrzała niewidzącym wzrokiem na sieć wieżowców Hassadaru. Mark ruszył za nią. — Po odnalezieniu kriokomory w takim stanie… nasze nadzieje legły w gruzach. Przynajmniej Aral został zmuszony do porozumienia się z tobą. — Zamilkła na chwilę. — Zrobił to?
— Nie… nie wiem. Zabrał mnie na spacer, pokazywał różne miejsca. Próbował. Próbował tak bardzo, że przyglądanie się temu sprawiało ból. — Wciąż czuł bolesny ucisk gdzieś w okolicach splotu słonecznego. Według jakiejś mitologii mieszkała tam dusza.
— Naprawdę? — Księżna wstrzymała oddech.
Tego było za dużo. Szyba w oknie na pewno była pancerna, ale jego ręka nie; kierowana duszą pięść wystrzeliła w kierunku okna…
…trafiając w otwartą dłoń księżnej, która powstrzymała jego atak autoagresji, odrzucając go w tył.
— Daruj sobie — poradziła mu spokojnie.
ROZDZIAŁ SZESNASTY
Na ścianie w przedsionku biblioteki wisiało duże lustro w ręcznie rzeźbionych ramach. Zdenerwowany Mark zboczył z drogi, by przed spotkaniem z księżną ostatni raz rzucić okiem na swoje odbicie.
Brązowo — srebrny mundur najmłodszego lorda Vorkosigana nie mógł ukryć kształtów jego ciała — ani starych, ani nowych zniekształceń — choć kiedy stał zupełnie prosto, wydawało mu się, że wygląda na swój sposób potężnie. Niestety, kiedy rozluźnił ramiona, opadła też napięta tkanina tuniki. Opinała go dość ciasno, co było groźne, ponieważ kiedy ją dostał osiem tygodni temu, leżała dość luźno. Czyżby jakiś analityk z CesBezu na podstawie tej daty obliczył, ile przybierze na wadze? Mark nie wykluczał takiej możliwości.
To dopiero osiem tygodni? Miał wrażenie, jak gdyby więziono go tu od zawsze. Owszem, traktowany był nader łagodnie, jak dawni oficerowie, którzy składali przysięgę, dzięki czemu mogli swobodnie chodzić po terenie fortecy. Nie musiał jednak dawać słowa honoru. Może jego słowo nie jest powszechnie akceptowane. Porzuciwszy tę niewesołą refleksję, podreptał do biblioteki.
Księżna siedziała na jedwabnej kanapie, uważając na długą suknię — jasnobeżową, bez dekoltu i ozdobioną srebrno — miedzianym obszyciem, które pasowało do barwy jej włosów, dziś spiętych w lokach z tyłu głowy. Nie miała na sobie ani jednej plamki czerni czy szarości, mogących sugerować żałobę; wyglądała niemal bezczelnie elegancko. U nas wszystko w porządku, mówił jej strój. Jesteśmy Vorkosiganami w każdym calu. Gdy Mark wszedł, wyrwa na z zamyślenia odwróciła głowę w jego stronę i posłała mu krótki, lecz promienny uśmiech. Mark wbrew swej woli odpowiedział tym samym.
— Dobrze wyglądasz — oznajmiła z aprobatą.
— Pani również — odparł, ale odniósł wrażenie, że zwrócił się zbyt bezpośrednio i dodał: — …milady.
Zmarszczyła brew, słysząc ostatnie słowo, lecz nic nie powiedziała. Podeszła do stojącego nieopodal krzesła, ale jako że była zbyt spięta, by usiąść, położyła tylko dłoń na oparciu. Mark opanował przemożną ochotę, by przytupywać o marmurową posadzkę.
— Jak, pani zdaniem, przyjmą to dziś wieczorem? Mam na myśli pani przyjaciół Vorów.
— Cóż, z pewnością przykujesz ich uwagę — westchnęła. — Możesz na to liczyć. — Wzięła małą torebkę z brązowego jedwabiu z wyszytym srebrem herbem Vorkosiganów i podała Markowi. W środku interesująco pobrzękiwały ciężkie złote monety. — Kiedy wręczysz to Gregorowi podczas ceremonii podatkowej, występując jako pełnomocnik Arala, będzie to oficjalny dowód na to, że uznajemy cię za naszego prawego syna — i że ty również to akceptujesz. To Krok Pierwszy. Przed nami jeszcze wiele następnych.
A na końcu tej drogi — tytuł księcia? Mark zmarszczył brwi.
— Bez względu na to, co będziesz czuł i czymkolwiek skończy się ten kryzys — nie możesz dać po sobie poznać, że trzęsiesz się ze strachu — poradziła mu księżna. — Wśród Vorów dużą rolę odgrywa psychika. Pewność siebie jest zaraźliwa. Podobnie jak zwątpienie.
— Uważa pani system Vorów za iluzję? — zapytał Mark.
— Kiedyś uważałam. Dziś określiłabym go raczej jako twór, który należy ciągle tworzyć od nowa, jak każda żywą strukturę. Ustrój Barrayaru wydawał mi się niezręczny, piękny, zepsuty, głupi, szlachetny, frustrujący, szalony i zdumiewający. Zazwyczaj dobrze sobie radzi z tym, co należy do zadań rządu, co zresztą cechuje każdy ustrój.
— A więc… akceptuje pani ten ustrój czy nie? — spytał zdezorientowany.
— Nie jestem pewna, czy moja akceptacja ma jakieś znaczenie. Cesarstwo przypomina potężną, bezładną symfonię skomponowaną komisyjnie. Praca nad nią trwała trzy stulecia, a wykonuje ją banda ochotników amatorów. Ustrój cechuje bezwład i kruchość. Nie jest niezmienny. Może zgnieść każdego niczym ślepy słoń.
— Cóż za pocieszająca myśl.
Uśmiechnęła się.
— Dziś wieczorem nie znajdziesz się w zupełnie obcym świecie. Będą tam Ivan i twoja ciotka Alys, a także młody lord i lady Vortala. I inni, których poznałeś w ciągu kilku minionych tygodni.
Owoc wszystkich tych męczących przyjęć. Jeszcze przed chorobą księcia przez Dom Vorkosiganów zaczęła się przewijać parada gości, którzy mieli go poznać. Chcąc dobrze przygotować Marka do dzisiejszego wieczoru, księżna Cordelia uparcie kontynuowała ów zwyczaj, mimo niemocy męża, który już tydzień przebywał w szpitalu.
— Zapewne wszyscy będą czyhać na poufne informacje na temat stanu zdrowia Arala — dodała księżna.
— Co mam im mówić?
— W takich sytuacjach zawsze najłatwiej trzymać się szczerej prawdy. Aral jest w CSW i czeka, aż nowe serce przygotują do przeszczepu. Jest bardzo złym pacjentem. Jego lekarz na przemian grozi, że albo przywiąże go do łóżka, albo zrezygnuje z leczenia, jeśli Aral się nie uspokoi. Nie musisz nic mówić o szczegółach medycznych.
Szczegóły zdradziłyby zły stan premiera. Otóż to.
— A jeżeli zapytają mnie o Milesa?
Księżna głęboko nabrała powietrza.
— Jeśli CesBez nie odnajdzie ciała, prędzej czy później trzeba będzie oficjalnie ogłosić jego śmierć. Dopóki Aral żyje, wolałabym, żeby to nastąpiło raczej później. Nikt poza najwyższym dowództwem CesBezu, cesarzem Gregorem i kilkoma urzędnikami rządowymi nie wie, że Miles jest kimś więcej niż tylko skromnym oficerem kurierskim niższego stopnia. Twierdzenie, że pełni służbę poza planetą, pokryje się z prawdą. Większość osób wypytujących o niego raczej zrozumie, że CesBez nie poinformował cię, dokąd go wysłał ani na jak długo.
— Galen powiedział kiedyś… — zaczął Mark, lecz urwał.
Księżna posłała mu spokojne spojrzenie.
— Dużo myślisz dziś o Galenie?
— Trochę — przyznał Mark. — Do tego też mnie szkolił. Ćwiczyliśmy wszystkie ważniejsze uroczystości w cesarstwie, bo sam nie wiedział dokładnie, o jakiej porze roku znajdę się na Barrayarze. Urodziny cesarza, Przegląd Letni, Święto Zimy — wszystko. Uczestnicząc w ceremonii, nie potrafię nie myśleć o nim i o tym, jak nienawidził cesarstwa.
— Miał swoje powody.
— Mówił, że… admirał Vorkosigan jest mordercą.
Księżna westchnęła, odchylając się na kanapie.
— Tak?
— A jest?
— Miałeś okazję sam go obserwować. Jak sądzisz?
— Pani… ja sam jestem mordercą. I trudno mi oceniać.
Przymrużyła oczy.
— Słusznie. Cóż. Jego kariera wojskowa była długa, skomplikowana — krwawa — i jest publicznie znana. Podejrzewam jednak, że Galenowi chodziło przede wszystkim o Masakrę w Dniu Przesilenia, gdy zginęła jego siostra, Rebecca.
Mark bez słowa skinął głową.
— To oficer polityczny ekspedycji barrayarskiej, nie Aral, wydał rozkaz tej potwornej rzezi. Gdy Aral się o tym dowiedział, własnoręcznie wykonał na nim wyrok. Niestety, nie był to oficjalny wyrok sądu wojennego. Tak więc pierwszy zarzut jest bezpodstawny, drugi już nie. Zatem tak, jest mordercą.
— Galen powiedział, że admirał chciał się w ten sposób pozbyć dowodów. Rozkaz wydał ustnie i wiedział o tym tylko oficer polityczny.
— To jak dowiedział się Galen? Aral mówi co innego. Wierzę mu.
— Galen powiedział, że admirał stosował tortury.
— Nie — odrzekła stanowczo księżna. — To akurat sprawka Gesa Vorrutyera i księcia Serga. Ich frakcja już nie istnieje. — Uśmiechnęła się zimno.
— Jest szaleńcem.
— Nikt na Barrayarze nie jest przy zdrowych zmysłach — z punktu widzenia Betańczyka. — Spojrzała na niego rozbawiona. — Nawet ty i ja.
Zwłaszcza ja. Nabrał powietrza.
— I homoseksualistą.
Przechyliła głowę.
— A to ma dla ciebie jakieś znaczenie?
— Galen w swoich naukach… mocno to podkreślał.
— Wiem.
— Naprawdę? Do diabła… — Czyżby był dla tych ludzi przezroczysty? Traktowali go jak kukiełkę, bawiąc się jego uczuciami? Tylko że księżna wcale nie wyglądała na rozbawioną. — Zapewne raport CesBezu — powiedział z goryczą.
— Potraktowali fast — pentą jednego z ocalałych podkomendnych Galena. Człowieka imieniem Lars, jeśli coś ci to mówi.
— Mówi. — Zgrzytnął zębami. Nie pozostawili mu ani kawałka ludzkiej godności.
— Pomijając Galena, czy orientacja Arala ma dla ciebie znaczenie?
— Nie wiem. Prawda ma znaczenie.
— Czyli ma. Cóż, prawdę mówiąc… uważam Arala za biseksualistę, ale podświadomie bardziej skłaniającego się ku mężczyznom niż kobietom. A raczej — ku żołnierzom. Nie sądzę, żeby chodziło o mężczyzn w ogóle. Ja, z punktu widzenia Barrayarczyków, jestem, hm, skrajnym przykładem chłopczycy, dzięki czemu stałam się wygodnym rozwiązaniem jego dylematów. Kiedy mnie poznał, miałam na sobie mundur i spotkaliśmy się podczas dość nieprzyjemnego starcia. Sądził, że to miłość od pierwszego wejrzenia. Nigdy mu nie tłumaczyłam, że to do głosu doszły jego tłumione impulsy. — Jej usta drgnęły.
— Dlaczego nie? A może to pani impulsy doszły do głosu?
— Nie, ja się rozkleiłam dopiero po czterech czy pięciu dniach. W każdym razie na pewno po trzech. — Jej oczy zaszły mgłą wspomnień. — Szkoda, że nie mogłeś zobaczyć go wtedy, gdy miał czterdzieści kilka lat. W pełnym rozkwicie sił.
Mark siedział ukryty w tej samej bibliotece, gdy księżna dokonywała na nim słownej wiwisekcji. Myśl, że jej skalpel nie jest zarezerwowany wyłącznie dla niego, na swój sposób niosła pocieszenie. To nie tylko ja. Robi to wszystkim. Ach.
— Jest pani… bardzo szczera, milady. Co o tym sądził Miles?
Zmarszczyła w zamyśleniu brwi.
— Nigdy mnie o nic nie pytał. Być może wiadomości o nieszczęśliwym okresie młodości Arala doszły do uszu Milesa w formie przeinaczeń i oszczerstw rzucanych przez politycznych wrogów Arala, toteż w ogóle nie brał ich poważnie.
— Dlaczego więc mnie pani o tym mówi?
— Bo zapytałeś. Jesteś dorosły. I… musisz wiedzieć. Z powodu Galena. Jeśli będziecie z Aralem szczerzy wobec siebie, nie ocenisz go ani zbyt nisko, ani zbyt wysoko. Aral to wspaniały człowiek. Mówię to ja, Betanka; nie mylę jednak wspaniałości z perfekcją. Tak czy inaczej, być wspaniałym to… większe osiągnięcie. — Posłała mu krzywy uśmiech. — To powinno ci dać nadzieję, prawda?
— Hm. To znaczy zablokować mi drogę ucieczki. Chce pani powiedzieć, że bez względu na to, ile rzeczy zepsuję, wciąż będziecie się spodziewać po mnie cudów? — Zgroza.
Zastanowiła się.
— Tak — odrzekła ze stoickim spokojem. — Skoro nikt nie jest ideałem, oznacza to, że wszystkich wielkich czynów dokonano z niedoskonałości. Mimo to jakoś ich dokonano.
Mark uznał, że powodem szaleństwa Milesa był nie tylko jego ojciec.
— Nie słyszałem, żeby poddawała pani analizie samą siebie, milady — rzekł cierpko. Rzeczywiście, kto golił fryzjera?
— Ja? — Uśmiechnęła się ze smutkiem. — Jestem głupią ofiarą, mój chłopcze.
Wykręciła się od odpowiedzi. A może nie?
— Ofiarą miłości? — spytał lekkim tonem, starając się zatuszować niezręczność wywołaną swoim pytaniem.
— Nie tylko. — Jej oczy były lodowate.
Gdy księżna i Mark przybyli do Rezydencji Cesarskiej, miasto zaczął otulać wilgotny, mglisty zmierzch. Samochód prowadził Pym ubrany w nieskazitelną liberię. W drugim pojeździe siedziało kilku strażników przybocznych księcia, pełnili raczej funkcję straży honorowej niż prawdziwej ochrony; Mark sądził, że myślami są już na przyjęciu. Kiedy napomknął o tym księżnej, zauważyła:
— Rzeczywiście, dzisiejszy wieczór to dla nich rzadka chwila wytchnienia. Rezydencji pilnuje CesBez. Przy takich okazjach jest zwykle obecna cała świta — a bywa, że czyjś miły strażnik może zwrócić na siebie uwagę jakiejś młodszej córki rodziny Vorów i ożenić się, awansując w hierarchii społecznej: rzecz jasna, jeśli pochodzi z szanowanej rodziny wojskowej.
Przybyli do okazałej posiadłości, która pod względem architektonicznym przypominała nieco Dom Vorkosiganów, lecz była osiem razy większa. Uciekając przed gęstniejącą mgłą, spiesznie weszli do jasno oświetlonego wnętrza. Księżna oficjalnym gestem ujęła Marka pod ramię, co podziałało nań pokrzepiająco i niepokojąco zarazem. W jakiej roli miał tu występować — osoby towarzyszącej czy dodatku? Bez względu na odpowiedź, wciągnął brzuch i wyprostował się, jak tylko potrafił.
Mark zdziwił się, kiedy okazało się, że pierwszą osobą, jaka powitała ich w holu, był Simon Illyan. Szef służby bezpieczeństwa na dzisiejszą uroczystość włożył czerwononiebieski galowy mundur, który z pewnością nie czynił jego szczupłej sylwetki niewidoczną, lecz wśród gości kręciło się tyle osób odzianych w niebieskie i czerwone barwy, że mógł się łatwo wtopić w tłum. Wyróżniało go tylko to, że zamiast tępych mieczy paradnych, jakie nosili oficerowie z kasty Vorów, miał prawdziwą broń w wysłużonych kaburach — łuk plazmowy i porażacz nerwów. W prawym uchu połyskiwała mu mikrosłuchawka.
— Milady. — Illyan skłonił się i odciągnął ich na bok. — Jak się czuł, kiedy widziała go pani dziś po południu? — spytał przyciszonym głosem.
Nie musiał wyjaśniać, o kogo pyta. Księżna rozejrzała się, sprawdzając, czy nie usłyszy ich żaden przypadkowy przechodzień.
— Niedobrze, Simonie. Źle wygląda, wystąpił poważny obrzęk. Od czasu do czasu wydaje się zupełnie nieobecny duchem, co martwi mnie najbardziej. Chirurg chce mu oszczędzić podwójnego stresu związanego z wszczepieniem sztucznego serca oraz oczekiwaniem na odpowiednio rozwinięte serce organiczne, ale być może nie będzie mógł zwlekać. Lada chwila operacja może się okazać jedynym wyjściem.
— Pani zdaniem powinienem go odwiedzić, milady?
— Nie. Gdy tylko przestąpisz próg, usiądzie i zacznie myśleć o pracy. W wyniku tej próby przeżyje stres, który jednak będzie ni czym w porównaniu z poczuciem porażki. Doznałby silnego wstrząsu. — Zamilkła na chwilę. — Chyba że wpadniesz do niego na chwilę, aby przekazać mu jakąś dobrą nowinę.
Illyan ze smutkiem pokręcił głową.
— Przykro mi.
Ponieważ księżna znów nie odzywała się przez chwilę, Mark ośmielił się powiedzieć:
— Sądziłem, że jest pan na Komarze, kapitanie.
— Musiałem wrócić na tę uroczystość. Przyjęcie z okazji Cesarskich Urodzin to największy w roku koszmar służb bezpieczeństwa. Wystarczy bomba, żeby za jednym zamachem pozbyć się całego rządu. Sam pan dobrze wie. Wiadomość o… chorobie Arala otrzymałem w drodze. Gdybym mógł przyspieszyć lot, na pewno wysiadłbym ze statku i sam go pchał.
— Hm, co się dzieje na Komarze? Kto nadzoruje poszukiwania?
— Mój zaufany człowiek. Skoro teraz może się okazać, że szukamy tylko ciała… — Illyan ugryzł się w język, zerknąwszy na księżnę, która zmarszczyła brwi.
A więc poszukiwania tracą status priorytetu. Zaniepokojony Mark nabrał powietrza.
— Ilu agentów przeszukuje Obszar Jacksona?
— Tylu, ilu mogłem wyznaczyć. Ten nowy kryzys — nieznaczny ruch głowy miał oznaczać groźną chorobę księcia — w znacznym stopniu nadwerężył mój stan osobowy. Ma pan pojęcie, jakie niezdrowe podniecenie w samej Cetagandzie wzbudziła wieść o niemocy premiera?
— Ilu? — Pytanie zabrzmiało bardzo ostro i Mark wypowiedział je za głośno, lecz księżna nie wykonała najmniejszego ruchu, by go uciszyć. Przyglądała mu się z chłodnym zaciekawieniem.
— Lordzie Marku, jeszcze nie może pan żądać ode mnie szczegółowych informacji o tajnych działaniach CesBezu!
Jeszcze nie? I pewnie nigdy nie będę mógł.
— Tylko proszę, panie kapitanie. Ale pan udaje, że ta operacja to nie moja rzecz.
Illyan dwuznacznie i wymijająco skinął głową. Dotknął słuchawki, przez chwilę miał nieobecne spojrzenie, a potem zasalutował księżnej.
— Musi mi pani wybaczyć, milady.
— Baw się dobrze.
— Wzajemnie. — Skrzywił się w odpowiedzi na jej ironiczny uśmiech.
Mark towarzyszył księżnej w drodze po szerokich schodach, które zaprowadziły ich do długiej sali. Po jednej stronie ciągnął się rząd luster, a naprzeciw nich — rząd wysokich okien. Stojący przy szeroko otwartych drzwiach majordomus głośno zaanonsował ich przybycie, wymieniając ich z imienia i tytułów.
Z początku Mark odniósł wrażenie, jak gdyby ujrzał niewyraźne, pozbawione twarzy kolorowe plamy, niczym w ogrodzie pełnym barwnych kwiatów mięsożernych. Tęczowe uniformy domów Vorów, wśród których wyróżniały się niebieskoczerwone mundury galowe, zdawały się przyćmiewać nawet wspaniałe suknie dam. Goście stali w małych grupkach, wypełniając salę bezładnym gwarem rozmów; kilka osób siedziało na wysokich, wąskich krzesłach pod ścianami, tworząc wokół siebie własny nieduży dwór. Między obecnymi sprawnie krzątali się służący, roznosząc tace z napojami i przekąskami. Głównie służący. Wszyscy ci nadzwyczaj wysportowani młodzi mężczyźni w uniformach służby Rezydencji Cesarskiej z pewnością byli agentami CesBezu. Starsi, surowi mężczyźni w liberiach Vorbarry, którzy obstawiali wyjście, stanowili osobistą straż przyboczną cesarza.
Markowi zdawało się, że kiedy weszli, wszystkie głowy zwróciły się w ich stronę, a rozmowy przycichły; uznał to jednak za przejaw paranoi. Niemniej kilka głów rzeczywiście odwróciło się — między innymi Ivana Vorpatrila i jego matki, lady Alys Vorpatril, która natychmiast gestem przywołała księżnę Vorkosigan.
— Cordelio, kochanie. — Lady Vorpatril uśmiechnęła się współczująco. — Musisz mnie zapoznać z najnowszymi wieściami. Ludzie wciąż pytają.
— Cóż, sama dobrze znasz obyczaje. — Księżna westchnęła. Lady Vorpatril skinęła głową z kpiącą miną. Odwróciła się do Ivana, kontynuując rozmowę, którą przerwało wejście Vorkosiganów.
— Bądź dziś miły dla córki Vorsoissonow, jeśli będziesz miał okazję. To młodsza siostra Violetty Vorsoisson, może bardziej ci się spodoba. Jest też Cassia Vorgorov. Pierwszy raz na Urodzinach Cesarza. I Irene Vortashpula, zatańcz z nią później przynajmniej raz. Obiecałam jej matce. Naprawdę, Ivanie, dziś wieczorem znajdziesz tu tyle odpowiednich dziewcząt, gdybyś się tylko postarał… — Obie starsze damy, wziąwszy się pod ręce, odeszły na bok, pogrążając się w rozmowie, która nie była przeznaczona dla uszu Marka i Ivana. Księżna dała Ivanowi dyskretny znak, że dziś znów ma służbę. Wracając pamięcią do ostatniego razu, gdy Ivan się nim opiekował, Mark pomyślał, że chyba jednak wolałby ochronę budzącej większy respekt księżnej.
— O co tu chodzi? — spytał Mark. Mijał ich służący z tacą; idąc za przykładem Ivana, Mark złapał kieliszek. Białe wytrawne wino o cytrynowym posmaku, dosyć dobre.
— Dwa razy do roku odbywa się taki spęd bydła. — Ivan się skrzywił. — Dziś i podczas Balu Święta Zimy najważniejsi Vorowie prezentują swoje jałówki.
O tym aspekcie uroczystości z okazji Urodzin Cesarza Galen nigdy nie wspominał. Mark pociągnął spory łyk z kieliszka. Zaczynał przeklinać Galena bardziej za to, co przed nim ukrył, niż za to, czego go siłą nauczył.
— Na mnie chyba nie będą zerkać?
— Czemu nie, zwłaszcza jeśli spojrzy się na żaby, które całują. — Ivan wzruszył ramionami.
Dzięki, Ivanie. Stojąc obok strojnego w błękity i czerwienie kuzyna, Mark prawdopodobnie wyglądał jak przysadzista bura ropucha. Tak się w każdym razie czuł.
— Ja w tej grze się nie liczę — oświadczył stanowczym tonem.
— Nie bądź taki pewien. Dziś jest tu zaledwie sześćdziesięciu książęcych spadkobierców, a córek znacznie więcej. Chyba setki. Kiedy wyjdzie na jaw, co się stało z biednym Milesem, wszystko może się zdarzyć.
— To znaczy, że… nie musiałbym zabiegać o względy kobiet? Gdybym tylko stanął, same by do mnie przyszły? — Może niekoniecznie do niego, ale zwabione jego nazwiskiem, pozycją i pieniędzmi. Wstąpiła w niego otucha przemieszana z przygnębieniem, choć wydawało się, że to sprzeczne ze sobą odczucia. Lepiej być kochanym tylko za swój status niż niekochanym w ogóle; wszyscy ci dumni głupcy, którzy twierdzą coś innego, nigdy nie umierali z tęsknoty za ludzkim dotykiem tak jak on.
— Zdaje się, że w przypadku Milesa tak to się właśnie odbywało — rzekł Ivan tonem, w którym wyczuwało się nutkę zazdrości. — Nigdy nie potrafiłem go skłonić, aby to wykorzystał. Oczywiście, nie zniósłby odmowy. Mnie przyświecało motto: spróbuj jeszcze raz, ale on głęboko urażony wycofywał się do swojej skorupy na długie dni. Nie lubił przygód, a może po prostu wcale ich nie pragnął. Miał zwyczaj pozostawania w pierwszym bezpiecznym porcie, jaki go przyjął. Najpierw z Eleną, a kiedy to nie wyszło — z Quinn. Chociaż przypuszczam, że rozumiem, dlaczego został z Quinn. — Ivan wychylił resztkę wina i zamienił pusty kieliszek na pełny.
Mark powtórzył sobie w myślach, że admirał Naismith był alternatywną osobowością Milesa. Możliwe, że Ivan nie wiedział o swoim kuzynie wszystkiego.
— O, nie — rzucił Ivan znad kieliszka. — Właśnie idzie do nas jedna osoba z listy mojej mamuni.
— To uganiasz się za kobietami czy nie? — zapytał zdezorientowany Mark.
— Za tymi nie ma sensu. Tu obowiązuje zasada „nie dotykać eksponatów”. Bez szans.
Mark domyślił się, że „szansa” oznacza seks. Podobnie jak w wielu zacofanych kulturach wciąż uzależnionych od biologicznego rozmnażania się i pozbawionych replikatorów macicznych, Barrayarczycy dzielili seks na dwie kategorie: legalny, w ramach oficjalnego kontraktu, z którego rodzi się prawe potomstwo, oraz nielegalny, czyli cała reszta. Mark poweselał jeszcze bardziej. A więc dzisiejszego wieczoru rezydencja to seksualna strefa bezpieczeństwa? Bez napięcia i lęków?
Zbliżała się do nich młoda kobieta, którą zauważył Ivan. Miała na sobie długą i zwiewną, pastelowo zieloną suknię. W ciemnobrązowe loki zaplecione w warkoczyki wpięła prawdziwe, żywe kwiaty.
— Co z nią jest nie tak? — spytał szeptem Mark.
— Żartujesz? — mruknął Ivan. — Cassia Vorgorov? Ta mała krewetka o twarzy konia i figurze deski…? — Urwał, ponieważ mogła go usłyszeć, po czym skinął jej uprzejmie głową. — Cześć, Cass. — W jego głosie prawie w ogóle nie było słychać znudzenia.
— Witaj, lordzie Ivanie — odrzekła niemal bez tchu. Jej oczy rozbłysły w promiennym uśmiechu. Rzeczywiście, miała może odrobinę za długą twarz i za szczupłą figurę, lecz Mark uznał, że Ivan jest zbyt wybredny. Miała ładną cerę i prześliczne oczy. Właściwie wszystkie obecne tu kobiety miały prześliczne oczy — dzięki makijażowi. I używały odurzających perfum. Nie mogła mieć więcej niż osiemnaście lat. Na widok nieśmiałego uśmiechu, jaki posłała Ivanowi, zachciało mu się płakać. Nikt tak na mnie nigdy nie patrzył. Ivan, ty parszywy niewdzięczniku!
— Cieszysz się na tańce? — zapytała Ivana z niedwuznaczną zachętą.
— Nieszczególnie. — Wzruszył ramionami. — Co roku są takie same.
Jej entuzjazm zniknął. Mark był pewien, że to jej pierwszy bal. Gdyby w pobliżu znajdowały się schody, Mark miałby ochotę kopniakiem posłać Ivana na sam dół. Odchrząknął. Kiedy Ivan zerknął na niego, zaświtał mu chyba jakiś pomysł.
— Cassie — zamruczał jak kot. — Poznałaś już mojego nowego kuzyna, lorda Marka Vorkosigana?
Spojrzała na niego, jak gdyby pierwszy raz go zauważyła. Mark uśmiechnął się do niej niepewnie. Utkwiła w nim podejrzliwy wzrok.
— Nie… słyszałam… chyba nie wygląda tak samo jak Miles, prawda?
— Nie — powiedział Mark. — Nie jestem Milesem. Miło mi panią poznać, lady Cassio.
Przypominając sobie poniewczasie o manierach, odparła:
— Mnie także… lordzie Marku. — Gdy nerwowo poruszyła głową, kwiaty zadrżały.
— Może poznacie się lepiej. Wybaczcie, muszę z kimś porozmawiać… — Ivan pomachał do ubranego w błękitno — czerwony mundur towarzysza po drugiej stronie sali i wycofał się zygzakiem.
— Cieszy się pani na tańce? — spróbował Mark. Całą uwagę skupił na tym, by zapamiętać wszystkie szczegóły przebiegu ceremonii podatkowej i uroczystej kolacji oraz mniej więcej trzysta nazwisk, z których każde rozpoczynało się od „Vor”, więc w ogóle nie myślał o tańcu.
— Hm… trochę. — Oderwała wzrok od pleców Ivana, któremu szczęśliwie udało się umknąć, i obrzuciła Marka przelotnym spojrzeniem.
Często tu pani przychodzi? — miał na końcu języka. Co ma powiedzieć? Jak się pani podoba Barrayar? Nie, to na nic. Ależ mamy dziś gęstą mgłę. W sali też niezbyt przejrzyście. Daj mi jakiś sygnał, dziewczyno! Powiedz coś, cokolwiek!
— Naprawdę jest pan klonem?
Cokolwiek, tylko nie to.
— Tak.
Kolejna chwila ciszy.
— Wiele osób to klony — zauważył.
— Nie tutaj.
— Rzeczywiście.
— Hm… ach! — Na jej twarzy odmalowała się ulga. — Przepraszam, lordzie Marku, widzę, że woła mnie matka… — Posyłając mu w ramach okupu nerwowy uśmiech, odeszła szybkim krokiem do dostojnej matrony po drugiej stronie sali. Mark nie zauważył, by dama kiwała na Cassię.
Westchnął. Oto prawda o pięknej teorii o atrakcyjności wysokiej pozycji społecznej. Lady Cassia najwyraźniej nie paliła się do całowania żab. Na miejscu Ivana dla takiej dziewczyny stawałbym na głowie.
— Wyglądasz na zamyślonego — zauważyła księżna Vorkosigan. Drgnął zaskoczony na dźwięk jej głosu.
— Ach, to pani, milady. Istotnie. Ivan właśnie przedstawił mnie tamtej dziewczynie. Zdaje się, że za nią nie przepada.
— Owszem, przyglądałam się całej scence zza pleców Alys Vorpatril. Starałam się, żeby nie patrzyła w tamtą stronę i nie cierpiała.
— Nie rozumiem Ivana. Wydawała mi się całkiem miłą dziewczyną.
Księżna Vorkosigan uśmiechnęła się.
— Wszystkie są miłe. Nie o to chodzi.
— A więc o co?
— Nie rozumiesz? Cóż, może po prostu potrzebujesz więcej czasu. Alys Vorpatril naprawdę poza swoim synem świata nie widzi, ale kusi ją, by drobiazgowo zaplanować przyszłość Ivana. Ivan jest zbyt uległy, a może po prostu za leniwy, żeby otwarcie się przeciwstawić. Robi więc wszystko, o co matka go prosi — z wyjątkiem jednej rzeczy, której Alys pragnie ponad wszystko: nie żeni się, aby dać jej wnuki. Osobiście uważam, że to błędna strategia. Jeżeli naprawdę chce mieć spokój, powinien wiedzieć, że wnuki na pewno całkowicie pochłonęłyby uwagę biednej Alys. Tymczasem ilekroć Ivan wybiera się gdzieś samochodem, jego matka ma duszę na ramieniu.
— Zauważyłem — przyznał Mark.
— Czasem mam ochotę mu wlać za te gierki, tylko nie wiem, czy w ogóle jest tego świadomy, zresztą wina w trzech czwartych leży po stronie Alys.
Mark przyglądał się, jak lady Vorpatril podchodzi do Ivana. Obawiał się, że sprawdza jego postępy w realizacji przydzielonych na dzisiejszy wieczór zadań.
— Wydaje się, że pani w macierzyństwie potrafi przestrzegać zasad nieinterwencji — zauważył od niechcenia.
— Być może… to był mój błąd — mruknęła.
Uniósł wzrok i zadrżał w duchu na widok rozpaczliwej pustki, jaka na moment mignęła w oczach księżnej. Ten mój cholernie długi ozór. Trwało to jednak tak krótko, że nie miał nawet odwagi przeprosić.
— Od zasad nieinterwencji są wyjątki — powiedziała lekkim tonem, znów ujmując go pod ramię. — Chodź, pokażę ci, jak się szachować nawzajem w stylu barrayarskim.
Poprowadziła go w głąb długiej sali.
— Jak się już przekonałeś, dzisiejszy wieczór jest poświęcony realizacji dwóch głównych spraw — przyjaznym tonem rozpoczęła wykład księżna. — Polityczny cel starszych mężczyzn — coroczne zadośćuczynienie tradycjom Vorów — oraz cel genetyczny starszych kobiet. Mężczyznom wydaje się, że liczy się tylko ich cel, ale to jedynie przejaw zbyt wysokiego mniemania o sobie. Cały system Vorów opiera się na podskórnej grze, którą prowadzą kobiety. Mężczyznom z kręgów rządowych całe życie upływa na popieraniu albo zwalczaniu pomysłów finansowania takiego czy innego wojskowego sprzętu międzyplanetarnego. Tymczasem niepostrzeżenie wkrada się w ich życie replikator maciczny, a oni nie mają pojęcia, że między ich żonami a córkami toczy się spór, który zasadniczo zmieni przyszłość Barrayaru. Używać czy nie używać? Za późno, by go zakazać — już tu jest. Zaczynają z niego masowo korzystać klasy średnie. Każda kochająca swoją córkę matka popiera ten pomysł, by oszczędzić jej fizycznego ryzyka związanego z biologicznym rodzeniem dzieci. Nie walczą wcale ze starszymi mężczyznami, którzy o niczym nie mają pojęcia, ale ze swymi starszymi siostrami, które mówią swoim córkom: „My musiałyśmy cierpieć, więc was też to czeka!”. Dobrze się dziś rozejrzyj, Marku. Widzisz ostatnie pokolenie mężczyzn i kobiet Barrayaru, które będzie tańczyło w dawnym stylu. System Vorów stoi u progu przemian, dzięki którym dostrzeże w końcu fundamenty, na jakich się opiera. Następne pokolenie nie będzie już wiedziało, jak to się zaczęło.
Mark mógłby przysiąc, że w jej spokojnym, nauczycielskim tonie pobrzmiewa nuta mściwej satysfakcji. Mimo to twarz księżnej jak zwykle pozostawała nieprzenikniona.
Zbliżył się do nich młody człowiek w mundurze kapitana i pokłonił się obojgu.
— Major Protokołu pragnie pana ujrzeć, milordzie — rzekł półgłosem. Słowa w dziwny nieokreślony sposób zawisły między nimi w powietrzu. — Proszę tędy.
Wyszli za nim z długiej sali, wspięli się po rzeźbionych schodach z białego marmuru i minąwszy korytarz, znaleźli się w przedsionku, gdzie zebrało się już pół tuzina książąt lub ich oficjalnych reprezentantów. Za szerokim łukowo sklepionym przejściem do komnaty głównej widać było Gregora w otoczeniu niewielkiej grupy mężczyzn odzianych w czerwonobłękitne stroje galowe, z wyjątkiem trzech, którzy mieli na sobie ciemne szaty ministrów.
Cesarz siedział na zwykłym składanym taborecie, nawet nie krześle.
— Spodziewałem się, że będzie na tronie — szepnął Mark do księżnej.
— To symbol — odpowiedziała także szeptem. — Odziedziczony po dawnych czasach, jak większość symboli. To standardowy taboret polowy oficera armii.
— Aha. — Później musiał odejść od księżnej, ponieważ Major Protokołu wskazał mu wyznaczone miejsce w szeregu. Miejsce Vorkosiganów. Tak jest. Przeżył krótką chwilę paniki, bo zdawało mu się, że gdzieś zapodział woreczek ze złotem, ale na szczęście okazało się, że tkwi bezpiecznie zawieszony przy pasie tuniki. Lepkimi od potu palcami rozplatał jedwabne tasiemki. Przecież to tylko głupia, nieważna uroczystość. Dlaczego miałbym się denerwować?
Zwrot, kilka kroków naprzód — ze skupienia wyrwał go anonimowy szept dobiegający z przedsionka:
— Mój Boże, Vorkosiganowie naprawdę chcą to zrobić…!
Wystąpić naprzód, zasalutować, przyklęknąć na lewym kolanie; woreczek spoczywał na wyciągniętej dłoni, przepisowo zwróconej wewnętrzną stroną w górę. Mark wyjąkał oficjalną formułkę, czuł przy tym, że oczy czekających wwiercają mu się w plecy jak wiązki łuków plazmowych. Dopiero wówczas uniósł głowę i napotkał spojrzenie cesarza.
Gregor uśmiechnął się, wziął od niego złoto i wypowiedział równie oficjalne słowa podziękowania. Podał woreczek ministrowi finansów ubranemu w czarną aksamitną szatę, którego jednak zaraz odprawił.
— A więc w końcu zostałeś lordem Vorkosiganem — mruknął cesarz.
— Lepiej lordem Markiem — poprawił pospiesznie Mark. — Nie jestem lordem Vorkosiganem, dopóki Miles… — przypomniał sobie bolesne określenie księżnej — dopóki jego ciało nie ulegnie rozkładowi. Moje wystąpienie tutaj nic nie znaczy; chcieli tego książę i księżna. Po prostu nie mogłem im się w tym momencie przeciwstawić.
— Ach, tak. — Gregor uśmiechnął się ze smutkiem. — Dziękuję i za to. Jak się czujesz?
Gregor pierwszy spytał o jego samopoczucie, nie księcia. Zamrugał oczami. Zaraz jednak pomyślał, że Gregor mógł mieć co godzinę raport na temat stanu zdrowia swojego premiera, gdyby chciał.
— Chyba dobrze. — Wzruszył ramionami. — W każdym razie w porównaniu z innymi.
— Mhm — rzekł Gregor. — Nie skorzystałeś z karty, którą ci dałem. — Widząc zdumione spojrzenie Marka, dodał łagodnie: — To nie jest zwykła pamiątka.
— Nie… zasłużyłem jeszcze, panie, by nadużywać twojej łaskawości.
— Cesarstwo ma wobec twojej rodziny nieskończenie wielki dług. Możesz z tego skorzystać.
— O nic nie prosiłem.
— Wiem. Honorowo, ale głupio. Masz okazję tu i teraz.
— Nie chcę żadnych specjalnych względów.
— Wiele nowych przedsięwzięć powstaje dzięki pożyczonemu kapitałowi. Później nakłady zwracają się z nawiązką.
— Kiedyś już spróbowałem — powiedział z goryczą Mark. — Pożyczyłem Najemników Dendarii i zastałem bankrutem.
— Hm. — Uśmiech Gregora przybladł. Cesarz spojrzał ponad ramieniem Marka na tłum kłębiący się przed wejściem do komnaty. — Porozmawiamy jeszcze. Tymczasem miłego wieczoru. — Nieznacznym skinieniem głowy dał mu znak, że pora odejść.
Mark dźwignął się z kolan, zasalutował regulaminowo i wycofał się tam, gdzie czekała na niego księżna.
ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY
Po zakończeniu przydługiej i nużącej ceremonii podatkowej służba rezydencji cesarskiej rozpoczęła bankiet dla tysiąca gości, których posadzono w kilku komnatach według rangi. Mark znalazł się naprzeciw stołu, przy którym siedział sam Gregor. Pod pretekstem delektowania się winem i wykwintnymi potrawami nie mówił zbyt wiele do sąsiadów przy stole. Popijał i żuł jak najwolniej. Mimo to po jakimś czasie poczuł się nieprzyjemnie przejedzony, a w głowie zaczęło mu się kręcić od alkoholu. Dopiero wtedy zauważył, że księżna podczas wszystkich toastów ledwie moczy usta. Poszedł za jej przykładem. Żałował, że nie dostrzegł tego wcześniej, ale na szczęście później dał radę odejść od stołu na własnych nogach i pokój chybotał się tylko troszeczkę.
Mogło być gorzej. Mogłem przez to wszystko przechodzić, udając cały czas Milesa Vorkosigana.
Księżna zaprowadziła go do sali balowej wyłożonej błyszczącą intarsjowaną posadzką, która oczekiwała na tancerzy, choć na razie nikt jeszcze nie tańczył. W kącie ustawiła się prawdziwa orkiestra złożona z ludzi ubranych w uniformy Cesarskich Sił Zbrojnych. W tej chwili grało tylko kilku muzyków — na początek jakąś muzykę kameralną. Wysokie drzwi po jednej stronie sali prowadziły na promenadę, gdzie mogli znaleźć wytchnienie spragnieni nocnego chłodu goście. Mark odnotował to w pamięci, by później móc tamtędy umknąć. Jakże chciałby teraz znaleźć się sam w ciemnościach. Zaczynał nawet tęsknić za swoją kabiną na pokładzie „Peregrine’a”.
— Tańczy pani? — zapytał księżnę.
— Dziś tylko raz.
Jej tajemnicza odpowiedź wkrótce się wyjaśniła. Zjawił się cesarz Gregor i ze swym poważnym uśmiechem poprowadził księżnę na parkiet, aby oficjalnie rozpocząć bal. Gdy orkiestra skończyła wstęp, dołączyły do nich inne pary. Tańce Vorów były dość wolne i konwencjonalne, a pary zamiast tańczyć osobno, poruszały się raczej w skomplikowanych grupach w sposób tak precyzyjny, że nie sposób było zapamiętać wszystkich kroków i gestów. Mark uznał, że to pewna alegoria układów na tej planecie.
Pozbawiony swej towarzyszki i opiekunki, Mark uciekł do bocznej sali, gdzie muzyka rozbrzmiewała tylko w tle. Pod ścianą stały stoły uginające się od jedzenia i napojów. Przez chwilę tęsknie pomyślał, że świetnie by było upić się do nieprzytomności. Słodka nieświadomość… Jasne, proszę bardzo. Upij się publicznie, a potem odchoruj to na oczach wszystkich. Właśnie tego potrzebowała księżna. Już i tak niewiele mu brakowało.
Wycofał się pod okno. Jego ponura mina potrafiła chyba odstraszyć każdego, kto chciałby się doń zbliżyć. Oparł się o ścianę obok futryny i skrzyżował ręce na piersi, przygotowując się do przetrwania balu. Może uda mu się przekonać księżnę, aby zabrała go do domu wcześniej, skoro już miała za sobą swój jedyny taniec. Wszystko wskazywało jednak na to, że pracuje nad tłumem gości. Mimo że wydawała się swobodna, wesoła i przyjazna, Mark nie usłyszał dziś z jej ust ani jednego słowa, które nie służyłoby jakiemuś celowi. Zdumiewające było jej opanowanie w obliczu napięcia, w jakim żyła od wielu dni.
Mark pogrążył się w jeszcze czarniejszym nastroju, gdy zaczął myśleć o pustej kriokomorze. CesBez nie może być wszędzie, powiedziała kiedyś księżna. Niech to szlag… CesBez miał widzieć wszystko. Dlatego przecież na kołnierzu Illyana złowieszczo połyskiwało srebrne oko Horusa. A może opinia o CesBezie to zwykła propaganda?
Jedno Mark wiedział na pewno. Miles sam nie wydostał się z kriokomory. Bez względu na to, czy ciało Milesa uległo rozkładowi, czy nadal jest zamrożone, muszą istnieć jacyś świadkowie. Jakaś nitka, mały haczyk, powiązanie, ślad rozsypanych okruszków prowadzący do rozwiązania krwawej zagadki — coś. Chyba umrę, jeśli nic się nie znajdzie. Musi coś być.
— Lord Mark? — odezwał się pogodny głos.
Do tej pory oglądał własne buty, ale podniósł wzrok i ujrzał przed sobą przepiękny dekolt obramowany malinowym muślinem i białą koronką. Delikatna linia obojczyka, gładkie krągłości i alabastrowa skóra tworzyły niemal abstrakcyjną rzeźbę, przywodzącą na myśl przekrzywioną trójwymiarową mapę topograficzną. Wyobraził sobie, że maleńki niczym owad przechadza się boso po tych miękkich wzgórzach i dolinach…
— Lord Mark? — powtórzyła z wahaniem.
Odchylił głowę w nadziei, że ciemności zamaskują rumieniec zażenowania na jego policzkach i odważył się spojrzeć jej w oczy. Nic nie poradzę, taki mam wzrost. Przepraszam. Twarz dziewczyny była równie przyjemna dla oka: intensywnie błękitne oczy, kąciki ust uniesione w niepewnym uśmiechu. Zwyczajem młodych kobiet w krótkie popielato — blond loki wpięła drobne różowe kwiaty, poświęcając ich życie na rzecz podkreślenia własnej urody. Jednak kwiaty nie potrafiły się utrzymać na krótkich włosach i kilka lada chwila mogło wypaść.
— Tak? — Zabrzmiało to zbyt ostro. Opryskliwie. Spróbował jeszcze raz, łagodniejszym tonem: — Lady…?
— Och. — Uśmiechnęła się. — Nie jestem żadna lady, tylko Kareen Koudelka.
Zmarszczył brwi.
— Krewna komodora Clementa Koudelki? — Nazwisko jednego z wysokich oficerów Arala Vorkosigana. Pojawiło się na liście Galena wśród ludzi, których Mark miał zabić przy nadarzającej się okazji.
— To mój ojciec — powiedziała z dumą.
— Hm… czy jest tutaj? — spytał nerwowo Mark.
Uśmiech zniknął. Kareen Koudelka westchnęła.
— Nie. W ostatniej chwili musiał pojechać do kwatery głównej.
— Aha. — Jasne. Ciekawe, ilu ludzi powinno tu dzisiaj być, ale zabrakło ich z powodu niedyspozycji premiera. Gdyby Mark naprawdę był wrogim agentem, którym miał zostać w tamtym życiu, mógłby bez trudu dojść, kto naprawdę odgrywa kluczową rolę wśród popleczników Arala Vorkosigana, bez względu na to, co wynikało z hierarchii oficerów.
— Rzeczywiście nie wygląda pan tak samo jak Miles — powiedziała, lustrując go badawczo. — Mark zesztywniał, lecz uznał, że wciągając brzuch, zwróciłby tylko uwagę na jego wielkość. — Ma pan mocniejsze kości. Nieźle byłoby zobaczyć was razem. Prędko wróci?
O niczym nie wie, pomyślał ze zgrozą. Nie wie, że Miles nie żyje, nie wie, że ja go zabiłem.
— Nie — mruknął. A potem z masochistyczną ciekawością zapytał: — Też była pani w nim zakochana?
— Ja? — Parsknęła śmiechem. — Nie mam szans. Mam trzy starsze siostry i wszystkie są ode mnie wyższe. Nazywają mnie krasnalem.
Mark czubkiem głowy sięgał jej do ramienia, co oznaczało, że Kareen jest wzrostu przeciętnej kobiety z Barrayaru. Jej siostry musiały być olbrzymkami. W typie Milesa. Poczuł płynącą delikatnymi falami woń kwiatów w jej włosach lub skóry.
Żal i cierpienie ścisnęły mu boleśnie serce. Gdyby nie tamto. Gdybym tego tak nie spaprał, to mogłaby być moja wielka chwila. Kareen patrzyła na niego życzliwie i uśmiechała się, ponieważ nie wiedziała, co zrobił. Przypuśćmy jednak, że skłamałby, że wbrew rozsądkowi, który Ivana nie opuszczał nawet w najbardziej pijackich marzeniach, postanowiłby spróbować z tą dziewczyną; że zaprosiłaby go na tę wspinaczkę jak Milesa — co wtedy? Czy dobrze by się bawiła, widząc jego nagość i niemoc? Jak dusi się niemal na śmierć, bezradny, nieszczęsny… na samą myśl o tym bólu i upokorzeniu pociemniało mu w oczach. Zgarbił się i jęknął:
— Na litość boską, proszę odejść.
Błękitne oczy zmierzyły go zaskoczonym, niedowierzającym spojrzeniem.
— Pym ostrzegał mnie, że miewa pan zły humor… cóż, dobrze. — Wzruszyła ramionami i odwróciła się, odrzucając głowę.
Parę różowych kwiatków wysunęło się z jej włosów i poleciało na podłogę. Mark rzucił się na nie.
— Proszę zaczekać!
Odwróciła się, marszcząc brwi.
— O co chodzi?
— Spadły pani kwiaty. — Wyciągnął do niej stulone dłonie, w których trzymał zgniecione różowe kuleczki. Próbował się uśmiechnąć, ale obawiał się, że wyszło mu tak samo źle jak z kwiatkami.
— Och. — Wzięła je od niego. Miała długie palce zakończone krótkimi, pozbawionymi lakieru paznokciami — kobieta o takich dłoniach na pewno nie pędziła próżniaczego życia. Obejrzała kwiaty, jak gdyby niepewna, czy ma je ponownie wpiąć we włosy. W końcu bezceremonialnie wsunęła je między loki na czubku głowy, gdzie zupełnie nie pasowały do reszty i znacznie gorzej się trzymały. Potem znów odwróciła się, by odejść.
Powiedz coś, bo stracisz jedyną szansę!
— Nie nosi pani długich włosów jak inne — wyrzucił z siebie. O, nie, jeszcze pomyśli, że ją krytykuje…
— Nie mam czasu się z nimi bawić. — Bezwiednie przeczesała palcami kilka loków, roztrącając nieszczęsne roślinki.
— A co takiego pani robi?
— Głównie się uczę. — Ożywienie, które zniknęło z twarzy dziewczyny po jego brutalnej demonstracji niechęci, zdawało się powoli wracać. — Księżna Vorkosigan obiecała mi, że jeżeli dalej będę miała dobre wyniki, w przyszłym roku wyśle mnie do szkoły na Kolonii Beta! — Jej oczy błysnęły jak ostrza laserowych skalpeli. — Poradzę sobie. Jeszcze im pokażę. Jeżeli Miles daje sobie radę, ja też mogę.
— Wie pani, co robi Miles? — spytał nagle zaniepokojony.
— Udało mu się przecież skończyć Cesarską Akademię Wojskową. — Uniosła podbródek, jak gdyby w natchnieniu. — Wszyscy mówili, że jest mizerny i chorowity, że to strata czasu i na pewno młodo zginie. Kiedy mu się powiodło, mówili, że to grzeczność wobec jego ojca. Ale on skończył akademię prawie z najlepszym wynikiem, a z tym jego ojciec chyba nie miał nic wspólnego. — Z satysfakcją pokiwała głową.
Jednak mieli rację, że umrze młodo. Najwyraźniej nic nie wiedziała o małej prywatnej armii Milesa.
— Ile ma pani lat? — zapytał.
— Osiemnaście.
— Ja mam, hm, dwadzieścia dwa.
— Wiem. — Nadal przyglądała mu się z zainteresowaniem, lecz ostrożniej. Nagle w jej oczach pojawiło się zrozumienie. Spytała ciszej: — Martwi się pan o księcia Arala, prawda?
Nadzwyczaj wyrozumiałe wytłumaczenie jego nieuprzejmości.
— Księcia, mojego ojca — powtórzył. Miles mówił to jednym tchem. — Między innymi.
— Zaprzyjaźnił się pan tu z kimś?
— Właściwie… sam nie wiem. — Z Ivanem? Z Gregorem? Z matką? Czy któreś z nich można w ogóle nazwać przyjacielem? — Starałem się przede wszystkim poznać rodzinę. Rodziny też nigdy przedtem nie miałem.
Uniosła w zdumieniu brwi.
— Ani przyjaciół?
— Nie. — Dziwnie było uświadomić to sobie. Tak późno. — Ale chyba nigdy mi ich nie brakowało. Zawsze miałem pilniejsze sprawy. — I wciąż mam.
— Miles chyba zawsze miał wielu przyjaciół.
— Nie jestem Milesem — warknął Mark trafiony w czuły punkt. Nie, to nie jej wina. Gdziekolwiek by go dotknąć, zawsze trafiało się w czuły punkt.
— Widzę… — Zamilkła, bo z sąsiedniej sali dobiegły nowe dźwięki muzyki. — Chciałby pan zatańczyć?
— Nie znam waszych tańców.
— To taniec lustrzany. Każdy go potrafi zatańczyć, jest bardzo łatwy. Trzeba po prostu powtarzać wszystko, co robi partner.
Zerknął przez łukowe przejście, myśląc o drzwiach prowadzących na promenadę.
— A może… wyjdziemy na dwór?
— Dlaczego? Nie mógłby mnie pan wtedy zobaczyć.
— Mnie też nikt nie mógłby zobaczyć. — Nagle coś wzbudziło w nim poważne podejrzenie. — Moja matka o to panią prosiła?
— Nie…
— Lady Vorpatril?
— Nie! — Roześmiała się. — Dlaczego miałyby to robić? Chodźmy, bo zaraz przestaną grać! — Chwyciła go za rękę i energicznie pociągnęła w stronę sali balowej, gubiąc po drodze jeszcze kilka kwiatków. Mark wolną ręką złapał parę pączków, które osunęły się po jego tunice, i ukradkiem schował je w kieszeni spodni. Ratunku, zostałem porwany przez entuzjastkę…! Bywał w gorszych sytuacjach. Jego wargi rozciągnęły się w ironicznym półuśmiechu.
— Nie wstydzi się pani tańczyć z żabą?
— Co?
— Ivan coś takiego mówił.
— Ach, Ivan. — Wzruszyła ze wzgardą białymi ramionami. — Proszę nie zwracać na niego uwagi, jak my.
Lady Cassio, jesteś pomszczona. Mark trochę się rozchmurzył, więc jego ponuractwo było nieco mniej widoczne.
Lustrzany taniec wyglądał rzeczywiście tak, jak Kareen go opisała. Partnerzy stali zwróceni do siebie twarzami, pochylając się, poruszając i kołysząc w rytm muzyki. Tempo było żywsze niż w dużych tańcach grupowych, toteż na parkiecie zjawiło się więcej młodszych par.
Czując się okropnie widoczny, Mark wraz z Kareen dołączył do tancerzy i zaczął naśladować jej ruchy, pozostając odrobinę w tyle. Rzeczywiście tak jak powiedziała, mniej więcej po piętnastu sekundach zorientował się, o co chodzi w tańcu. Zaczął się nawet trochę uśmiechać. Starsze pary poruszały się elegancko i z powagą, lecz młodsi wykazywali się większą pomysłowością. Jeden młody Vor, wykorzystując ruch ręki, położył palec na nosie i rozczapierzył pozostałe w geście będącym drwiną z partnerki, która złamała zasady i nie powtórzyła tej figury, za to on doskonale sparodiował jej oburzenie. Mark się roześmiał.
— Wygląda pan zupełnie inaczej, gdy się pan śmieje — oświadczyła ze zdziwieniem Kareen. Przekrzywiła zaskoczona głowę.
On także przechylił głowę.
— Inaczej niż kiedy?
— Nie wiem. Nie tak… pogrzebowo. Tam w kącie wyglądał pan, jakby stracił najlepszego przyjaciela.
Gdybyś tylko wiedziała. Wykonała piruet; on zrobił to samo. Ukłonił się zamaszyście; zdumiona, ale zadowolona powtórzyła za nim ukłon. Wyglądała uroczo.
— Będę musiała sprawić, żeby znowu się pan zaśmiał — postanowiła. I z kamienną miną opowiedziała mu jeden po drugim trzy nieprzyzwoite dowcipy. Absurdalny kontrast dosadnych słów z jej dziewczęcą niewinnością sprawił, że Mark musiał wybuchnąć śmiechem.
— Skąd zna pani takie świństwa?
— Rzecz jasna od moich starszych sióstr. — Wzruszyła ramionami.
Mark naprawdę żałował, kiedy muzyka ucichła. Tym razem to on zaciągnął Kareen do sali obok, żeby się czegoś napili, a potem na promenadę. Gdy przestał się koncentrować na tańcu, zrobiło mu się nieprzyjemnie na myśl, ilu ludzi na niego patrzy — i tym razem nie był to przejaw paranoi. Jako para bardzo rzucali się w oczy — piękna Kareen i żaba Vorkosigan.
Na dworze nie było tak ciemno, jak się spodziewał. Nie dość, że z okien rezydencji sączyło się jasne światło, to jeszcze blask zewnętrznych reflektorów, rozproszony przez mgłę, oblewał wszystko lekką kolorową poświatą. Wzniesienie pod kamienną balustradą porastały wysokie krzewy i drzewa, tworząc prawdziwy las. W dół prowadziły kręte, wyłożone kamieniami alejki, przy których stały granitowe ławeczki, zachęcając do odpoczynku. Jednak przenikliwy chłód odstraszał gości przed spacerami, więc było dość pusto.
Otoczenie sprawiało wrażenie niezwykle romantycznego, ale co z tego? Dlaczego to w ogóle robię? Po co podsycać głód, którego i tak nie można zaspokoić? Sam widok Kareen sprawiał mu ból. Mimo to przysunął się bliżej. Kręciło mu się w głowie, bardziej od jej zapachu niż od wina i tańca. Jej skóra była rozgrzana po wyczynach na parkiecie; w celowniku snajpera płonęłaby jak pochodnia. Makabryczna myśl. Gdzieś w głębi zakamarków jego mózgu seks i śmierć wydawały się ściśle ze sobą łączyć. Bał się. Niszczę wszystko, czego się dotknę. Nie dotknę jej. Postawił kieliszek na kamiennej poręczy i wepchnął ręce głęboko w kieszenie. Palce lewej dłoni obracały nerwowo maleńkie kwiatki, które tam wcześniej ukrył.
— Lordzie Marku — powiedziała Kareen, pociągnąwszy łyk wina. — Przybywa pan z galaktyki. Gdyby był pan żonaty i zamierzał mieć dzieci, chciałby pan, żeby żona skorzystała z replikatora macicznego czy nie?
— Dlaczego jakaś para miałaby nie korzystać z replikatora? — spytał zaskoczony nagłą zmianą tematu.
— Żeby, na przykład, żona dała mężowi dowód miłości.
— Boże, co za barbarzyństwo! Oczywiście, że nie. Sądzę, że to byłby dowód czegoś wręcz przeciwnego — że on nie kocha żony. — Zamilkł na chwilę. — To pytanie czysto teoretyczne, prawda?
— Tak jakby.
— To znaczy, nie zna pani chyba nikogo, kto serio mógłby się zastanawiać nad takim wyborem? Nie chodzi o pani siostry czy kogoś takiego? — spytał zaniepokojony. I na pewno nie o ciebie? Gdyby tak, to takiemu barbarzyńcy należałoby wsadzić łeb do wiadra z lodem. I potrzymać, dopóki nie przestałby wierzgać.
— Och, żadna z moich sióstr nie wyszła jeszcze za mąż. Chociaż wcale nie z powodu braku propozycji. Ale rodzice zwlekają z decyzją. Taką mają strategię — wyznała.
— Tak?
— Lady Cordelia zachęcała ich, kiedy urodziła się im druga córka. Zaraz po jej przyjeździe na Barrayar nastąpił okres, gdy zaczęli szeroko stosować medycynę galaktyczną, pojawiła się pigułka, dzięki której można było wybrać płeć dziecka. Przez pewien czas wszyscy chcieli mieć chłopców. Dopiero niedawno proporcje się wyrównały. Ale moje siostry i ja urodziłyśmy się w środku posuchy na dziewczynki. Dzisiaj każdy mężczyzna, który w kontrakcie małżeńskim zabroni żonie korzystać z replikatora macicznego, ma kłopoty z ożenkiem. Pośrednicy nawet nie zawracają nim sobie głowy. — Zachichotała. — Lady Cordelia powiedziała mamie, że jeśli wszystko dobrze rozegra, jej wnuki mogą się urodzić z „Vor” przed nazwiskiem.
— Rozumiem. — Mark zamrugał oczami. — Takie ambicje mają pani rodzice?
— Niekoniecznie. — Kareen wzruszyła ramionami. — Ale jeśli poza tym wszyscy są równi, ten mały przedrostek daje każdemu przewagę.
— Dobrze… wiedzieć. — Pomyślał o winie, lecz nie sięgnął po kieliszek.
W drzwiach sali balowej ukazał się Ivan i ujrzawszy ich, pomachał, ale nie zatrzymał się. W dłoni nie trzymał kieliszka, lecz całą butelkę. Zanim zniknął za zakrętem ścieżki, trwożnie obejrzał się przez ramię. Zaglądając kilka minut później przez balustradę, Mark dojrzał jego głowę na prowadzącej w dół alejce.
Pociągnął łyk wina.
— Kareen… czy ja się nadaję?
— Do czego? — Przechyliła z uśmiechem głowę.
— Dla… kobiet. Tylko na mnie spójrz, zupełnie obiektywnie. Naprawdę wyglądam jak żaba. Cały powykręcany, a jeżeli szybko czegoś ze sobą nie zrobię, niedługo będę szerszy niż dłuższy… Na dodatek jestem klonem. — Że nie wspomnę o niewielkich problemach z oddychaniem. Podsumowując wszystkie te drobiazgi, uznał, że logicznym i zupełnie zrozumiałym wyjściem z sytuacji byłoby rzucenie się głową w dół z kamiennej balustrady. Dzięki temu oszczędziłby sobie wielu cierpień.
— Rzeczywiście, to wszystko prawda — przyznała rozsądnie. Do diabla, kobieto, masz z uprzejmości wszystkiemu zaprzeczyć.
— Ale jesteś klonem Milesa. Musisz mieć też jego inteligencję.
— Czy umysł rekompensuje całą resztę? Z punktu widzenia kobiet?
— Pewnie nie wszystkich. Tylko tych rozumniej szych.
— Ty do nich należysz.
— Tak, ale niegrzecznie z mojej strony byłoby o tym mówić. — Przeczesała palcami włosy i rozpromieniła się w uśmiechu.
Jak miał to zinterpretować?
— Może wcale nie mam umysłu Milesa — rzekł ponuro. — Może jacksońscy rzeźbiarze ciał ogłupili mnie, żeby sprawować nade mną kontrolę. To by wyjaśniało wiele zagadek mojego życia. — Znalazł nową niezdrową teorię, którą mógł cierpiętniczo roztrząsać.
Kareen zachichotała.
— Nie sądzę, Marku.
Uśmiechnął się do niej krzywo.
— Tylko bez wymówek i bez litości.
— Teraz mówisz jak Miles.
Z sali balowej wyjrzała jakaś młoda kobieta. Jasna blondynka ubrana w bladoniebieską suknię, atletycznie zbudowana i niemal tak wysoka jak Ivan.
— Kareen! — Pomachała. — Mama woła nas wszystkie.
— Teraz, Delio? — spytała Kareen takim tonem, jakby matka pokrzyżowała jej plany.
— Tak. — Blondynka spojrzała na Marka z niepokojąco żywym zainteresowaniem, lecz zaraz cofnęła się do sali, wzywana przez jakieś obowiązki córki.
Kareen westchnęła, odrywając się od kamiennej konstrukcji, o którą cały czas się opierała, strzepnęła brzeg malinowej sukni, w której zwiewnym materiale zjawiło się maleńkie rozdarcie, a potem uśmiechnęła się na pożegnanie.
— Miło cię było poznać, lordzie Marku.
— Mnie miło było z tobą rozmawiać. I tańczyć. — Mówił szczerze. Gdy znikała w rozświetlonym wnętrzu rezydencji, pomachał jej radośnie, choć wcale nie było mu tak wesoło. Upewniwszy się, że już go nie widzi, przyklęknął i ukradkiem zebrał ostatnie kwiatki, jakie wypadły jej z włosów, po czym włożył je w kieszeń, gdzie dołączyły do poprzednich.
Uśmiechnęła się do mnie. Nie do Milesa. Nie do admirała Naismitha. Do mnie, do Marka. Oto jak wyglądałoby wszystko, gdyby nie został bankrutem w Bharaputrze.
Znalazłszy się wreszcie sam w ciemnościach, tak jak sobie życzył, doszedł do wniosku, że wcale nie ma na to wielkiej ochoty. Postanowił pójść poszukać Ivana, więc wyruszył alejką na dół, w stronę ogrodu. Niestety, ścieżki w kilku miejscach rozwidlały się, prawdopodobnie prowadziły do więcej niż jednego miejsca. Mijał pary siedzące mimo zimna na ławeczkach oraz kilka innych osób, które wyszły z sali, by porozmawiać w ustronnym miejscu lub po prostu dla ochłody. Którą drogą poszedł Ivan? Na pewno nie tędy; ścieżka okazała się ślepym zaułkiem zamkniętym niewielkim okrągłym balkonem. Mark zawrócił.
Ktoś za nim szedł. Wysoki mężczyzna ubrany w czerwonobłękitny mundur. Jego twarz kryła się w cieniu.
— Ivan? — odezwał się niepewnie Mark. Nie sądził, żeby to był on.
— A więc to ty jesteś klaunem Vorkosiganów. — Nie był to głos Ivana. Najwyraźniej człowiek ten chciał go obrazić.
Mark stał nieporuszony.
— Świetnie rozpoznałeś — warknął. — A kim ty jesteś w tym cyrku, tańczącym niedźwiedziem?
— Vorem.
— Rzeczywiście, świadczy o tym niskie czółko. Którym Vorem? — Włoski zjeżyły mu się na karku. Ostatni raz czuł podobne podekscytowanie i mdłości w alejce karawanseraju. Serce zaczęło mu łomotać. Ten jeszcze nie zaczął grozić, poza tym jest sam. Spokojnie.
— Cudzoziemcze, nie masz pojęcia o honorze Vorów — wychrypiał mężczyzna.
— Faktycznie, nie mam najmniejszego pojęcia — przytaknął pogodnie Mark. — Sądzę, że wszyscy jesteście obłąkani.
— Nie jesteś żołnierzem.
— Też się zgadza. Ależ dzisiaj szybkie tempo. Szkolono mnie tylko na samotnego zabójcę. Śmierć pod osłoną ciemności to moja specjalność. — Zaczął liczyć w myślach sekundy.
Mężczyzna, który zaczął się do niego zbliżać, teraz się zawahał.
— Na to wygląda — syknął. — Nie marnowałeś czasu, starając się o tytuł księcia. Mało subtelnie jak na wyszkolonego zabójcę.
— Nie należę do subtelnych ludzi. — Ustawił punkt ciężkości w środku ciała, ale nie ruszał się, nie wykonywał żadnych gwałtownych ruchów. Trzeba blefować dalej.
— Powiem ci jedno, klaunie. — Znów podkreślił obelżywe słowo.
— Jeśli Aral Vorkosigan umrze, nie ty zajmiesz jego miejsce.
— Cóż, to także szczera prawda — mruknął Mark. — Nie rozumiem, dlaczego tak się gorączkujesz i po co mnie nudzisz, Vorze? — Cholera. Ten wie, że Miles nie żyje. Skąd? Może jest kimś ważnym w CesBezie? Ale na kołnierzu nie miał oka Horusa; jego dystynkcje oznaczały chyba przynależność do załogi jakiegoś statku, choć Mark nie potrafił ich dokładnie zidentyfikować. Człowiek w czynnej służbie. — Czemu taki ważny jest dla ciebie jeszcze jeden mały Vor w Vorbarr Sułtanie, utrzymywany przez rodzinę? Widziałem dziś tu całe stado takich trutni, pili na umór.
— Jesteś bardzo pewny siebie.
— Weź pod uwagę, gdzie się znajdujemy — rzekł zniecierpliwiony Mark. — Tutaj możesz mnie straszyć śmiercią, ale nie spełnisz swoich gróźb. Postawiłbyś CesBez w trudnym położeniu. Nie sądzę, żebyś chciał rozdrażnić Simona Illyana, kimkolwiek jesteś. — Wciąż liczył.
— Nie wiem, jakie wpływy, twoim zdaniem, możesz mieć w CesBezie… — zaczął wściekle mężczyzna.
Nie zdążył jednak dokończyć. Przerwało mu przybycie uśmiechniętego służącego w liberii Rezydencji Cesarskiej, który zjawił się w alejce, niosąc tacę z kieliszkami.
— Coś do picia, panowie? — zaproponował.
Nieznany Vor spiorunował go wzrokiem.
— Nie, dziękuję.
Obrócił się na pięcie i odszedł, roztrącając krzewy, z których spadł deszcz kropelek rosy.
— A ja chętnie — rzekł wesoło Mark. Sługa podsunął mu tacę, kłaniając się lekko. Dla dobra umęczonego żołądka Mark zdecydował się na to samo wino, które pił przez większą część wieczoru. — Osiemdziesiąt pięć sekund. Ależ macie parszywe wyczucie czasu. Mógł mnie trzy razy zabić, a wy przerywacie akurat wtedy, gdy rozmowa staje się ciekawsza. Jak w ogóle namierzacie, w czasie rzeczywistym? Nie możecie mieć przecież na górze tylu ludzi, żeby słuchali każdej rozmowy w budynku. Automatyczne przeszukiwanie na podstawie kluczowych słów?
— Kanapkę, proszę pana? — Służący z kamienną twarzą obrócił tacę i podsunął mu.
— Dziękuję. Kim był ten dumny Vor?
Sługa zerknął w głąb pustej już alejki.
— Kapitan Edwin Vorventa. Jest na przepustce, a jego statek stoi w doku na orbicie.
— Nie jest z CesBezu?
— Nie, milordzie.
— Naprawdę? W takim razie powiedz swojemu szefowi, że chciałbym z nim jak najszybciej porozmawiać.
— Ma pan myśli podczaszego pałacowego, lorda Voraronberga.
Mark wyszczerzył zęby w uśmiechu.
— Tak, oczywiście. Odejdź, mam już dość picia.
— Dobrze, milordzie.
— W każdym razie do rana. Aha, jeszcze jedno. Pewnie nie wiesz, gdzie mogę znaleźć Ivana Vorpatrila?
Młody człowiek przez chwilę spoglądał ponad balkonem, jak gdyby czegoś słuchał, choć w jego uchu nie było widać mikrosłuchawki.